Zasłabł przy szpitalu, pomógł mu tylko taksówkarz
"Mam (niczym oczywiście niepoparte) przeczucie, że gdyby nie postawa pana Taksówkarza-Ratownika mogłoby się skończyć dużo gorzej" - relacjonuje świadek zdarzenia
Ta historia pojawiła się w internecie wczoraj ( link do tekstu ). Poniżej przytaczamy ją całą - warto ją poznać.
"Mój synek zrzucił sobie coś na stopę. Ciężkiego. Nie wydaje się, żeby go to specjalnie bolało, ale stopa wygląda na tyle nieciekawie, że postanowiliśmy sprawdzić czy aby w środku wszystkie kości ciągle całe. Pojechaliśmy na Kopernika , na izbę przyjęć Warszawskiego Szpitala dla Dzieci. Standardowo - kolejka. W pierwszej kolejności bardziej cierpiące dzieciaki. Trzeba poczekać, więc uzbrojeni w kredki, książeczki, soczek i cierpliwość, zasiedliśmy w poczekalni.
Minęło kilka chwil, a ja zostawiłem rozbójnika z mamą w środku a sam wyszedłem przed szpital, żeby oddzwonić do zaniepokojnej naszą nagłą wizytą na izbie przyjęć babci. W trakcie rozmowy kątem oka zauważyłem, że tuż przy skrzyżowaniu ktoś leży na chodniku, ktoś się pochyla nad tą osobą, ktoś inny dzwoni przez telefon, ze szpitala wybiega pielęgniarka i lekarz.
Szczęście w nieszczęściu, pomyślałem. Zasłabnąć na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej, wśród ludzi, na progu szpitala.
W ruchach i gestach lekarza i pielegniarki nie widać nerwowości. Ktoś do nich dochodzi ze szpitala, po chwili spokojnym krokiem wraca. Ja ciągle zajęty rozmową jestem święcie przekonany, że sytuacja jest więcej niż opanowana. Czekają na karetkę, wydaje mi się, że ktoś rozmawia z leżącą osobą. Mija minuta, może dwie, a przy ulicy zatrzymuje się taksówka ele (srebrny Ford Mondeo kombi, nr 1167) z napisem RATOWNIK na drzwiach. Kierowca robi coś w samochodzie, ale po krótkiej chwili orientuje się, że na chodniku leży ktoś otoczony innymi osobami. Podchodzi spokojnym krokiem, by po chwili biegiem wrócić do samochodu. Tak, jakby coś co zobaczył kompletnie go zaskoczyło.
Otwiera bagażnik, wyciąga pomarańczową kamizelkę ratownika i koc termiczny, którym po chwili przykrywa poszkodowaną. No tak, że też nikt na to nie wpadł.
Wraz pojawieniem się Taksówkarza-Ratownika sprawy zaczynają przyspieszać. Personel szpitala znika w środku (nie oceniam: też mają swoją pracę i połamane dzieciaki w środku, które na nich czekają, ale to co wydarzy się za chwilę nie pozwala mi tak łatwo ich rozgrzeszyć).
Mija kolejne kilkadziesiąt sekund a osoba z pozycji bocznej ląduje na plecach i rozpoczyna się masaż serca. Co oznacza w zasadzie jedno - jest naprawdę źle. Ratownik sam podejmuje bardzo ryzykowną decyzję, mimo, że kilka metrów dalej są lekarze, a całość dzieje się na de facto u drzwi szpitala . Przerywam nagle moją rozmowę, bo czuję, że coś jest bardzo nie w porządku. Nie bardzo wiem, co powinienem robić, ale na pewno nie jest to gadanie przez telefon. W chwili gdy rozpoczyna się reanimacja słychać już karetkę, która pewnie po pół minuty wjeżdża na chodnik. Wysiadają ratownicy medyczni, szybka ocena sytuacji ... i każą Taksówkarzowi dalej prowadzić masaż serca.
A więc naprawdę kiepska sytuacja i świetna diagnoza.
Mija bardzo długa minuta, może dwie. Masaż zostaje przerwany. W nogach poszkodowanej osoby ląduje monitorek, na którym mrugaja dwie linie i dużo cyferek.
Nosze wjeżdżają do karetki, Taksówkarz przybija żółwika z jednym z ratowników w karetce i wraca do swojego samochodu.
Podchodzę do niego. Jest cały spocony i z trudem łapie oddech. Rozmawiamy chwilę, opowiada mi o kursach, które przeszedł i o sprzęcie, który wozi w bagażniku.
A potem wracam do szpitala z głową pełną myśl i kompletnie nieracjonalnym żalem do siebie. Żalem, że widząc lekarzy przy osobie leżącej na chodniku uznałem, że wszystko będzie dobrze i nie muszę nic już więcej robić.
Czy oni tak bardzo pomylili się w ocenie? Czy może stan tej osoby tak gwałtownie się pogorszył?
Mam (niczym oczywiście niepoparte) przeczucie, że gdyby nie postawa pana Taksówkarza-Ratownika mogłoby się skończyć dużo gorzej.
Na progu szpitala. W samym centrum Warszawy."