Suchodolska: "Warszawa gardzi prowincją, uważa się za lepszą od reszty"
"Ssanie na Warszawę jest tyleż śmieszne obyczajowo, co niebezpieczne dla przyszłości kraju"
26.12.2014 13:50
"Jeśli w Warszawie nie spadł jeszcze śnieg, to znaczy, że w Polsce nie ma zimy. Tak, jednym zdaniem, można by scharakteryzować zjawisko warszawocentryzmu, panującego nam niemiłościwie i niszczącego życie publiczne tudzież gospodarcze kraju” - pisze Mira Suchodolska w serwisie Forsal.pl i dodaje, że „Warszawa gardzi prowincją, uważa się za lepszą od reszty".
Warszawie obrywa się w tekście "Stolica - pępek świata. Jak warszawocentryzm niszczy życie gospodarcze kraju" właściwie z każdej strony. Autorka, opisując warszawocentryzm w mediach i gospodarce przytacza m.in. anegdoty, potwierdzające jej tezę, iż mieszkańcy Warszawy czują się lepsi niż mieszkańcy innych miast. Na przykład taką: "- Proszę mnie przepuścić, bo się bardzo śpieszę – piskliwy głos zażywnej pańci wibrował w zatłoczonej placówce Poczty Polskiej w Koniakowie (...). Kobieta dopchała się do okienka i zażądała: „Proszę o znaczek na list do Warszawy!”. Po czym, odwracając wymalowaną twarz w stronę innych klientów, dodała: „Bo ja, moi drodzy, jestem ze stolicy”.
Takie "śmieszne i straszne zarazem anegdotki" opowiadają, zdaniem autorki, niemal wszyscy jej znajomi, którzy mieszkają poza naszym miastem. Warszawiaków w tych opowieściach charakteryzuje buta i hałaśliwość.* Gdy wyjadą na wakacje, pozostawiają po sobie brud. Wywołują scysje, a mieszkańców prowincji traktują jako kogoś, kto o niczym nie ma pojęcia*.
Według Suchodolskiej, mieszkańcy stolicy dzielą się na "prawdziwych" i "napływowych". Ci "prawdziwi" są w mniejszości. Spotkać ich można m.in. 1 sierpnia i 1 listopada na Powązkach, kiedy przychodzą odwiedzać groby swoich bliskich. "To resztki starej inteligencji, nie pchają się, nie przeklinają, są życzliwi dla innych".
Za to „napływowi” sprawiają, że Warszawie i jej mieszkańcom przyprawia się w Polsce gębę: są bezczelni, zadufani w sobie, źle wychowani, przemądrzali. jeden z rozmówców, na jakich powołuje się autorka mówi, że gdy załatwia sprawy na prowincji, stara się nie przyznawać, skąd jest. Suchodolska opisuje go jako "warszawiaka z dziada pradziada". Swoją drogą, dziwny to warszawiak, co wstydzi się własnego miasta.
Niezależnie od mieszkańców napływowych, Suchodolska opisuje też tzw. " słoików ". Jej zdaniem „z mniejszych, mniej zamożnych miejscowości wciąż trwa wielka migracja do Warszawy, podobna do tej, jaka odbywa się choćby w stronę Wysp Brytyjskich”. "Słoiki" "są w stanie pracować ciężej, niż się warszawskim dzieciom śniło, zniosą niewygody i upokorzenia, dopasują się za każdą cenę, aby udowodnić, że zasługują na to, żeby tu być i mieszkać. Że są bardziej stołeczni niż inni. "Jednym się to udaje, inni przegrywają i zamiast przeżywać na jawie sen o potędze, lądują na kasie w Biedronce. Ale to jest przynajmniej warszawska Biedra" - pisze, pochodząca z Kędzierzyna-Koźla autorka.
Jednak gdy chodzi o stosunek do mieszkańców innych regionów Polski, w tekście Suchodolskie obrywa się wszystkim warszawiakom. Jeśli zdaniem autorki prawdziwymi mieszkańcami są ci grzeczni, z Powązek, to zupełnie niezrozumiałe wydaje się pisanie o tym, że "Warszawa gardzi prowincją".
Suchodolska nie odkrywa też Ameryki, gdy pisze, że ogólnopolskie media są warszawocentryczne. W istocie, nie wszystkich mieszkańców Braniewa lub Bogatyni będzie interesowało czy II linia metra wystartuje w tym roku lub to, czy w stolicy pada właśnie śnieg (choć pewnie część widzów zainteresuje fakt, iż w stolicy łatwo znaleźć pracę lub informacja o wysokości zarobków)
. Jednak problem warszawocentryzmu w mediach, jest problemem mediów - nie warszawiaków. Wrzucanie ich razem do jednego worka świadczy o złej woli autorki.
Warszawocentryzm - pisze Suchodolska - wyjałowił Polskę z lokalnych elit i zahamował rozwój całych jej wielkich regionów. Winni takiego stanu są według autorki prawie wszyscy: zarówno socjaliści, którzy sprawili, że w stolicy znajdował się Komitet Centralny PZPR, jak i kardynał Wyszyński, który "przez całe lata trzymał Episkopat, a więc cały polski Kościół, żelazną ręką", a "gród syrenki stawał się coraz bardziej dominującym centrum decyzyjnym", winni są także politycy, którzy wprowadzili po 1989 roku nowe reformy samorządowe.
Ten warszawocentryzm - zdaniem autorki - niszczy życie gospodarcze kraju. Można się z tą tezą zgadzać lub nie, ale czy warto przy tej okazji obrażać mieszkańców stolicy? W artykule roi się od zdań typu "pogardzana przez stolicę prowincja" lub "ssanie na Warszawę jest tyleż śmieszne obyczajowo, co niebezpieczne dla przyszłości kraju". Chyba można udowadniać, że decentralizacja jest w Polsce potrzebna bez kategoryzjacji mieszkańców, bo z artykułu jasno wnika, że jeśli ktoś dorabia "gębę" warszawiakom, to właśnie autorka.
Przeczytajcie też: "Bo ja, Szanowna Pani, jestem z Warszawy" [List]