Wielkie świąteczne pożyczanie

Truizmem jest stwierdzenie, że najlepiej w ogóle nie brać kredytów, ponieważ banki oferują nam najkorzystniejsze warunki akurat wtedy, gdy nie potrzebujemy pożyczać żadnych pieniędzy, bo jesteśmy wystarczająco zamożni. Zamożnych jest jednak niewielu, a połączenie sytuacji wynikających z kalendarza (jeszcze nie zdążyliśmy odkuć się po wakacjach, a już trzeba kupować prezenty mikołajkowe i gwiazdkowe) oraz z polskiego stylu obchodzenia świąt (zastaw się, a postaw się) sprawia, że grudzień jest okresem żniw dla banków i agencji kredytowych. My zaś jesteśmy bombardowani reklamami, trochę jakby z agencji nie kredytowych, ale towarzyskich – że szybko, bez zabezpieczeń, bez zbędnych formalności, wszystko w cenie, full serwis...

06.12.2006 | aktual.: 06.12.2006 10:17

To bogactwo ofert jest jednak pozorne. Przed świętami ogromnie wprawdzie nasila się akcja reklamowa, lecz na rynku kredytowym nowości raczej nie widać. Banki nie chcą sobie bowiem niepotrzebnie dodawać pracy i po prostu od końca października normalne kredyty konsumpcyjne oferują jako „świąteczne”, „gwiazdkowe”, „wigilijne” itd., dokładając najwyżej na zachętę jakiś prezent – tak jak to robi PKO BP, sprzedając swój zwykły kredyt gotówkowy jako „kredyt na zimę” i dając gratis kartę kredytową (która normalnie kosztuje 28 zł rocznie), czy Bank Zachodni WBK, proponujący klientom odtwarzacze płyt CD (ale przy pożyczce nie mniejszej niż 3 tys. zł). Trzy miesiące wcześniej tenże bank do kredytu gotówkowego dodawał tylko plecaczek.

Biednym dziękujemy

Przedświąteczny głód gotówki bardzo skutecznie zachęca nas do sięgania po pożyczki. Drugim czynnikiem przyczyniającym się do tego, że łączna wartość zaciągniętych przez Polaków kredytów konsumpcyjnych (bez mieszkaniowych) zbliża się do okrągłej kwoty 40 mld zł, jest stopniowy wzrost średniego poziomu zamożności obywateli. Biedakom nikt bowiem kredytów nie daje, bo nie będą mieli jak oddać.

Wprawdzie, wbrew danym reklamowym podawanym przez banki, suma zaciąganych kredytów konsumpcyjnych rośnie przed świętami nie prawie o połowę, lecz najwyżej o 10-20%, ale jest to znaczący przyrost, niemal dwukrotnie większy niż np. u naszych praktycznych czeskich sąsiadów, którzy nie uważają, by Wigilia była powodem do zakupowych szaleństw.

– Nie bierzemy kredytu po to, by pieniądze zakopać w ogródku. Trudno oszacować, jak bardzo w okresie przedświątecznym rośnie zainteresowanie kredytem gotówkowym. Kupujemy jednak znacznie więcej, np. na dostawę zamówionych mebli czeka się zwykle około trzech tygodni. Natomiast zamówienia złożone teraz, będą mogły być zrealizowane dopiero w lutym. Skoro zaś więcej kupujemy, to i więcej pożyczamy – mówi dyr. Norbert Jeziołowicz ze Związku Banków Polskich.

Klienci i tak przyjdą

Czy więcej to na pewno drożej? Wbrew rozpowszechnionym przekonaniom o tym, że przed świętami banki najbardziej łupią nam skórę, kredyty konsumpcyjne oferowane w listopadzie i grudniu wcale nie są droższe od tych, które zaciągamy w innych porach roku. Spadająca inflacja sprawia bowiem, że banki, które tak ochoczo obniżyły nam oprocentowanie lokat, musiały też – wprawdzie minimalnie – zmniejszyć koszt pożyczek. W ciągu ostatnich trzech lat oprocentowanie kredytów konsumpcyjnych spadło średnio o 2 pkt procentowe, z 21 do 19%. Banki nauczyły się też, że przed świętami nie ma co zrażać sobie klientów wyższymi cenami. Skoro więcej ludzi pożycza, to i tak zyski całej branży rosną. W rezultacie w październiku, jak wynika z danych Narodowego Banku Polskiego, rzeczywista roczna stopa procentowa kredytów zaciągniętych przez gospodarstwa domowe na cele konsumpcyjne wynosiła 19,2%. Ze wstępnych danych za listopad wynika zaś, że nastąpiło lekkie obniżenie oprocentowania – i rzeczywista średnia roczna cena gotówkowego
kredytu konsumpcyjnego oferowanego przez nasze banki waha się od 15 do 18%.

