Washington Post: Lista Wildsteina to efekt nierozliczenia się z przeszłością
Znana amerykańska dziennikarka Anne Applebaum uważa, że szok wywołany w Polsce ujawnieniem "listy Wildsteina" jest rezultatem niefortunnej, jej zdaniem, decyzji o nieprzeprowadzaniu wcześniej lustracji i nieudostępnianiu społeczeństwu archiwów komunistycznej Służby Bezpieczeństwa.
16.02.2005 | aktual.: 16.02.2005 19:37
Anne Applebaum, laureatka prestiżowej Nagrody Pulitzera i autorka książki "Gułag", opisuje w "Washington Post" sprawę ujawnienia listy Wildsteina. "Widmo 'teczek' prześladowało politykę" w Polsce od wielu lat - pisze Applebaum. Przypomina, że od dawna zwracano uwagę, iż bywają one używane do niszczenia przeciwników politycznych, a nawet mogą być wykorzystane przez Rosję, która "również posiada ich kopie".
Na wpół przypadkowe pojawienie się półtajnej listy jest rezultatem decyzji podjętej ponad 10 lat temu, kiedy byli dysydenci, którzy przejęli władzę, postanowili, że nie będą przeprowadzać żadnej lustracji osób wchodzących do nowego rządu - pisze autorka.
"Stopniowo dostęp do kartotek stał się możliwy, ale ponieważ nie było żadnej szerszej dyskusji, następstwem publikacji 'listy Wildsteina' w internecie był szok i dezinformacja. W innym kraju mogłoby nawet dojść do morderstw lub innych aktów przemocy. Zważywszy, jak chory zdawał się dotychczas cały problem, jest godne uwagi, jak wielu ludzi zgadza się teraz, iż prawdziwa debata o przeszłości - która mogłaby dostarczyć kontekstu dla listy nazwisk - jest mocno spóźniona. Mimo wielu wysiłków, ograniczenie dostępu do teczek nie sprawiło, że znikły" - pisze autorka.
Inaczej niż zachodni Niemcy, którzy dali swym rodakom w byłej NRD dostęp do kartotek policyjnych, nowe polskie kierownictwo trzymało je zamknięte na klucz. Częściowo obawiało się społecznych konsekwencji, częściowo chciało chronić swych przyjaciół, a częściowo był to wynik układu zawartego z komunistami. Kiedy niektórzy oskarżali ich o ukrywanie prawdy, mówili, że ich przeciwnicy "polują na czarownice" - czytamy w artykule.
Publicystka "Washington Post" powołuje się także na opinie mieszkańców innych krajów mających za sobą doświadczenie rządów dyktatorskich. "Ich konkluzja jest prosta i jednomyślna: czy to w drodze publicznej debaty, procesów sądowych, czy dochodzeń parlamentarnych - zbrodniami przeszłości trzeba się zająć. W jakiś sposób sprawiedliwości musi stać się zadość, jeżeli nowa demokracja ma być postrzegana jako kraj sprawiedliwy" - czytamy w artykule.
W Europie Środkowej, Afryce Południowej czy na Bliskim Wschodzie im więcej informacji o przeszłości udostępnia się opinii publicznej, w tym mniejszym stopniu przeszłość ta może być użyta do wpływania na politykę teraźniejszości - konkluduje Applebaum.