Elektryczne hulajnogi. Polacy nie są gotowi na ten rodzaj mobilności
Z pierwszymi oznakami wiosny narasta problem elektronicznych hulajnóg na ulicach polskich miast. "Wychodząc z autobusu dosłownie się na nie wpada", piszą piesi. Sama warszawska Straż Miejska dostaje podobne skargi codziennie. Płacimy wszyscy, zarabiają nieliczni.
Ania korzystała z elektrycznej hulajnogi wypożyczanej w aplikacji przez dwa tygodnie. Jeździła nią, zamiast przesiadać się z autobusu, który z odległej dzielnicy mieszkaniowej przywoził ją do pracy, do drugiego na kilka przystanków. To właśnie w miejsce tych kilku przystanków wstawiła przejazd hulajnogą na baterie. Szybko okazało się, że jednorazowo taka podróż kosztuje podobnie jak taksówka. Opłacało się kupić własny sprzęt, który teraz jeździ z nią autobusem.
Nic jednak nie pokazuje plagi e-hulajnóg i wszystkich wynikających z niej problemów jak obrazek, który w kwietniową sobotę sam zobaczyłem za oknem tramwaju. Na jednym z najruchliwszych warszawskich skrzyżowań – Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich – mężczyzna w średnim wieku w garniturze i z teczką skręcał w lewo.
W chmarze kilkunastu samochodów stał pośrodku jezdni, na lewym pasie, na małych, słabo bieżnikowanych kółeczkach na pokrytej mżawką jezdni. I puenta: wiózł ze sobą współpasażerkę. Według danych udostępnionych przez stowarzyszenie Miasto Jest Nasze, "we Francji, w 2017 w wypadkach z udziałem elektrycznych hulajnóg rannych zostało 286 osób, a pięć zginęło".
Alternatywa dla... taksówki
Elektryczne hulajnogi wdarły się z impetem do naszego życia, choć budzą kontrowersje nawet wśród własnych użytkowników. Coś, co jeszcze niedawno było dziecięcą zabawką, stało się poważnym graczem w transporcie miejskim. Lime, bodaj największy wyjadacz w tej branży, rozsypał swoje pojazdy po Warszawie, Wrocławiu i Poznaniu.
W tych dwóch pierwszych miastach obecny jest też Hive. Ta ostatnia usługa powiązana jest z MyTaxi – kiedy 8 kwietnia w Warszawie strajkowali taksówkarze, firma ta zachęcała kodem zniżkowym właśnie na Hive'a. Taksówkarze protestowali zaś przeciwko nieuczciwej, jak twierdzą, konkurencji ze strony Ubera, który... jest inwestorem Lime'a.
To dowód – a przynajmniej "dowód" – że elektryczne hulajnogi są ważnym elementem układanki, jaką jest system transportu współczesnych miast Zachodu. Przypominają jednak ten klocek miejskiego puzzla, o którym nigdy nie wiadomo, który fragment mozaiki przedstawia i dopasowanie go nastręcza problemów.
"Zabawkowa" geneza hulajnóg sprawia, że nie ma dla nich żadnych regulacji – choć rozwijają prędkość czasem większą niż rowerzysta, nie ma dla nich miejsca na ulicy. Tym bardziej trudno wyobrazić je sobie na chodniku. Właściwie najlepszym miejscem będzie droga dla rowerów – ale nawet w najbardziej urowerowionych miastach w Polsce trudno mówić o spójnej sieci pozwalającej na poruszanie się.
Zostawiają gdzie popadnie
Stąd też emocje. Na przykład pieszych, którzy skarżą się na hulajnogi "porzucone", czyli zwrócone e aplikacji i pozostawione na środku chodnika. W przeciwieństwie do miejskich rowerów, takich jak te w wielu miastach zarządzane przez Nextbike, hulajnogi nie mają stacji, gdzie należy je zwracać. "Wychodząc z autobusu dosłownie się na nie wpada" – mówi Aleksandra w dyskusji pod wpisem stowarzyszenia Miasto Jest Nasze.
Anna dodaje: "Korzystający z tego ustrojstwa zostawiają je gdzie popadnie, jeżdżą po chodnikach w zawrotnym tempie i jeszcze uzurpują sobie do tego prawo (...). Czasem jeszcze (...) kierowca nerwowo trąbi, żebym mu z chodnika zeszła. Masakra jakaś. Już nawet normalnie z psem nie da się iść na spacer, mimo że chodnik szeroki, a droga rowerowa jest po drugiej stronie ulicy".
Ania, zaprawiona w bojach z rowerzystami, mówi, że problemów nie jest wcale tak wiele. – Rzecz w tym, że warszawscy rowerzyści, o czym się mało mówi, są jak warszawscy kierowcy: wariatami. Olbrzymie prędkości i umiarkowana kultura. Oczywiście dotyczy to głównie osób codziennie jeżdżących do pracy czy kurierów – zaznacza. Sama problem miała raz – zjechała nieco za bardzo na lewo na ścieżce rowerowej, co zmusiło kolarza do uniku. – Typ w lajkrze, na ostrym kole, pewnie był zły, że przeszkodziłam mu w pobiciu życiówki – uśmiecha się.
Podwodna hulajnoga
Leszek pyta zaś: "Czy jak natknę się na coś takiego porzuconego na środku chodnika, to mogę samodzielnie usunąć przeszkodę (np. do najbliższego kontenera)"? Twierdząca odpowiedź na to pytanie może wprowadzić do Polski trend, który w Stanach jest już doskonale widoczny. Ponieważ hulajnogę można "zwrócić" przez aplikację w miejscu, w którym się z niej zeszło, bardzo często leżą one w bardzo niewygodnym miejscu.
Wściekli Amerykanie wyrzucają więc hulajnogi z mostów. Z samego Lake Merritt w kalifornijskim Oakland w październiku 2018 wyłowiono ich ponad 60. Zatapiane hulajnogi wysyłają informację o swojej ostatniej dostępnej lokalizacji (zanim GPS zostanie uszkodzony) i na mapach znaleźć je można, oznaczone tuż za krawędzią mostu.
Czy grozi nam, że Wisła i Odra będą już niebawem rozpuszczać akumulatory elektrycznych hulajnóg? Miejmy nadzieję, że w Polsce ten pomysł się nie przyjmie (choć pojedyncze wypadki się zdarzały), jednak przesłanki ku niemu niestety są. – Od 1 marca warszawska Straż Miejska odnotowała 72 interwencje związane z hulajnogami. W znacznej większości dotyczą one blokowania przejścia lub przejazdu – mówi inspektor Jerzy Jabraszko, rzecznik prasowy warszawskiej Straży Miejskiej. Opisy brzmią: "dwie hulajnogi stoją w poprzek chodnika" albo "hulajnoga stoi na końcu zatoki przystankowej i przeszkadza autobusom".
– I co wtedy robicie?
– Najczęściej po prostu je zabieramy – mówi Jabraszko. Dodaje jednak: – Proszę pamiętać, że one są naprawdę ciężkie. Kiedy pojawiły się na jesieni zeszłego roku, sam u siebie na Mokotowie natknąłem się na taką i odstawiłem ją pod ścianę. Jednak nie jest to coś, z czym poradziłaby sobie wątła staruszka.
72 interwencje od początku marca do połowy kwietnia oznacza, że częściej niż raz dziennie służby porządkowe miasta wzywane są do sprzątania zawalidróg, które utrudniają życie wszystkim. Sami za to sprzątanie płacimy. Tymczasem taka hulajnoga to niemały koszt, a zatem i niezły zysk dla operatora, od którego nie jest wymagana żadna koncesja ani pozwolenie.
Ania przeliczyła szybko, że przez dwa tygodnie jeżdżenia "publicznymi" hulajnogami, kosztującymi podobnie co auto na minuty, wydała dwieście złotych. 50 groszy za minutę (i trzy za "złamanie licznika") przy prędkości, z jaką można jechać, daje podobny koszt co 50 gr za minutę i 65 za kilometr w wypadku wypożyczania auta. Tymczasem jedna hulajnoga kosztuje o wiele mniej niż jeden samochód – jest to więc łakomy kąsek dla operatorów systemu.
Modna dziś "ekonomia współdzielenia", polegająca między innymi na oddawaniu przedmiotów do użytku wszystkim, krytykowana jest często właśnie za takie podejście: prywatyzację zysków, które zgarnia przedsiębiorstwo, ale upublicznianiu kosztów, które ponosimy wszyscy. – Może po prostu nie dorośliśmy jako społeczeństwo do tego, by bawić się dobrze, ale odpowiedzialnie – zastanawia się jeden z moich rozmówców. Może hulajnogi z silniczkiem wypożyczane na minuty nie są elektromobilnością, na którą zasługujemy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl