RegionalneWarszawa42 lata ratowała życie warszawiaków. Dziś odeszła na emerturę [ROZMOWA]

42 lata ratowała życie warszawiaków. Dziś odeszła na emerturę [ROZMOWA]

42 lata ratowała życie warszawiaków. Dziś odeszła na emerturę [ROZMOWA]
20.01.2016 18:01

Rozmowa z Teresą Szczygielską, Głównym Dyspozytor Warszawskiego Pogotowia Ratunkowego.

Dyspozytorzy Pogotowia to pierwsze i jedno z najważniejszych ogniw na pogotowiu ratunkowym. Odbierają zgłoszenia, wysyłają karetki z ratownikami. Codziennie decydują o czyimś życiu i śmierci. Mimo to prawie w ogóle się o nich nie słyszy. Chyba, że popełnią błąd, o co nie jest trudno, zwłaszcza pod koniec 24-godzinnego dyżuru.

O pani Teresie jej koledzy mówią "skromna profesjonalistka" (to ci starsi) lub "żywa legenda" (ci młodsi). Po ponad 40 latach pracy na Poznańskiej 22, gdzie mieści się siedziba dyspozytorów, przechodzi na emeryturę. Rozmawiamy z nią w ostatnim dniu jej pracy.

WawaLove.pl: Kiedy po raz pierwszy zjawiła się pani w tym miejscu?

Teresa Szczygielska: - Przyszłam tu mając 21 lat. Spędziłam 42. Łatwo więc pan sobie obliczy, ile lat mam teraz (śmiech)

- Dużo się zmieniło od tamtej pory?

- Zdecydowanie. Nawet w systemie samej organizacji. Jest różnica w liczbie wezwań, w rodzaju chorób, zmieniły się choćby modele karetek, nawet standardy traktowania pacjenta i lekarza.

Na lepsze?

- Oczywiście

Będąc tyle lat na tym stanowisku, była pani świadkiem wielu, często tragicznych zdarzeń, m.in. wybuchu gazu w Rotundzie przy rondzie Dmowskiego w lutym 1979 roku.

- Byłam wówczas na dyżurze. Niech pan sobie wyobrazi, że na początku dostaliśmy zgłoszenie, iż wykoleiły się dwa tramwaje. Dopiero po jakimś czasie, że to wybuch w rotundzie. Zadysponowałam wówczas wszystkie karetki na miejsce tragedii.

Według oficjalnych informacji zginęło wówczas 49 osób. Nie jest za to pewna liczba rannych, według różnych źródeł było ich od 70 do nawet 135 osób.

- 49? Nie wiem, czy to już wolno mówić, ale my musieliśmy podać taką, a nie inną liczbę. Ofiar było znacznie więcej. Podaliśmy ją, bo według ówczesnych przepisów, jeśli było więcej niż 50 osób śmiertelnych, to do Polski przyjechałaby jakaś komisja z ONZ. Więc był limit. 49 osób i ani jednej więcej. Nie zapomnę zresztą listy ofiar, napisanej odręcznie, długopisem, bo wtedy nie było przecież komputerów. Ofiar śmiertelnych było zdecydowanie więcej.

Tak w przybliżeniu, ile?

- Myślę, że około siedemdziesięciu.

Rannych też było więcej niż podawano w oficjalnych komunikatach?

- Oczywiście. Obsługiwaliśmy Rotundę około tygodnia. Przez ten czas ratownicy ciągle wynosili z wnętrza budynku części ludzkie.

(Rozmowę przerywa telefon. Ludzie cały czas dzwonią do pani Teresy. Jedni z gratulacjami w związku z podjętą decyzją, inni z wyrazami zdziwienia. Że się jednak zdecydowała).

Podobno długo się pani wahała z decyzją o przejściu na emeryturę...

- 3 lata o tym myślałam. Za pierwszym razem, gdy zapowiedziałam, że odchodzę, wezwał mnie były już dyrektor i zwyczajnie poprosił żebym została.

Dlaczego?

- Ze względu na moje doświadczenie i profesjonalizm, oraz prawidłowe dysponowanie ambulansami. W 2015 też o tym myślałam, ale czułam się na tyle dobrze fizycznie, że powiedziałam sobie "a jeszcze z rok popracuję". Teraz też czuję się dobrze, ale odchodzę ze względu na narodziny wnuka.

Dzieci zmusiły do opieki?

- Dokładnie. (Śmiech)

Zapytam o jeszcze jedno wydarzenie. 8 lat po rotundzie doszło do katastrofy samolotu w Lesie Kabackim

- Też miałam wówczas dyżur, choć wtedy byłam w ochockiej filii pogotowia, na Grójeckiej (filia mieści się obecnie na Barskiej - przyp. red.). To było straszne. Zespół, który przybył na miejsce tragedii przekazał mi, że nie potrzebują karetek, bo na miejscu są tylko zgony. To było straszne przeżycie, nie wiem jak można być uodpornionym na takie sytuacje, do końca życia będę miała w pamięci Rotundę i Kabaty.

Wiem, że to prawie niemożliwe, ale zdarzają się swobodniejsze dni?

- Tak, ale rzadko. Ciągle decydujemy tu o czyimś życiu i śmierci, to bardzo odpowiedzialny zawód.

Co pani będzie robiła na emeryturze?

- Odpocznę psychicznie. W końcu przespane noce. Przecież ja od 44 lat mam dyżury nocne. Poza tym, jak mówiłam wcześniej, mam półrocznego wnuczka, który już wymaga opieki. Będę miała jakieś zajęcie, pójdę z nim na spacer do parku Olszyna lub Ogrodu Saskiego.

Co pani myśli, jak patrzy pani na młodych ludzi, którzy trafiają do tego zawodu?

- To misja. To też wielka odpowiedzialność za każdego pacjenta. Empatia przy przekazywaniu wezwań, w rozmowie z lekarzami. Tu potrzebne jest to coś, pewne wyczucie, specjalne predyspozycje . Niektórych rzeczy zwyczajnie się z książek nie nauczysz.

Nie żal pani odchodzić?

- Na obecną chwilę - nie. Za długo to trwało. Już wyobrażam sobie wypoczynek fizyczny - przespane noce, wolne weekendy, święta. No i w końcu wigilia w domu. Bo zawsze wypadała albo przed dyżurem nocnym, albo zaraz po nim. Ale za miesiąc na pewno będę żałowała. Bo pogotowie i tę pracę zwyczajnie kocham.

Dziękujemy za rozmowę.

Obraz
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (0)
Zobacz także