Praca za 8 zł/h, przez siedem dni w tygodniu, po 14 godzin. Lista grzechów warszawskiej gastronomii
Jak wygląda naprawdę zaplecze kuchni?
06.06.2015 14:01
Jedząc w restauracji raczej rzadko zastanawiamy się, co dzieje się za kuchennymi drzwiami. Tymczasem toczy się tam zupełnie inny świat, trwa ciągła walka pomiędzy pracownikami, a pracodawcami.
Każdy kto widział film "Zaklęte rewiry" wie, że praca w restauracji nie należała kiedyś do najprzyjemniejszych. Jak się jednak okazuje, niewiele się od tego czasu zmieniło. Czasem kelner, który podaje nam jedzenie, pracuje już czternastą godzinę z rzędu, a jedzenie przynosi z kuchni, w której kucharz zarabia 8 zł za godzinę pracy. O największe grzechy stołecznej gastronomii zapytaliśmy członków jednej z tematycznych internetowych grup. Wypowiadali się wszyscy, zarówno pracodawcy, jak pracownicy. Część anonimowo - prosząc, by nie wskazywano ich z imienia i nazwiska. W ten sposób powstała lista największych grzechów warszawskiej gastronomii.
Na czarno, nawet bez "śmieciówki"
Jak opisywali członkowie grupy, pracodawcy potrafią - w ramach wynagrodzenia - zaoferować... ewentualne napiwki. Pracownicy wskazywali też, że często oferuje im się pracę bez żadnej, nawet tzw. "śmieciowej" umowy. Mają pracować na czarno. Proponując zaś stawkę na poziomie 8 zł za godzinę, proponowano się "premię od obrotu", czyli... wielka niewiadomą. Do tego dochodzi też wypłacanie pensji na raty. Po kilkaset złotych, w nieokreślonym terminie. "Właściwie nigdy nie wiadomo ile i kiedy będzie się miało pieniądze na życie" - napisała jedna z pracownic warszawskiej restauracji.
To nie wszystko. Gdy już trafi się do restauracji, okazuje się, że zespół jest zbyt mały i gdy kogoś zabraknie, niestety trzeba go zastąpić. Jedna z dziewczyn, pracująca jako kelnerka napisała, że "zdarza się praca przez 5-6 dni z rzędu, po 14-16 godzin". "Przez 10 lat nie byłem ani razu na L4 lub podobnych wygibasach, a urlop wykorzystywałem na raty bo nie było mnie kim zastąpić" - napisał inny. Poza tym pracodawcy, by zaoszczędzić łączą stanowiska pracy - np. zatrudniają na jednym etacie kucharza i szefa kuchni, co oznacza, że taki pracownik ma być od wszystkiego - zarówno od gotowania, jak i rozliczenia, planowania i nabywania towaru. Oczywiście za jedną stawkę. Do tego dochodzą dodatkowe "oszczędności" - wymaga się od kucharza, by gotował na najwyższym poziomie, jednocześnie kupując zbyt mało produktów lub zastępując je tanimi odpowiednikami zakupionymi w hipermarkecie stojącym przy restauracji.
"Mam swoją maksymę: trzeba być ch... , bo jak nie ty, to ciebie wydymają, a w gastronomi oto nietrudno" - napisał jeden z członków grupy. Skoro pracodawcy nie są w porządku, to czemu pracownik miałby być? Wśród najczęstszych grzechów, jakie popełniają, właściciele restauracji wskazywali na lekceważący stosunek d pracy (ciągłe spóźnianie się lub bycie na kacu) oraz to, że pracownicy zbyt często traktują towar w magazynie jako... dobro wspólne. Lista grzechów pracowników jest jednak zdecydowanie mniejsza. A może nie? Czekamy na Wasze opinie.
Przeczytajcie też: Czy warszawiak musi malować po zabytkach? [LIST]