"Wiedzieliśmy, że w każdej chwili możemy zginąć"
Pięć lat temu, dokładnie o 5:34 czasu bagdadzkiego (3:34 czasu polskiego) 20 marca rozpoczęła się wojna iracka. Pierwsze akcje przeprowadzali żołnierze GROM-u, którzy m.in. zajęli platformy wiertnicze w rejonie portu Basra. W rozmowie z Wirtualną Polską gen. Roman Polko, dowodzący wówczas GROM-em opowiada o początkach operacji w Iraku, jej najbardziej dramatycznych momentach, sukcesach i błędach popełnionych przez siły koalicji.
20.03.2008 | aktual.: 10.01.2011 16:58
Galeria
[
]( http://wiadomosci.wp.pl/antywojenna-demonstracja-w-usa-6038692920775297g )[
]( http://wiadomosci.wp.pl/antywojenna-demonstracja-w-usa-6038692920775297g )
Antywojenna demonstracja w USA
WP: Joanna Stanisławska: Jak Pan wspomina początki operacji irackiej? Decyzja o udziale polskiego kontyngentu i jednostek GROM-u w wojnie irackiej zapadała długo…
Gen. Roman Polko: Z decyzją o udziale GROM-u w wojnie w Iraku zwlekano do ostatniego dnia, co pokazuje jak wielkim dylematem było użycie takiej jednostki do operacji specjalnej na wojnie. Był to pierwszy raz od czasów II wojny światowej, kiedy polskie jednostki zostały użyte do działań bojowych, jak przyznał później gen. Lech Konopka.
WP: Co Pan jako dowódca czuł w pierwszych dniach wojny?
- Bazując na wówczas znanych informacjach, jako dowódca czułem przede wszystkim ciężar odpowiedzialności za swoich podwładnych. Byliśmy zagrożeni przez samą obecność w strefie działań wojennych, liczyliśmy się z tym, że możemy w każdej chwili zostać zaatakowani bronią chemiczną czy uderzeniami rakietowymi. Użycie rakiet zresztą miało miejsce, na szczęście nie było broni chemicznej. Wiedzieliśmy, że bez względu na nasz poziom wyszkolenia, możemy nie mieć żołnierskiego szczęścia, jedna z rakiet może nas trafić i zginiemy.
WP: Pierwszą operacją GROM-u było zajęcie platformy wiertniczej w rejonie portu Basra. Czy może Pan opowiedzieć coś więcej o tej akcji?
- Do akcji przygotowywaliśmy się w wysuniętej bazie, gdzie nie mieliśmy żadnych schronów. Wybraliśmy dosyć ryzykowny wariant wykonania zadania, ale jednocześnie szybki i zapewniający nam rzeczywiste opanowanie obiektu. To była pierwsza akcja, mieliśmy więc więcej czasu, przez blisko 2-3 miesiące trenowaliśmy na makietach, w rzeczywistych odległościach. Choć rozpoznanie było dokładne, musieliśmy dokonywać modyfikacji w trakcie działań, bo nie wszystkie nasze przypuszczenia okazały się słuszne. W niecałe pół godziny zasadnicza część obiektu została opanowana, nie było już ryzyka, że platforma zostanie wysadzona w powietrze.
WP: Czym ta akcja różniła się od innych, w których brał Pan udział?
- Dla mnie było to pierwsze bojowe doświadczenie na taką skalę. Uczestniczyłem wcześniej w misjach między innymi w byłej Jugosławii czy Krajinie, wielokrotnie strzelano do mnie i do moich żołnierzy, byli zabici i ranni, natomiast pierwszy raz byłem częścią tak dużego mechanizmu, po raz pierwszy brałem udział w rzeczywistych działaniach bojowych. WP: Platforma została zdobyta - i co stało się dalej?
