"Waszyngton przygotowany, jak na wojnę". Amerykanie w "strachu" decydują o "przyszłości narodu"
Okolica Białego Domu zamienia się w twierdzę. Wysokie na ponad dwa metry metalowe barierki, kawiarnie, sklepy i mieszkania obłożone płytami, okna zabite deskami. Tak w Waszyngtonie wyglądają przygotowania na finał wyborów, które wyłonią 47. prezydenta USA. Wyjątkowo brutalne słowa w kampanii nie padały w próżnię. Korespondencja WP z Waszyngtonu.
05.11.2024 07:17
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Jeszcze u nas czegoś takiego nie widziałam przy okazji wyborów. Musimy wywiesić kolejny banner, że jesteśmy otwarci. Ludzie są zdezorientowani, widząc całkowicie zasłonięte wejście i okna. To po prostu środki ostrożności, tak na wszelki wypadek, gdyby niezadowoleni wyborcy Trumpa chcieli urządzić rozróby - tłumaczy zdziwionym klientom sprzedawczyni baru z kanapkami "Potbelly" w pobliżu Białego Domu. Tutejsza witryna – podobnie jak innych pobliskich restauracji, kawiarni, biur, urzędów - została szczelnie zasłonięta specjalnymi płytami.
Waszyngton w ostatnim dniu głosowania, które ma wyłonić 47. Prezydenta USA, częściowo zamienia się w twierdzę. Służby przygotowują miasto na każdy scenariusz, by nie dopuścić do powtórki ze szturmu na Kapitol 6 stycznia 2021 roku, który zakończył się śmiercią 5 osób i zranieniem co najmniej 138 policjantów.
Próba wywołania chaosu na skutek przedłużającego się liczenia głosów czy braku akceptacji wyniku jest poważnie brana pod uwagę. Choć to Donald Trump w kampanii podczas próby zabójstwa najdosadniej przekonał się o jej brutalności, sam na koniec wyścigu gra na polaryzację sięgającą zenitu.
Język całej kampanii był wyjątkowo brutalny. Donald Trump i jego otoczenie wyzywali Kamalę Harris od prostytutek, szatanów, komunistek i mówili o końcu amerykańskiego marzenia, totalnej narodowej zapaści. Z kolei dawni bliscy współpracownicy Donalda Trumpa – a za nimi Kamala Harris – twierdzili, że to Donald Trump spełnia definicję faszysty, który zagraża USA. W czasie, kiedy Trump migrantów zrównywał z mordercami, skrajnie niebezpiecznymi "wariatami", degeneratami i obiecywał odrodzenie USA, Harris i jej ludzie przekonywali, że to Trump doprowadził do piekła kobiet, a przez ograniczenie prawa do aborcji umierały i będą umierały kolejne z nich. Te i zdecydowanie więcej słów nie trafiało w próżnię. Dla przegranych, czyli około połowy głosujących, wynik wyborów może być "końcem świata".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Na inaugurację na pewno wyjadę"
Donald Trump i część jego wyborców już teraz - bezpodstawnie - mówią o fałszowaniu wyborów. Żądają błyskawicznego podania wyników, choć to ze względu na zbliżone sondaże wydaje się mało prawdopodobne. W końcu wprost zapowiadają, że wybory będą uczciwe tylko wtedy, jeśli wygra je Donald Trump. Biorąc to wszystko pod uwagę, dodatkowe środki bezpieczeństwa wydają się naprawdę uzasadnione. Tym bardziej, że nieoczekiwane zachowanie może nadejść z każdej ze stron, bo dla politycznych przeciwników Kamala Harris i Donald Trump są odzwierciedleniem wszystkiego, co najgorsze.
- Po szturmie na Kapitol zabezpieczanie zupełnie mnie nie dziwi. Ale oby okazało się zupełnie niepotrzebne. Jesteśmy otwarci w dniu wyborów i w kolejnych dniach, więc zapraszamy – dodaje sprzedawczyni baru z kanapkami, żegnając klientów. W pobliżu zabezpieczone zostały też m.in.: kawiarnia "Peet’s", która wywiesiła duży banner z napisem "jesteśmy otwarci", siedziba poczty, sklep z historycznymi pamiątkami z Białego Domu czy McDonald’s.
Z każdą godziną lista zabezpieczanych miejsc w pobliżu się wydłuża. W biurowcu McPherson Building ekipa do zmierzchu mierzyła i docinała kolejne fragmenty płyt, osłaniając budynek dookoła. Widok robi na przechodniach wrażenie. Ludzie zatrzymują się nagrywają filmy, robią zdjęcia.
