"Kłusownicy mieszkaniowi": najpierw pożyczyli pieniądze, potem zabrali mieszkanie. Tak działa mafia w Warszawie
Czają się na ludzi, wabią do siebie poprzez pośredników. Potem następuje atak.
Nachodzenie, zastraszanie, a nawet wyrzucanie z mieszkań - tak często dla klientów kończy się zaciągnięcie "szybkich pożyczek". Mimo że Polsce lichwa jest zakazana, firmy wciąż udzielają wysokooprocentowanych "chwilówek", a często odbierają ludziom dorobek życia. Ofiary tego przestępstwa pozostawione są z jeszcze większym długiem i w opłakanym stanie psychicznym. - To są kłusownicy finansowi. Czają się na ludzi i wabią ich do siebie poprzez pośredników - mówi prezes Stowarzyszenia 304 KK. Opisujemy jedną z takich historii - sprawę pani Barbary, która przez lichwiarzy straciła wszystko.
W zwyczajnym banku, ze względu na warunki stawiane przez instytucje finansowe nie mają szans na uzyskanie kredytu. Dlatego setki Polaków znajdujących się w trudnej sytuacji po pomoc udaje się często do firm udzielających tzw. „szybkich pożyczek”. Właściciele takich przedsiębiorstw sprytnie omijają wprowadzone kilka lat temu antychlichwiarskie przepisy i takich pożyczek wciąż udzielają. Oprócz nich w Polsce działają także "kłusownicy finansowi", czyli de facto zorganizowane grupy przestępcze, których działalność opiera się na wyłudzaniu mieszkania pod pozorem udzielenia pożyczki.
Na czym polega oszustwo? Biorąc "chwilówkę" ludzie godzą się na lichwiarskie warunki. Oszuści zmuszają pożyczkobiorców do poświadczenia dwóch nieprawd w akcie notarialnym. Pierwsze kłamstwo dotyczy pobrania wyżej kwoty pożyczki niż w rzeczywistości. Drugie: zaniżenia wartości swojej nieruchomości. Następnie ofiara ma sześć miesięcy na spłacenie pożyczki. Po tym czasie nieruchomość przechodzi w ręce pożyczkodawcy. "Kłusownicy" są belitośni. Ludzie tracą mieszkania bez prawa nawet do jego części. Oszuści szybko sprzedają przejętą nieruchomość (często osobie znajomej) po zaniżonej cenie. Dopiero kolejne transakcje są realizowane po cenie rynkowej. Dłużnik pozstaje bez dachu nad głową.
Obecny rząd stara się walczyć z tym procederem. W kwietniu powołał zespół parlamentarny ds. zwalczania przestępstw gospodarczych i lichwy. - W Gdańsku toczy się właśnie postępowanie w tej sprawie. Bada się tam aż 700 aktów notarialnych - mówi Wojciech Perliński, prezes Stowarzyszenia 304 KK, które pomaga ofiarom takiego procederu i dodaje: - Gdańsk jest miastem szerszeni, jeśli chodzi o proceder użyczania „szybkich pożyczek”, potem jest Śląsk i Warszawa.
Znikające firmy
Jedną z osób, która zgłosiła się do Stowarzyszenia 304 KK jest pani Barbara Szmit z Warszawy. W 2013 roku w ciągu jednego miesiąca zginęła jej córka, zięć i mąż. Potrzebowała pieniędzy na pokrycie kosztów związanych z pogrzebami. Udała się do jednej z firm udzielających „szybkich pożyczek”. Duży szyld firmy zauważyła na ul. Grójeckiej, gdy jechała tramwajem. Pani Barbara pracuje jako motornicza.
- Wzięłam pod opiekę wnuczka, syna mojej zmarłej córki, którego do tej pory wychowuję. Utonęłam w długach. Nie mogłam wziąć kredytu w banku, bo nie miałam zdolności kredytowej. Potrzebowałam pieniędzy – opowiada naszej reporterce Barbara Szmit. - Poszłam do firmy i zapytałam o pożyczkę. Bez problemu dali mi 20 tysięcy złotych. Zapowiedziano mi, że mam podpisać akt notarialny, w którym napisane było, że biorę pożyczkę pod zastaw mieszkania. Czterech panów, osiłków, wsadziło mnie do samochodu i zawiozło mnie do notariusza pana Mateusza R. Trochę się bałam, ale podpisałam dokumenty.
Pani Barbara wpłacała 1000 zł miesięcznie przez osiem miesięcy na prywatne konto bankowe. Po tym czasie zorientowała się, że szyld firmy, która udzieliła jej pożyczki znikł z ulicy. Znikły również kontakty do osób pośredniczących w transakcji. - Robiłam cuda, żeby ją znaleźć, wydzwaniałam po różnych firmach. Notariusz wyrzucił mnie z biura, powiedział, że nic nie wie. Firma znikła z dnia na dzień – komentuje kobieta.
Dręczenie
Pewnego dnia do pani Barbary zgłosił się Rafał K., rzekomy pracownik innej firmy udzielającej pożyczki, i obiecał, że pomoże zdobyć kontakt do firmy-widmo. Jednak, jak relacjonuje kobieta, mężczyzna chciał wyłudzić od niej 20 tysięcy złotych. – Co tydzień nachodził mnie w domu. On, jego brat cioteczny, wujek. Wszyscy chcieli pieniądze – mówi.
- Nic mu nie zapłaciłam. Nie będę płacić człowiekowi z ulicy. Nie chciał pokazać mi dokumentów poświadczających, że pracuje w banku. W końcu powiedział, że zna się z B., prezesem firmy, w której wzięłam pierwszą pożyczkę - przyznaje pani Barbara.
Po roku kobieta uległa namowom K. i zgodziła się na zaciągnięcie pożyczki w jego firmie. – W biurze notariusz przeczytał początek umowy - opowiada kobieta. - W pewnym momencie mężczyźni zrobili taki szum, zamęt, że nie wiedziałam jak się nazywam. W pomieszczeniu było pięć osób. Z nerwów nie przeczytałam umowy. Tak mnie zmanipulowali. Dopiero w domu zobaczyłam, że sprzedałam mieszkanie za 200 tys. na weksel. Nie dostałam ani grosza – przyznaje.
Po wyjściu od notariusza mężczyźni zmienili numery telefonów. Kobieta nie mogła się z nimi skontaktować. - Okazało, że to jedna szajka, wszyscy o wszystkim wiedzieli. Po prostu przejęli wzięli moje mieszkanie – dodaje.
Wkrótce do pani Barbary zgłosił się kupiec jej mieszkania, Tomasz D. - Mężczyzna, który kupił moje mieszkanie, to znajomy tej szajki. Zapytałam się, czy oglądał wcześniej mieszkanie. Powiedział, że widział okno z ulicy. I na tej podstawie je kupił. Wytoczyłam proces panu D., ale sąd przyznał rację jemu – żali się pani Barbara.
W lutym na drzwiach mieszkania kobieta znalazła kartkę. Nowy właściciel dał kobiecie i jej wnukowi czas do czerwca na wyprowadzenie się z lokalu. - W czerwcu mój wnuczek kończy 18 lat. Mamy się wtedy wynieść z mieszkania - mówi zrozpaczona kobieta i dodaje: - Nie mamy dokąd pójść.
"Ludzie walczą o przetrwanie"
Czym zajmuje się Stowarzyszenie 304 KK? - Walczymy z mechanizmem wabienia ofiar w sidła, gdzie przynętą jest pożyczka, a jedynym celem jest przejęcie nieruchomości ofiary. To są kłusownicy finansowi. Czają się na ludzi, których wabią do siebie poprzez pośredników. Oferują atrakcyjne warunki pożyczki, a później oszukują i zmieniają umowy. Ludzie dają się omamić, bo walczą o przetrwanie - mówi prezes stowarzyszenia Wojciech Perliński.
Nazwa stowarzyszenia nawiązuje do artykułu 304 kodeksu karnego o przestępstwie przeciwko obrotowi gospodarczemu. Do stowarzyszenia najczęściej zgłaszają się osoby będące w trudnej sytuacji finansowej, niemające zdolności kredytowej, często osoby starsze i nieporadne, po przejściach z komornikami i firmami windykacyjnymi.
- W Polsce są setki poszkodowanych osób, a dziesiątki notariuszy, pośredników i lichwiarzy bierze udział w tym procederze. Jedna z ofiar sprzedała mieszkanie warte 600 tysięcy złotych za 50 tysięcy - mówi prezes stowarzyszenia. - Naszym celem jest unieważnienie jak największej liczby umów zawartych z lichwiarzami i zmiany w prawie. W Gdańsku toczy się właśnie postępowanie w tej sprawie. Bada się tam aż 700 aktów notarialnych. Gdańsk jest miastem szerszeni, jeśli chodzi o proceder użyczania „szybkich pożyczek”, potem jest Śląsk i Warszawa - dodaje.
Kiedy klienci banków orientują się, że zostali oszukani? - Najczęściej, gdy drugi raz czytają umowę albo gdy ktoś ich uświadomi albo gdy lichwiarz idzie po egzekucję – przyjeżdża do klienta i wyrzuca go z jego domu. Policja stoi obok i mówi, że nic nie może zrobić, bo lichwiarz ma akt własności danej nieruchomości - informuje Perliński.
Prezes stowarzyszenia przestrzega przed lichwiarzami, którzy potrafią świetnie manipulować - Lichwiarz zmienia się w mgnieniu oka. Gdy udziela pożyczki jest przyjacielski, grzeczny, milutki, uspokaja klienta, jak tylko podpisze się dokumenty, zdejmuje maskę i wyrzuca ludzi z mieszkań. Przyjeżdża „z łysymi karkami” do domu ofiar, zmienia zamki w drzwiach, rozwala młotami ściany. Do domu jednej z kobiet przywiózł bezdomnego, podpisał z nim nawet umowę najmu. Poił go alkoholem, a on robił pod siebie. W ten sposób chciał wykurzyć kobietę z mieszkania, bo nie miał nakazu eksmisji. Policja była bezradna, bo lichwiarz jest właścicielem lokalu. Gdy kobieta dalej nie chciała wyprowadzić się dobrowolnie, przyjechał z ekipą i rozwalili ściany mieszkania, wypruli zlewy i wanny - opowiada.
Przeczytaj też: Padł kolejny rekord Veturilo. To była rowerowa sobota!