Żyją dzięki sprzętowi Owsiaka. "Lenka miała nie przeżyć pierwszej godziny"
Bliźniaczki urodziły się z wylewami domózgowymi i niedorozwojem siatkówki. Jedna z nich nie oddychała. Ich mama usłyszała od lekarzy: "zrobimy, co się da". Ratowali dziewczynki sprzętem z naklejką w kształcie dużego, czerwonego serca. - Lena nie przeżyłaby pierwszej godziny, gdyby nie nowoczesny sprzęt - mówi WawaLove Klaudia Rosak, mama Kai i Leny.
12.01.2018 | aktual.: 12.01.2018 14:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Klaudia przez większość ciąży leżała w szpitalu im. profesora Orłowskiego przy ulicy Czerniakowskiej w Warszawie. Gdy była w siódmym miesiącu, zaczął się poród.- Nie miałam skoków ciśnienia ani choroby ciążowej. Po prostu mój organizm nie wytrzymał - mówi. Dziewczynki miały wtedy 30 tygodni.
Cesarskie cięcie, szybki poród. Kaja oddychała sama, Lenka – nie. Obie miały wylewy do mózgu. U Kai były bardziej rozległe. - Nie wiedzieliśmy, czy będzie widziała, słyszała i chodziła - zaznacza Klaudia. Wtedy usłyszała od lekarzy: "zrobimy, co się da". Lenkę podłączyli do wspomagania oddechowego. Kaja trafiła do inkubatora i była diagnozowana. Klaudia kątem oka zobaczyła, że na urządzeniu przyklejone jest duże serduszko WOŚP. Obok znajdowały się inne sprzęty: inkubatory zamknięte i otwarte, monitory funkcji życiowych, które mierzą ciśnienie, tętno i pokazują pracę serca, wspomaganie oddechowe, pompy do podawania leków, aparaty USG, które badają serce i głowę. Na wszystkich czerwone serduszka. Klaudia wspomina, że całość wyglądała "kosmicznie".
Lena nie przeżyłaby pierwszej godziny, gdyby nie nowoczesny sprzęt. - Obie były wielkości dłoni mojego męża. Był w stanie utrzymać dziecko na jednej dłoni - wzrusza się.
Dziewczynki miesiąc spędziły w szpitalu. Szybko wracały do zdrowia. - Miały szczęście, że były dziewczynkami, bo były silniejsze. Kilku chłopcom się nie udało. Byliśmy zżyci z rodzicami, spędzaliśmy z nimi całe dnie. Przykro się robiło, kiedy się wchodziło na OIOM, a tam stał przykryty inkubator - wspomina mama.
- Co gdyby nie było specjalistycznego sprzętu dla noworodków? - dopytuję.
- Nie wyobrażam sobie tego, bo tylko taki był w stanie szybko wykryć wszystkie wady i pozwolił na natychmiastową reakcję lekarzy. W innym wypadku pewnie nie ratowaliby dzieci. Poza tym w Polsce mamy szczęście, że lekarze ratują wcześniaki. Gdyby dziewczynki urodziły się w Skandynawii, tak by się nie stało. Bo tam, jeśli nie ma wskazań, że dziecko może samodzielnie przeżyć, to się go nie ratuje. Inkubatory i wspomagania oddechu to tylko stwarzanie naturalnego środowiska, które panuje w brzuchu mamy - mówi Klaudia. Chwilę się zastanawia i dodaje: - Kaja może by przeżyła. Lena pewnie nie.
Dzisiaj dziewczynki mają pięć lat, chodzą do przedszkola i często się uśmiechają. Czują się dobrze. - Są pod stałą opieką neurologa i kardiologa. Na wizytach dowiadujemy się, że wszystko jest w porządku. Nic złego się już nie rozwija. Mają jedynie sporą wadę wzroku i lekki niedosłuch, ale to nie przeszkadza im chodzić do normalnego przedszkola - opowiada mama Kai i Lenki.
Bliźniaczki wiedzą, że są wcześniakami. - Powiedzieliśmy, że spieszyło im się na świat, ale lekarze je uratowali. Wiedzą, czym jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Dwa lata temu zabraliśmy je pierwszy raz na światełko do nieba, daliśmy pieniążki, żeby wrzucały do puszek. Mówią, że chcą zostać wolontariuszkami, ale są jeszcze za małe, nie dałyby rady cały dzień chodzić z puszką. W tym roku wybieramy się na "Moto Orkiestra" na bemowskim lotnisku.
Rodzina Klaudii co roku zbiera fundusze na zbiórkę. - Dajemy jak najwięcej. Nie wiem, czy nam się jeszcze przyda. Innym na pewno.