- Zdobytą platformę przekazaliśmy żołnierzom marines, którzy później jej pilnowali. Nie był to jednak koniec działań, a dopiero początek. Nie było czasu na świętowanie, na powiedzenie sobie: „super, udało się”. Od razu myśleliśmy o kolejnych akcjach. Zostałem przerzucony do Iraku, gdzie wspólnie z brytyjskim dowódcą uzgadnialiśmy sektory ognia po to, by przez przypadek nie być rażonym przez naszych sojuszników. Czas na oddech znalazł się dopiero, kiedy pierwszy etap irackiej operacji zakończył się sukcesem, kiedy Saddam Husajn został obalony i już było jasne, że nie będzie rzeczywistego wojskowego oporu. Wówczas misja przestała być operacją typowo wojskową, a stała się pokojowo-stabilizacyjną.
WP: Jak Pan na początku myślał o tej wojnie?
- Oglądałem filmy przekazywane z Iraku, przedstawiające mordy i okrucieństwa dokonywane na cywilnej ludności, widziałem nędzę Irakijczyków, jechaliśmy tam, by pomóc miejscowej ludności normalnie żyć. Irak to kraj bogaty zarówno w surowce naturalne, w ropę, jak i atrakcyjne turystycznie miejsce. Kraj, który powinien być mlekiem i miodem płynący. Wierzę, że tak się stanie, że w Iraku idzie ku dobremu. Mam jednak świadomość, że by ludzie mogli normalnie żyć w Iraku, potrzeba będzie pokolenia, bo wojna zawsze wywiera piętno.
WP: Jakie były najtrudniejsze momenty podczas Pana misji w Iraku?
- Najtrudniejszy moment dla mnie jako dowódcy miał miejsce podczas jednej z operacji w środku w Iraku, kiedy doszło do wymiany ognia i nie wiedziałem czy moi podwładni odnieśli rany, czy są jacyś zabici. Podejmowałem decyzje o udziale jednostek w operacjach i ciążyła na mnie odpowiedzialność za ich powodzenie. Wiedziałem, że jeżeli cokolwiek złego się stanie, będę pierwszą osobą, którą należy winić. To był mój trzeci rok dowodzenia GROM-em i osobiście byłem odpowiedzialny za poziom wyszkolenia, przygotowania jednostki, zgranie zespołów osobowych.
Wcześniej wielokrotnie padały krytyczne opinie o tym, że system szkolenia nie jest najlepszy, mówiono, że GROM już nie jest tak dobry jak dawniej. Jak się jednak okazało wszystkie te złowróżbne hasła okazały się nietrafione, moi podwładni pokazali, że są świetni w działaniach. To był prawdziwy bojowy sprawdzian, który udało mi się przejść bez strat w ludziach. To uważam za swój największy sukces, jeśli chodzi o operację iracką. Wykonaliśmy wiele naprawdę trudnych działań, z narażeniem życia, ale żaden z żołnierzy GROM-u nie zginął podczas działań bojowych.
WP: Jakie sukcesy odniesiono podczas misji w Iraku? Jakich błędów nie udało się uniknąć?
- Biorąc pod uwagę amerykańskie 3D, czyli Defence (obrona, działania bojowe), Development (rozwój) i Diplomacy (dyplomacja), na pewno pod względem działań bojowych żołnierze GROM i koalicji nie mają sobie wiele do zarzucenia. Działania były prowadzone naprawdę dobrze. Zastrzeżenia mam do pozostałych dwóch punktów. Jeśli chodzi o dyplomację i rozwój, zabrakło rozsądnego planu zapewniającego szybką odbudowę kraju. Ten plan dopiero teraz się pojawił i zaczyna przynosić efekty. Nie wykorzystano także struktur dawnego wojska irackiego do budowy nowego. Morale w armii irackiej było fatalne, część żołnierzy cieszyła się, że Saddam Husajn został obalony, tymczasem wszystkich żołnierzy zwolniono ze służby. Później próbowano armię odbudowywać na bazie nowych ludzi. Sądzić należało tylko decydentów, dowódców, którzy byli narzędziem w ręku Saddama Husajna, brali udział w terroryzowaniu kraju i mordach.
O tych błędach wspólnoty międzynarodowej należy pamiętać, by w przyszłości ich nie popełnić, np. podczas misji w Afganistanie. Ważne jest, by już teraz wspólnota międzynarodowa potrafiła ze sobą dobrze rozmawiać i współdziałać, po to by plany rozwojowe nie realizowały ambicji poszczególnych państw czy organizacji, tylko pomagały miejscowej ludności.
