Wiktor Świetlik: "Złość rosyjskiej prasy miarą sukcesu obchodów 1 września" (Opinia)
Miarą sukcesu bywa skala krytyki, a nie pochwał. Tak jest w przypadku obchodów 80. rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej i reakcji na nią rosyjskiej prasy. Jak rzadko, było zupełnie niepoprawnie. I jak bardzo rzadko, na skalę międzynarodową, było zgodnie z prawdą historyczną – nie da się od siebie oddzielić 1 i 17 września.
"Wszelkie na ten temat informacje, opublikowane w wiadomej audycji, są to ordynarne prowokacje, spreparowane z określonych pozycji" – tak, słowami Andrzeja Waligórskiego, można by najkrócej streścić reakcje rosyjskiej prasy, wszystkie toczka w toczkę, jakby spod jednej z matrycy.
Rząd w Warszawie zdecydował się poniżyć Rosję i zafałszował kluczowy fakt historyczny drugiej wojny światowej. To, że "wyzwolenie” Polska zawdzięcza największemu wysiłkowi żołnierza w historii dwudziestego wieku. Wysiłkowi żołnierza radzieckiego podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, który coraz częściej staje się jednym z fundamentów historycznych putinizmu.
O dżumie też było
Być może zadecydowała o tym obecna sytuacja geopolityczna, bo w końcu kiedy to ona nie jest decydująca? Ale politycy przemawiający podczas obchodów, w szczególności Mike Pence, drugi co do ważności urzędnik amerykański, jednoznacznie łączyli dwie daty. Pence opowiedział o niemieckim najeździe, zbrodniach, mordzie na Warszawie w 1944 roku, ale też o najeździe sowieckim i zbrodniach sowieckich, a także tragicznym dla Polski cyklu zniewolenia, które rozpoczęło się 1 września 1939 roku, a wieloletni proces jego upadku rozpoczął się wraz z pielgrzymką Jana Pawła II z 1979 roku.
Zobacz także: Emocjonalne przemówienie. Mike Pence wspomina Jana Pawła II na pl. Piłsudskiego
Dla w miarę świadomej części społeczeństwa polskiego sojusz Hitlera i Stalina to – miejmy nadzieję – oczywista oczywistość. To, że nie byłoby 1 września, gdyby nie miało być później 17 września - i na odwrót. Że debata, czy straszniej było w Warszawie albo Poznaniu, czy we Lwowie albo Łucku, to rozważanie, czy gorsza jest dżuma, czy cholera.
Ale w przemówieniach polityków amerykańskich wielu ostatnich lat raczej próżno szukać takiej refleksji. To fakty kompletnie nieistniejące dla Zachodu. Wystarczy przypomnieć niezrozumienie, z jakim spotkał się za Odrą i Oceanem "Katyń" Andrzeja Wajdy. Amerykańskiemu odbiorcy najzwyczajniej w świecie trudno było się połapać o co chodzi, że ci Rosjanie, którzy przecież byli "sojusznikami” mordują innych sojuszników.
Niepoprawne obchody
Największym sukcesem tych obchodów jest ich "niepoprawność”, a co za tym idzie uczciwe stawianie historii. Podczas przemówień zarówno Mike Pence, jak i Franka-Waltera Steinmeiera, nie unikano słowa "Niemcy”, zastępując go "nazistami”. Nie relatywizowano, jak zrobił to niedawno wiceprezydent Gdańska, odpowiedzialności ("na początku było złe słowo (…) Polaka przeciwko Niemcowi. Niemca przeciwko Polakowi”).
Nie udawano, że Rosja Sowiecka w 1939 roku na jakiś czas przestała istnieć, by pojawić się znowu w czerwcu 1941 roku, co było dość starym elementem dotychczasowej praktyki. Przecież jak tu przyznać, że prezydent Roosevelt regularnie konkurujący z Abrahamem Lincolnem w ankietach na najwybitniejszą postać w historii USA, układał się w Teheranie i Jałcie z diabłem nie gorszym od Hitlera?
Pence może bezpośrednio tego nie zrobił, w końcu zawsze by się chciało więcej, ale poszedł chyba dalej niż inni amerykańscy politycy. Przede wszystkim nazywając po imieniu komunizm, powszechnie relatywizowany czy nawet rozgrzeszany także u nas. Rosyjskiej prasie to wszystko się nie spodobało. Można tylko sobie wyobrazić, jak musiałyby wyglądać te obchody, by była ona zadowolona.
Wygląda na to, że nie tylko kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą. Czasem udaje się też sprawić, że powtarzana wielokrotnie prawda w końcu zaczyna zwyciężać. Oby nie na moment.
Wiktor Świetlik dla WP Opinie. Autor jest dziennikarzem i redaktorem naczelnym Trzeciego Programu Polskiego Radia