- Waszyngton przygotowany jak na wojnę albo jakiś huragan – rzuca jeden z przechodniów, który głośno zastanawia się, czy zaraz po głosowaniu nie wyjechać na obrzeża miasta do znajomych. - Na inaugurację już na pewno wyjadę, bo można się wszystkiego spodziewać – dodaje.
Barierki wokół Białego Domu
Zabezpieczanie dobytku z okazji wyborów to - jak żartuje jeden z mieszkańców Waszyngtonu - "nowy element systemu wyborczego" w USA. Powstające wokół Białego Domu ogrodzenie, z wysokich na ponad dwa metry przęseł, w razie potrzeby pozwoli błyskawicznie odciąć gigantyczny teren od postronnych osób. Nie chodzi wyłącznie o bezpośrednie sąsiedztwo Białego Domu, bo tam dostęp został ograniczony już kilka dni wcześniej ze względu na budowę sceny i trwające przygotowania do prezydenckiej inauguracji w styczniu 2025 roku.
Barierki zostały rozłożone na dużo większym obszarze. Nie wszystkie przęsła są już połączone. Dostęp do słynnego parku Lafayette, gdzie znajduje się m.in. pomnik Tadeusza Kościuszki, w ostatnich godzinach był jeszcze możliwy. Jednak w każdej chwili może się to zmienić.
– Ludzie cieszcie się spacerem w parku, bo zobaczycie, że jak nas stąd wieczorem wywalą, to pewnie dopiero będziemy mogli wrócić w przyszłym roku – mówił przez mikrofon starszy mężczyzna, który przyszedł przed Biały Dom nawoływać do wzajemnego szacunku. "Przestańcie się nienawidzić z tego powodu, że się ze sobą nie zgadzacie" – to hasło na transparencie, który od lat obnosi po Waszyngtonie.
Amerykanie pełni strachu o przyszłość narodu
Podsycanie nienawiści to temat, który od tygodni powraca w kampanijnym kontekście w amerykańskich mediach. Na łamach "NY Times" Haiyun Jiang podkreśla, że Amerykanie w związku z wyborami odczuwają niepokój i strach. Coroczne badanie przeprowadzone przez American Psychological Association wykazało, że dla Amerykanów "przyszłość narodu" była najczęstszym czynnikiem stresującym. Ponad siedmiu na dziesięciu dorosłych obawiało się, że wyniki wyborów mogą doprowadzić do przemocy, a 56 procent stwierdziło, wybory mogą być końcem amerykańskiej demokracji.
Ostatnie godziny kampanii nie przyczyniły się do uspokojenia sytuacji, a w oczach Demokratów i Republikanów, ale też dla wielu oczekujących na wyniki wyborów poza Stanami Zjednoczonymi, wybory 2024 roku to niemal walka na śmierć i życie, która zdecyduje, w którą stronę może potoczyć się historia.
Ostatnie chwile kampanii. Służby ostrzegają
Retoryka odnosząca się do walki nie opuściła kampanii Donalda Trumpa do ostatnich godzin. Były prezydent w poniedziałek podczas wiecu zasugerował, że Harris należy umieścić "na ringu" z byłym mistrzem wagi ciężkiej w boksie Mikiem Tysonem. We wpisie w mediach społecznościowych wzywał do działania "To nasza ostatnia szansa na pokonanie skorumpowanego establishmentu. Wyjdźcie i głosujcie!".
Kamala Harris w ostatnich godzinach kampanii próbowała unikać wymieniania Donalda Trumpa i stawiała na bardziej pozytywny przekaz, podkreślając wagę wyborów. "Ameryko, demokracja jest na krawędzi. Nie czekaj – głosuj", "Czy jesteście gotowi na jedne z najważniejszych wyborów w naszym życiu?" – pytała.
W ostatnim dniu kampanii wyborczej w USA Donald Trump i Kamali Harris koncentrowali się na stanach wahających się tzw. "swing states". Na dzień przed wyborami Donald Trump odwiedził trzy stany Karolinę Północną, Michigan i Pensylwanię. Stany, które dysponują mają łącznie 50 głosów elektorskich. Z kolei Kamala Harris poniedziałek spędziła w Pensylwanii, która ma 19 głosów elektorskich. Tam obecna wiceprezydent USA miała pięć wyborczych wydarzeń.
Amerykańskie służby w poniedziałek ostrzegły przed próbami wpływania na opinię publiczną i próbami manipulacji oraz możliwą przemocą. W komunikacie podkreślono, że wywiad "obserwował zagranicznych przeciwników, w szczególności Rosję, prowadzących dodatkowe operacje wywierania wpływu mające na celu podważenie zaufania publicznego do uczciwości wyborów w USA i podsycenie podziałów wśród Amerykanów".
Z Waszyngtonu Patryk Michalski, dziennikarz Wirtualnej Polski