Bez zabezpieczeń płacimy więcej

W porównaniu ze stopą inflacji i ceną mieszkaniowych kredytów hipotecznych, średnio trzykrotnie tańszych, odsetki płacone za kredyty konsumpcyjne są oczywiście na zbójeckim poziomie, ale banki tłumaczą, że muszą wysoko szacować swoje ryzyko kredytowe, gdyż stale zmniejszają wymogi bezpieczeństwa. W tym roku standardem staje się już, wspomniany na wstępie, kredyt „bez zabezpieczeń” – czyli bez poręczycieli, weksli i ubezpieczenia, udzielany tylko na podstawie umowy o pracę i zaświadczenia o zarobkach. Oczywiście, im mniej zabezpieczeń, tym drożej.

Wszystkie banki działające w Polsce oferują bardzo podobne warunki zaciągania kredytów konsumpcyjnych. Różnice są niewielkie, trzeba więc się zastanowić, czy godzimy się na zapłacenie w skali roku kilkudziesięciu czy nawet paruset złotych więcej w zamian za prostsze formalności, czy też bardziej zależy nam na zaoszczędzeniu tych kwot. Na cenę kredytu wpływa bowiem wiele czynników, ale prawidłowość jest jedna – mniejsze oprocentowanie czy mniejsza prowizja pobierana przez bank zawsze oznacza nieco surowszą ocenę naszej zdolności kredytowej lub dodatkowe warunki udzielenia pożyczki.

Przykładowo możemy otrzymać nieco większą lub tańszą pożyczkę, jeśli bierzemy kredyt w banku, w którym mamy rachunek. Warto więc rozważyć, czy np. nie założyć rachunku w banku, od którego pożyczamy (biorąc pod uwagę oczywiście koszt prowadzenia takiego rachunku).

– Cena kredytu nie zawsze jest najważniejsza. Może czasem lepiej zapłacić nieco drożej i dostać np. kartę kredytową czy jakiś prezent albo mieć korzystniej rozłożone raty, mniejszą opłatę przy zwrocie kredytu lub obniżony poziom zabezpieczeń – radzi dyr. Norbert Jeziołowicz.

Nie patrzmy na reklamy

Różnice są jednak niewielkie i chyba nie warto tracić zbyt wiele czasu na porównywanie ofert różnych banków. Warto więc tylko pamiętać, by nie korzystać z usług agencji kredytowych, bo ich pośrednictwo zwiększa koszt kredytu o co najmniej 10%. Formalności bankowe naprawdę nie są skomplikowane i każdy sobie z tym poradzi. Zawsze zwracajmy też uwagę na to, że kwota oprocentowania podawana w reklamach nie ma nic wspólnego z pełną ceną naszego kredytu. Banki muszą wprawdzie, na mocy ustawy o kredycie konsumenckim, podawać rzeczywistą roczną stopę oprocentowania oraz całkowity koszt kredytu, ale próbują omijać ten wymóg i np. nie wspominają o tzw. opłacie za uruchomienie kredytu, która przy pożyczce 10 tys. zł może wynosić nawet 300 zł.

Żeby więc nie przeżywać żadnych przykrych niespodzianek, poprośmy w banku o zrobienie konkretnej symulacji finansowej, w dwóch wariantach, przy ratach stałych oraz malejących. I co najmniej dwukrotnie zapytajmy urzędnika w okienku lub doradcę na infolinii, ile rzeczywiście pieniędzy będziemy musieli oddać bankowi. Zgodnie z prawem nie mogą uchylić się od odpowiedzi. W PKO BP, gdzie oprócz umowy o pracę i zaświadczenia o zarobkach trzeba wykupić ubezpieczenie lub przyprowadzić poręczyciela oraz wystawić weksel in blanco, oprocentowanie rzeczywiste kredytu o wartości 10 tys. zaciągniętego na rok, przy ratach stałych, wynosi 14,9%. Taki kredyt może otrzymać osoba zarabiająca nawet 2 tys. zł brutto.
Pożyczamy: 10.000
Oddajemy: 11.490

W Citibanku Handlowym wystarczy umowa o pracę na czas nieokreślony i zaświadczenie o zarobkach, ale identyczny kredyt kosztuje 15,5% i nie dostaniemy go, jeśli zarabiamy mniej niż 3 tys. zł miesięcznie brutto.
Pożyczamy: 10.000
Oddajemy: 11.550

Internetowy m-bank (w którym wbrew pozorom nie da się zaciągnąć kredytu przez komputer, bez wychodzenia z domu) wspomniane 10 tys. zł na rok pożyczy nam za 17%, jeśli uzna, że mamy odpowiednią zdolność kredytową, na którą wpływa m.in. nasz stan cywilny, rodzaj posiadanego mieszkania, branża, w której pracujemy, oraz wiele innych czynników.
Pożyczamy: 10.000
Oddajemy: 11.700

Bank Gospodarki Żywnościowej wymaga poręczenia bądź wykupienia ubezpieczenia, a także umowy o pracę i weksla in blanco. Kredyt 10 tys. zł wzięty na rok kosztuje 14,6%.
Pożyczamy: 10.000
Oddajemy: 11.460

Andrzej Dryszel

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)