Opóźniony rejs między Pekinem a Warszawą. Ochroniarze na Okęciu kneblują dziennikarzy
Nadzwyczajne środki bezpieczeństwa podjęły wczoraj służby na lotnisku Okęcie w Warszawie. Ale ich zadaniem nie było zneutralizowanie przestępców, tylko wyłapywanie dziennikarzy.
Umundurowani ochroniarze, kordony oddzielające pasażerów i natychmiastowe wyłapywanie osób, których zachowanie mogło wskazywać, że pracują w mediach – tak właśnie LOT i PPL zareagowały na wczorajszy kryzys wizerunkowy związany z rejsem relacji Pekin-Warszawa.
Przypomnijmy: do Warszawy samolot dotarł z dużym opóźnieniem. Wszystko przez awarię silnika. Jego naprawa trwała ok. 10 godzin. Ale, jak ujawnił wczoraj "Newsweek", przed odlotem miano się dyskretnie zwrócić o pomoc do pasażerów. Chodziło o... zgromadzenie gotówki, aby zapłacić za naprawę. W rozmowie z money.pl rzecznik spółki Adrian Kubicki zdecydowanie zaprzeczył, by taka sytuacja miała miejsce. Zapytany o relacje pasażerów stwierdził, że musieli dokonać "błędnej interpretacji" sytuacji.
"Newsweek" podał informację o zrzutce na naprawę, kiedy samolot był jeszcze w drodze z Pekinu do Warszawy. W stolicy opóźniony lot wylądował w poniedziałek ok. 22:35. Na miejscu zgromadziło się kilku dziennikarzy, m.in. Polsatu czy TVN-u. Ktoś postanowił zadbać, aby nie porozmawiali z pasażerami.
Sadownik o pomocy rządu po rosyjskim embargu na jabłka: "Tylko na papierze"
Już w czasie oczekiwania atmosfera była nerwowa. Widać było, że to specjalna mobilizacja. Podczas gdy przy bramce nr 1 w hali przylotów trudno było spotkać jakiegokolwiek ochroniarza, to przy wyjściu nr 2 (właśnie przez nie wychodzili pasażerowie feralnego lotu) kręciło się ich kilkunastu. Ciężkim wzrokiem lustrowali ludzi czekających przy bramce.
I tylko czekali na moment, aby włączyć się do akcji. Ten nadszedł szybko. – Czy przyleciała pani z Pekinu? – zagaduję pierwszą pasażerkę. Nie rozumie mnie, więc powtarzam pytanie po angielsku. Kobieta potwierdza, że leciała LOT-em. Nie zdążyłem jej jeszcze wyjaśnić, o co chodzi, kiedy na jej twarzy maluje się strach. – Sorry, I must leave (Przepraszam, muszę iść – przyp.red.) – mówi do mnie i odchodzi szybko.
Odwracam się i nagły powód zmiany jej nastroju staje się jasny. Tuż za mną wyrosła jak spod ziemi trójka rosłych ochroniarzy. – Tu nie wolno nagrywać ani robić zdjęć – mówi mi jeden z nich. – Ale ja ani nie nagrywam, ani nie robię zdjęć – bronię się. – Jestem dziennikarzem. Chcę porozmawiać z tymi ludźmi i jest to sprawa tylko i wyłącznie między nimi a mną. – Musi mieć pan specjalne pozwolenie – ochroniarz jest nieugięty. Grozi przyjazdem policji i usunięciem z terenu lotniska siłą.
Jednak ani on, ani jego koledzy nie potrafią podać podstawy prawnej, na podstawie której działają. Nie potrafią mi dokładnie wskazać, od kogo dostali takie polecenie. Jedni mówią, że to decyzja rzecznika LOT-u Adriana Kubickiego, inni – że biura prasowego Polskich Portów Lotniczych.
Tymczasem reszta ochroniarzy dyskretnie tworzy kordon przy bramce. Ma oddzielać dziennikarzy od pasażerów.
Sytuacja robi się jednak nieco komiczna, bo najwyraźniej akcja jest słabo skoordynowana. Lecący z Pekinu dostali bowiem, w ramach przeprosin, charakterystyczne torby z upominkami LOT-u. Zidentyfikowanie ich nie przedstawia zatem trudności. W dodatku sami pasażerowie, zwłaszcza obcokrajowcy, korzystając z takiej dostępności mundurowych co chwila podchodzą i pytają a to o autobus, a to o taksówkę, czy inne rzeczy niezbędne dla turysty.
Prawie jednak osiągają swój cel. Po prostu rozmowa z obcymi ludźmi na lotnisku jest wyjątkowo ciężka, jeśli zaraz za tobą podbiega stado mundurowych i próbuje odciągnąć cię na bok.
Ale w końcu się udaje. Młoda para wyraża chęć rozmowy. Tyle że natychmiast pojawiają się ochroniarze i w niezbyt wyrafinowany sposób próbują przerwać konwersację. – Nagrywanie jest zabronione – krzyczą. – Ale ja nie nagrywam, po prostu rozmawiamy - odpowiadam. – Nagabywanie też – ucina ochroniarz.
Tłumaczę, że ja tylko wymieniam się z państwem kontaktami i rozmowa odbędzie się poza lotniskiem. Ale przepychanka słowna nie ustaje. W końcu kobieta nachyla się do mnie i szeptem podaje numer telefonu. Ochroniarze nie mają wyjścia - tym razem odpuszczają.
Nadal jednak nie spuszczają dziennikarzy z oka. Wprawdzie zdecydowana większość pasażerów już opuściła Okęcie, ale czujność bynajmniej nie spadła. Kiedy na moment wyszedłem na zewnątrz, natychmiast poderwało się trzech-czterech ochroniarzy i idą za mną, jednocześnie rozglądając się, czy przypadkiem na parkingu nie ma jakiegoś uczestnika lotu z Pekinu.
Jako dziennikarz jestem pilnowany do końca. Około dziesięciu minut po północy postanawiam odpuścić i zamawiam transport. Udaje się na górę, kierowca ma być za ok. 10 minut. Idzie za mną jeden z ochroniarzy i nie spuszcza ze mnie oka. Czeka ze mną na samochód, przez co jestem jednym z najbezpieczniejszych ludzi na całym Okęciu.
Kiedy wsiadam do samochodu, wciąż widzę mojego anioła stróża i jego zielony mundur.
Jak udało nam się ustalić, pasażerowie nie od razu mogli opuścić samolot. Zapowiedziano przybycie "kogoś z LOT-u". Pasażerów przeproszono. Winne zamieszania, według przedstawiciela polskiego przewoźnika, miały być chińskie procedury.
Rzecznik LOT: Nie mieliśmy z tym nic wspólnego
Zajście na lotnisku Chopina skomentował także Adrian Kubicki. - LOT nie ma żadnej ochrony na lotnisku Chopina. Nie mamy nic wspólnego z tą sprawą – stwierdził w rozmowie z money.pl. Powiedział także, że akcja ochrony lotniska nie była konsultowana z LOT-em.
Wczoraj Kubicki stwierdził także, że opisana przez media sytuacja ze zrzutką wśród pasażerów nie miała miejsca. Jednak cały incydent potwierdził potem LOT w specjalnym oświadczeniu.
Na oświadczenie ze strony PPL wciąż czekamy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez * *dziejesie.wp.pl