Władza jest po to, aby ją mieć
Najbardziej w rządzących lubię te momenty kiedy mają nagły napad szczerości. Najdobitniejszym przykładem z ostatnich dni jest oczywiście słynne „Nic nas nie przekona, że białe jest białe”. Chciałbym tym razem skupić się jednak na Przemysławie Gosiewskim, który w równie uroczy sposób wyznał kilka dni temu, że w nowej ordynacji wyborczej chodzi o maksymalizację wyniku.
26.07.2006 | aktual.: 26.07.2006 09:18
Sentencja Gosiewskiego jest genialna nie tylko dlatego, że szczera, ale również dlatego, że jako jedyna próbuje prostym wyborcom w ogóle wyjaśnić o co w tych wyborach chodzi. Są jeszcze tacy, którzy coś tam ściemniają o społeczeństwie obywatelskim, o porozumieniu, przedstawicielach społeczności lokalnych czy wspólnej pracy dla wspólnego dobra. Jednak takie gadki nikogo nie są w stanie chyba przekonać. Gosiewski jednym celnym zdaniem ujawnia całej Polsce, że władza jest po to, aby ją mieć.
No dobra. Ale co potem? Na szczeblu centralnym też się niby władzę ma, ale co z tego, skoro co rusz ktoś – zazdroszcząc nam jej bezczelnie – czegoś się czepia. Aby uniknąć tych problemów w terenie (gdzie i tak jest łatwiej, bo telewizja rzadziej dociera na Radę Gminy niż na salę sejmową), należy tak zmienić ordynację wyborczą, by praca samorządowca była prawdziwą przyjemnością.
Premier Jarosław Kaczyński uważa, że zmiany w ordynacji doprowadzą do stabilizacji polskiej polityki. Polska scena polityczna wymaga konsolidacji - życzy sobie premier. Jarosław Kaczyński ma opinię politycznego wizjonera. Nie wierzę w to, że w swoich wizjach nie widzi polskiej sceny politycznej skonsolidowanej na amen. Przecież tam, gdzie istnieje opozycja (która, proszę sobie wyobrazić, wciąż ponawia ataki i wzmaga ich dzikość!), trudno jest mówić o stabilizacji potrzebnej do rządzenia. Dlatego warto tak rozgrywać kolejne rozdania, by doprowadzić wreszcie do wyboru jednomandatowego, w którym wdzięczne społeczeństwo odda pełnię władzy jakiemuś współczującemu, wizjonerskiemu i dbającemu o nas wodzowi (czy widzicie jakichś kandydatów? No przecież!).
Zarzucanie PiS-owi, czy szczególnie braciom Kaczyńskim, zamachu na demokrację i postaw autorytarnych brzmi nieźle w liberalnych zachodnich mediach, ale w Polsce oczywiście do niczego nie prowadzi. Nie tylko dlatego, że takie zarzuty są naciągane, ale również dlatego, że Polacy nieszczególnie przywiązani są do demokracji, i z chęcią daliby się za mordę jakiemuś „Dziadkowi”, „Ojczulkowi” czy „Bratu” chwycić.
Widać to szczególnie przy okazji wyborów samorządowych, w których frekwencja systematycznie zbliża się do granic błędu statystycznego. Dziwne to przede wszystkim dlatego, że o ile najwyższe organy władzy są rzeczywiście skupione w jakiejś odgrodzonej od społeczeństwa Centrali, o tyle decyzje, które mają realny wpływ na nasze życie zapadają przede wszystkim na szczeblu samorządowym. Dla przeciętnego obywatela brak dziur w drodze jest zdecydowanie ważniejszy od lustracji, korupcji, nacjonalizacji i mundurków w szkołach razem wziętych (dowodem na to jest między innymi kwaśna mina Kazimierza Marcinkiewicza, który w zeszłym tygodniu wreszcie zrozumiał, że obecnie jego rola nie będzie już polegała na tańczeniu z maturzystkami, a na doprowadzeniu do tego, by zaczął w Warszawie wreszcie powstawać nowy most).
No i teraz: czy do tego, by skutecznie eliminować dziury w nawierzchni potrzebny jest ogólnopolski blok list wyborczych wspierany chachmęceniem w ordynacji? Wątpię. Do tego przydadzą się raczej lokalni liderzy, obeznani z problemami społeczności i dobrze jej znani. Znani, czyli nie ci wciągnięci do samorządu siłą „grupowania list” i w cudowny sposób obdarzeni mandatem przez tajemniczego d’Hondta. Znani, czyli ci, którzy odpowiadają swoją twarzą (i tą zupełnie opozycyjną częścią ciała) przed swoimi wyborcami, czyli po prostu sąsiadami.
Nie ma co tu kombinować z jakimś Partyjnym Blokiem Stabilizacji. Jak sąsiedzi chcą dziurę załatać, to się dogadają, bez względu na to, czy są czarni czy czerwoni. W rozdziale środków unijnych, o czym również mówił premier, także nie pomoże Jedność i Konsolidacja. Te dwie skostniałe panie mogą przysłużyć się jedynie temu, że środki unijne staną się narzędziem nagradzania Naszych i karania Obcych, wspierania Jedynie Słusznej Idei i Linii Przewodniej Narodu.
Być może ciężko w to uwierzyć ludziom wychowanym na PRL-owskiej maszynce do głosowania, ale demokracji bardziej potrzebna od stabilności jest różnorakość. Stabilna i skonsolidowana większość może sobie rządzić, nie oglądając się na tych, którzy do tej większości się nie zaliczają. Różnorakość wymaga dogadywania się i słuchania przeciwników. Słuchania, a nie uznawania ich za wrogów Racji Stanu. Tylko różnorakość może sprawić, że władza zajmie się łataniem dziur zamiast rozdawaniem partyjnych synekur. Bo różnorakość wymaga debaty a nie walki o elektorat. I służy obywatelom, a nie „maksymalizacji wyniku”.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska