Władysław Bartoszewski Człowiek wieku
Zwykł mówić, że wybór jest tylko jeden: być człowiekiem albo świnią. Przez 86 lat swego życia jest człowiekiem. Dlatego Władysław Bartoszewski, zdobywca nagrody Fenomen Przekroju 2007, to fenomen polskiej polityki.
Dzwonię do profesora Bartoszewskiego. Jest jednym z nielicznych polityków, którzy niezależnie od zajmowanego aktualnie stanowiska odbierają telefon. – Bój się Boga! – słyszę w słuchawce. – Wchodzę właśnie po schodach, nie doszedłem do drugiego piętra, a odbieram już trzeci telefon. Kto by to wytrzymał? – pyta charakterystycznym dyszkantem.
Wytrzymać może tylko Bartoszewski. Nie bez powodu mówi się o nim, że jest jak wino – im starszy, tym lepszy. Sam przyznaje, że zaczął późno. Pierwsze stanowisko państwowe – ambasadora – otrzymał w wieku 68 lat. Jako 73 latek został ministrem spraw zagranicznych. Ponownie objął to stanowisko, mając lat 78. W ubiegłym roku, w wieku 85 lat, został pełnomocnikiem premiera Donalda Tuska do spraw międzynarodowych w randze ministra. Sześciu jego pracowników mówi dziś zgodnie: „To wulkan. Ma więcej energii niż my wszyscy razem wzięci”. Drzwi jego gabinetu zawsze stoją dla podwładnych otworem. Jedyne, czego potrzebuje do pracy, to jak zdradza jego sekretarka, „kubas, nie kubek, tylko wielki kubas kawy”.
Jesteś, jaki jesteś
Pierwszą lekcję życia mały Władek odebrał na podwórku. Mieszkali w okolicach placu Teatralnego w Warszawie, w przyznanym ojcu jako pracownikowi Banku Polskiego niewielkim domku. Sąsiadami byli głównie Żydzi. Pewnego dnia Władysław usłyszał, jak matka jego kolegi mówi do syna: „Nie baw się z tym głupim gojem”. Rozżalony wrócił do domu i usłyszał od własnej mamy: „Nie jesteś głupi ani mądry. Po prostu jesteś, jaki jesteś”. A ojciec dodał: „Władku, nieważne, czy Żyd, czy Turek. Ważne, żeby w życiu być uczciwym”. Słowa rodziców utkwiły w nim na całe życie.
Jako siedmiolatek oświadczył, że zostanie mężem córki Gebethnera i Wolffa. Nie miał pojęcia, że to nazwa wydawniczej spółki, był za to przekonany, że to jedyny sposób, by zapewnić sobie nieograniczony dostęp do książek. Miłość do książek towarzyszy mu zresztą przez całe życie – od kiedy nauczył się sam czytać (na „Panu Tadeuszu”) i od kiedy otrzymał od dyrektora swojego katolickiego gimnazjum komplet dzieł Prusa (ten „dar” spłacał przez wiele miesięcy z kieszonkowego). Dziś swe zbiory liczy w tonach. Cztery z tych ton już podarował Zakładowi Narodowemu imienia Ossolińskich. Kolejna tona, czyli kilka tysięcy książek, pozostaje w domu. Sam jest autorem ponad 40 pozycji, nie licząc spisu swoich grzechów, który zgubił, idąc do spowiedzi przed Pierwszą Komunią Świętą. Myśl, że mogli znaleźć go koledzy, spędzała mu sen z powiek przez długie tygodnie.
Teofil w biustonoszu
Doświadczeniem, które zahartowało Bartoszewskiego, była wojna. Świeżo upieczony maturzysta kampanię wrześniową zaczął jako noszowy – po prostu wziął z kolegą wolne nosze i biegli z nimi tam, gdzie spadały bomby. W wydanej niedawno książce Michała Komara „Władysław Bartoszewski. Wywiad rzeka” wspomina: „Byłem normalnym siedemnastoletnim chłopcem. Nigdy przedtem nie widziałem zabitych ludzi. Nie widziałem tak okrutnie poranionych ciał”.
Po kapitulacji nadeszła zima mroźna i głodna. W okupowanej Warszawie każdy łapał się, czego się dało. Władysławowi pracę zaproponował właściciel mieszkania, które wynajmowali – żydowski krawiec z zapasem damskiej bielizny. Dla Żyda handel na ulicy był już zbyt ryzykowny, więc to Władek codziennie rano ruszał z walizką majtek i biustonoszy na Żelazną i Chłodną. Stawał na rogu i sprzedawał. Tak zarobił pierwsze pieniądze.
19 września 1940 roku SS załomotało podczas łapanki do mieszkania Bartoszewskich. Mimo że miał dokumenty, z których wynikało, że pracuje dla PCK, Niemcy załadowali go na ciężarówkę, potem do bydlęcego wagonu. Bartoszewski trafił do Oświęcimia jako więzień numer 4427. Po trzech miesiącach katorżniczych robót współwięźniowie przynieśli go nieprzytomnego na schody obozowej izby chorych. Owrzodzenie ciała, schodzące paznokcie, zakażenie gronkowcem plus interwencja PCK – dzięki temu został w kwietniu 1941 roku zwolniony z obozu.
Na wolności nie potrafił sobie poradzić ze wspomnieniami z Auschwitz. Dopiero spowiedź u znanego później opozycjonisty księdza Jana Ziei i jego rada, by darowane życie wykorzystać dla niesienia pomocy innym, przywróciły 18 latkowi chęć życia. Został żołnierzem AK, przyjmując pseudonim „Teofil”. Na cześć Teofila Grodzickiego, bohatera „Nieba w płomieniach” Jana Parandowskiego, które przeczytał tuż przed wybuchem wojny.
Karabin maszynowy
Niemal równocześnie współorganizował Radę Pomocy Żydom „Żegota”, bo – jak twierdzi – skoro stracić życie, to lepiej ratując drugiego człowieka, niż przemycając mięso. Jego zadaniem było załatwianie metryk i dokumentów dla dzieci ratowanych z warszawskiego getta. Po latach za tę działalność został odznaczony w Jerozolimie medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.
1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie warszawskie. Bartoszewski z zespołem wydawał biuletyn powstańczy, którego pierwszy numer ukazał się 3 sierpnia, a ostatni dzień po upadku. Stolicę opuścił jako jeden z ostatnich AK-owców, ale już na początku 1945 roku powrócił furmanką z Krakowa do Warszawy. W jednej koszuli. Drugą kupił, gdy zaczął pracę jako dziennikarz „Gazety Ludowej” i świeżo upieczony działacz PSL. Jego publikacje będące świadectwem zbrodni wojennych zostały włączone do dokumentacji procesów norymberskich.
W PRL dwa razy był aresztowany, w latach 1946–1948 i 1949–1954. W 1952 roku został skazany na osiem lat więzienia za szpiegostwo. Faktyczną przyczyną skazania były jednak jego AK owska przeszłość i krytyczny stosunek do nowego rządu. W celi siedział między innymi z esesmanem Erichem Engelsem i paulinem Kajetanem Raczyńskim. Pisał we wspomnieniach: „Tygodniami jedliśmy i spaliśmy razem, używaliśmy wspólnego kibla, z przeorem z Częstochowy i szefem gestapo”. W więzieniu Bartoszewski dostał ksywkę „Maschinengewehr”, czyli karabin maszynowy, ze względu na swój sposób mówienia. Jako dobrze znający język niemiecki często służył za więziennego tłumacza.
Jesienią 1954 roku wyszedł na wolność na roczną przerwę ze względu na gruźlicę. Wiosną następnego roku Zgromadzenie Sędziów Najwyższego Sądu Wojskowego uznało, że został skazany niesłusznie. Przez najbliższe lata żył dzięki pomocy przyjaciół i pracom zleconym z różnych wydawnictw. Pierwszy garnitur kupił, gdy pierwszy raz w życiu (i jedyny) zagrał w totka. Wygrał kwotę pozwalającą uzupełnić garderobę.
Przyjaciel papieża
Stałą pensję Bartoszewski miał dopiero od 1957 roku, kiedy został dziennikarzem tygodnika „Stolica”, a potem „Tygodnika Powszechnego”. Dzięki środowisku „Tygodnika” poznał bliżej Karola Wojtyłę. Gdy ten został papieżem i przyjechał w 1979 roku do Polski, Bartoszewski dostał specjalną akredytację pozwalającą mu być wszędzie tam, gdzie był Jan Paweł II.
To jego papież chciał zobaczyć w 1995 roku, gdy zbliżały się w Polsce wybory prezydenckie, a Bartoszewski został właśnie świeżo upieczonym ministrem spraw zagranicznych. Także w 2000 roku, gdy ponownie został szefem dyplomacji, Jan Paweł II zaprosił go do siebie. Na fotografii z tego spotkania papież nie może powstrzymać się od śmiechu. Po latach Bartoszewski zdradził nuncjuszowi apostolskiemu, arcybiskupowi Józefowi Kowalczykowi, powody papieskiego rozbawienia. Audiencja miała miejsce tuż po wizycie u Jana Pawła II rosyjskiego premiera Michaiła- Kasjanowa. Wchodząc do papieża, Bartoszewski oświadczył więc od progu: „Ojcze Święty, Ruscy wyszli, zostaliśmy sami”.
Gdy Bartoszewski kończył 80 lat, otrzymał od Jana Pawła II list: „Zachowuję w pamięci Pański dorobek naukowy i pisarski, który w dużej mierze jest mi osobiście znany, jak również działalność społeczną i dyplomatyczną – zwłaszcza wszystkie wysiłki na rzecz zbliżania ludzi i narodów. Starał się pan budować świat lepszy, oparty na prawdzie, sprawiedliwości, miłości i wolności”.
Z kiełbasą do golasa
13 grudnia 1981 roku Bartoszewski trafił do jednej celi z Adamem Michnikiem, który powitał go siarczystym przekleństwem. W ośrodku internowania w Jaworzu koło Drawska dołączyli do nich Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek i straszliwie wyziębiony długim transportem na nieogrzewanej pace Stefan Niesiołowski. Bartoszewski wspomina, że od razu wsadzili go pod gorący prysznic, a że „Niesioł” był przy tym niemiłosiernie głodny, Bartoszewski karmił go, goluśkiego pod tym prysznicem, kiełbasą z otrzymywanych paczek.
Przyjaźnie z czasów internowania zaowocowały po latach nieoczekiwaną propozycją. W Polsce rządził pierwszy niekomunistyczny premier Tadeusz Mazowiecki. Była Wielkanoc 1990 roku. Bartoszewski, od lat wykładowca na zachodnich uniwersytetach, przyjechał na święta do kraju i za namową żony postanowił odwiedzić Mazowieckiego. Chciał złożyć premierowi propozycję pomocy w nieformalnych kontaktach z niemiecką chadecją. To usłyszawszy, premier Mazowiecki odparł zdziwiony: „Ale ty masz pójść do Wiednia”. Tak oto w 1990 roku zapadła decyzja o zrobieniu z Bartoszewskiego ambasadora RP w Austrii.
Rybki, pipki i guziki
Po pięciu latach w Wiedniu przyszła propozycja objęcia posady ministra spraw zagranicznych. Prezydent Wałęsa chciał mieć swojego człowieka w rządzie Oleksego. „Panie prezydencie, pan Józef Oleksy nigdy mnie nie zaaprobuje” – bronił się Bartoszewski. „Panie Bartoszewski, jak on pana nie zaaprobuje, to ja mu rządu nie zaprzysięgnę” – wspomina słowa Wałęsy Bartoszewski w książce „Wywiad rzeka”. Podobnie jak niespodziewaną propozycję, jaką otrzymał od premiera Oleksego po pierwszych miesiącach bycia jego ministrem. Bartoszewski miał już wtedy na koncie sukces w relacjach z Niemcami – wystąpił jako jedyny zagraniczny mówca na uroczystej sesji Bundestagu z okazji 50. rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej.
Tuż przed wyborami prezydenckimi w 1995 roku Oleksy zaprosił Bartoszewskiego do gabinetu i zaproponował: „Lewica nie ma żadnego dojrzałego polityka. – A ja słyszałem plotkę, że pan Aleksander Kwaśniewski... – odparł Bartoszewski. – On się nie nadaje” – uciął Oleksy, ale najbliższe miesiące pokazały, że się mylił. Dla Bartoszewskiego tymczasem nie była to pierwsza propozycja prezydentury. Wcześniej trzy razy prezydent RP na uchodźstwie Edward Raczyński proponował mu przejęcie schedy. Bartoszewski nie przyjął propozycji, bo – jak przyznał później – był zbyt biedny i nie miałby z czego utrzymać się w Londynie.
W kraju natomiast jako minister spraw za-granicznych – i to zarówno w rządzie Oleksego, jak i później Buzka – odnosił sukces za sukcesem. W Berlinie zdołał uzyskać zgodę na wypłatę przez Niemcy odszkodowań dla Polaków za pracę przy-musową podczas drugiej wojny światowej. W Brukseli przełamał lody unijnej Piętnastki podczas rozmów dotyczących przystąpienia Polski do UE. Powtarzał, że nie przyjeżdża do Brukseli, by negocjować „rybki, pipki i guziki”, ale sprawy fundamentalne.
Poskramiacz dyplomatołków
Czasy PiS ponownie uaktywniły Władysława Bartoszewskiego. 5 lipca 2006 roku podpisał list otwarty ministrów spraw zagranicznych krytykujący odwołanie przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego szczytu Trójkąta Weimarskiego. Nieoficjalnym powodem było nazwanie przez niemiecką prasę braci Kaczyńskich kartoflami.
Niewiele później minister Antoni Macierewicz oskarżył polskich ministrów spraw zagranicznych III RP o pracę dla sowiec-kiego wywiadu. Bartoszewski na znak protestu zrezygnował z przewodniczenia radzie Polskiego Instytutu Spraw Zagranicznych, a kilka miesięcy później wystąpił też z kapituły Orła Białego – najwyższego odznaczenia państwowego przyznawanego przez prezydenta.
Do ostatecznego rozliczenia z PiS doszło w kampanii wy-borczej, w której Bartoszewski został przewodniczącym komitetu honorowego Platformy Obywatelskiej. Na jednym z wieców apelował: „Nie wierzcie frustratom czy dewiantom psychicznym, którzy swoje problemy psychiczne odreagowują na narodzie (...). Kategorycznie wypraszam sobie lżenie Polski przez niekompetentnych członków rządu, niekompetentnych dyplomatołków!”. Jego brawurowe przemówienia, skierowane także do pokolenia „moherowych beretów”, przyniosły znaczy wzrost poparcia dla PO. Zresztą Donald Tusk właśnie Bartoszewskiemu podziękował w pierwszych słowach po ogłoszeniu wyborczych wyników.
Z wdziękiem nosorożca
Dziś „szczęśliwy staruszek”, jak sam siebie nazywa, z werwą 20 latka przemierza korytarze siedziby premiera. I gdy się go widzi, przypominają się słowa, jakie z okazji 60. urodzin Bartoszewskiego obchodzonych w internowaniu wygłosił pisarz Andrzej Szczypiorski: „Dobry Bóg obdarzył go wdziękiem nosorożca. Jak wiadomo – Bartoszewski zawsze jest w szarży. Zawsze w tym ciężkim, niezgrabnym galopie, czy trzeba, czy nie trzeba. Ale właśnie za to go kocham!”.
Aleksandra Pawlicka