WP: Mówi się, że błędem sił koalicyjnych było także nie włączanie miejscowej ludności w działania stabilizacyjne w regionie…
- Tak, ten błąd popełniono na początku misji w Iraku i Afganistanie, błędem było także budowanie wielkich baz. By zapewnić bezpieczeństwo i stabilizację w regionie, trzeba być obecnym wśród ludzi. Ten błąd dotyczył również polskiej wielonarodowej dywizji, zmiany nastąpiły dopiero w okresie dowództwa gen. Tadeusza Buka, kiedy ministrem obrony był Aleksander Szczygło. Wówczas zmieniono sposób działania i w naszej strefie odpowiedzialności przyniosło to rzeczywiste efekty - znacznie poprawiło się bezpieczeństwo.
Tylko poprzez wyjście z baz, obecność wśród lokalnej ludności i rozmowy z lokalnymi liderami, współdziałanie z nimi, pozyskiwanie ich serc i umysłów, można święcić sukcesy w operacjach. Jako Polacy jesteśmy w tym dobrzy, predestynuje nas do tego mentalność, potrafimy zyskać zaufanie stron, które walczą ze sobą. Tak było w przypadku wielu misji, np. w Kosowie, byłej Jugosławii czy na Wzgórzach Golan. W swoim mieszkaniu mam podziękowania zarówno od Albańczyków, jak i od Serbów. Myślę, że jeśli potrafimy pamiętać podczas tego typu misji, że przyjechaliśmy nie po to, by tworzyć problemy, ale by pomagać miejscowej ludności, to nawet kiedy musimy ją realizować przez chirurgiczne cięcia, z wykorzystaniem środków bojowych, wówczas moralnie pozostajemy żołnierzami, z których Polska może być dumna. WP: Powiedział Pan, że misja w Iraku była dla polskich wojsk testem bojowym. Czy uważa Pan to za korzyść dla polskiego wojska?
- To bardzo duża korzyść, mimo wielu uwag krytycznych i błędów, które zostały popełnione. W wojsku polskim dokonał się istotny jakościowy przeskok, nie ma już powrotu do siermiężnych czasów. Następuje odejście od armii na pokaz, która miała tylko ładnie wyglądać na defiladach. Teraz żołnierze, ubierając mundur wiedzą, że podstawową ich misją jest gotowość do prowadzenia działań z narażeniem życia. To trudna szkoła, niejednokrotnie opłacona krwią. Większość żołnierzy nie myśli już o misjach jako o miejscu, gdzie można przeżyć przygodę i zarobić trochę dolarów. Pokazaliśmy, że jesteśmy godni nosić mundur.
WP: Polskie wojska opuszczą Irak pod koniec października. Czy Pana zdaniem to dobry termin na wycofanie wojsk?
- Termin wycofania wojsk jest decyzją polityczną, odpowiednie ustalenia już zapadły, trudno żebym je kwestionował. Warto jednak wspomnieć, że na początku października odbywają się w Iraku wybory do lokalnych władz, co wiąże się z dużym ryzykiem. Do ostatniego dnia Polscy żołnierze będą musieli być czujni. Do ostatniego dnia trzeba będzie tę misję realizować, jakby się tam miało zostać jeszcze dobrych parę lat.
Zawsze powtarzam żołnierzom, że dopóki nie wylądują bezpiecznie w kraju, to ich umysły i myśli muszą być dokładnie w miejscu, gdzie przebywa ich ciało. To szczególnie ważne w tak niebezpiecznym rejonie, jak Irak. Na wojnie żołnierz nie może sobie pozwolić na błędy, bo każda pomyłka może mieć katastrofalne skutki nie tylko dla niego, ale przede wszystkim dla kolegów i ludności cywilnej. Dlatego zawsze trzeba dążyć do perfekcji i profesjonalizmu w wyszkoleniu i działaniu.
Z gen. Romanem Polko, byłym dowódcą GROM rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska