Waniek dla WP: Ziobro i Święczkowski mają na rękach krew
- Premier Beacie Szydło wprowadzono do rządu ludzi, którzy mają na rękach krew. Zbigniew Ziobro oraz Bogdan Święczkowski są odpowiedzialni za akcję przeprowadzoną w domu Barbary Blidy, która zakończyła się jej śmiercią. Zginął człowiek i nikt nie poniósł za to odpowiedzialności. Była to akcja pokazowa, co później wykazała prokuratura. Ci ludzie śmieją się w twarz elementarnemu poczuciu przyzwoitości - mówi w rozmowie z WP Danuta Waniek, była posłanka, przewodnicząca Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz szefowa kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
WP: Była pani przewodniczącą KRRiT od 2003 do 2005 roku. Gdy teraz, po ponad 10 latach, patrzy pani na media publiczne, to jakie myśli cisną się do głowy?
- Najrozmaitsze. Bardzo żałuję, że praktyka polityczna skupiająca się na mediach publicznych tak bardzo odeszła od ustawy, którą w 1991 roku uchwalaliśmy w Sejmie I kadencji. Dbaliśmy o to, by reprezentacja w KRRiT miała charakter pluralistyczny. Wówczas zasiadało w radzie dziewięciu członków, którzy reprezentowali formacje będące w parlamencie. To zaczęło się psuć na przełomie 2005 i 2006 roku, po działaniach koalicji PiS-Samoobrona-LPR. Wówczas podporządkowano media publiczne "prawu łupu". Ta partia uznała, że skoro wygrała wybory, to należą jej się łupy. W 2007 roku mogła to zmienić PO, ale w ostatniej chwili wycofała się z tych działań. Od tego czasu obserwujemy postępujący proces degrengolady.
WP: W ostatnich dniach głośno było o dziennikarce TVP Karolinie Lewickiej, która została zawieszona za "odbiegający od standardów" wywiad z ministrem kultury Piotrem Glińskim.
- Rozmowa w programie nie należała do łagodnych. Oglądałam tę audycję i widziałam, że dziennikarka próbowała skłonić wicepremiera do odpowiadania na konkretne pytania. Chciała się czegoś ciekawego dowiedzieć. Minister nie chciał odpowiadać, a jedynie prezentować swoje stanowisko na zasadzie konferencji. Jego arogancki sposób zachowania oraz grożenie dziennikarce zaostrzyło klimat rozmowy. Osobiście zaskoczyła mnie retoryka profesora Glińskiego, który jako osoba o wysokim cenzusie wykształcenia, powinna prezentować więcej kultury, której zresztą jest ministrem.
WP: Prezes TVP Janusz Daszczyński zawiesił jednak dziennikarkę, tłumacząc, że "sposób prowadzenia programu odbiegał zdecydowanie od standardów, które obowiązują w telewizji publicznej".
- To nie był dobry ruch prezesa, gdyż zawieszenie dziennikarza jest konsekwencją służbową. Ja na jego miejscu oddałabym sprawę do Komisji Etyki TVP, jednocześnie dając pracować Lewickiej. Ona nie obrażała wicepremiera, co zresztą później potwierdził kompetentny w tej sprawie organ. Proszę pamiętać, że ta rozmowa toczona była w atmosferze buntu czynników rządowych wobec przedstawienia teatralnego, którego nikt nie znał. Ba, nawet nie sprawdził.
WP: Podczas spektaklu "Śmierć i dziewczyna" we wrocławskim Teatrze Polskim miał być jednak pokazany pełny akt seksualny w wykonaniu specjalnie sprowadzonych z zagranicy aktorów porno. Tak przynajmniej reklamowano to przedstawienie. Minister kultury uznał, że przekracza to granice dobrego smaku i chciał działać prewencyjnie. Pani na jego miejscu zachowałaby się inaczej?
- Ja bym na jego miejscu poszła na ten spektakl lub wysłała swojego protegowanego, by go obejrzał i złożył mi raport. Później ewentualnie podjęłabym odpowiednie działania. Choć przyznam szczerze, że jako widz nie chciałabym być świadkiem aktu seksualnego na scenie. To by mnie krępowało i byłoby mi głupio oglądając coś takiego, a jestem dość liberalna w tych kwestiach.
WP: Wracając do profesora Glińskiego, to zespół TVP Info wystosował list do ministra kultury, w którym domaga się przeprosin za nazwanie programu red. Lewickiej propagandowym.
- Politycy PiS nie potrafią przyznać: "popełniliśmy błąd". Oni zawsze do końca próbują bronić swoich nietrafnych decyzji. Być może minister powinien przeprosić dziennikarzy TVP Info, ale nie należy się tego spodziewać.
WP: W kontekście dziennikarzy pojawia się ostatnio sporo ciekawych spostrzeżeń. Marek Jakubiak z ugrupowania Kukiz'15 w rozmowie z reporterem WP Mariuszem Szymczukiem powiedział, że dziennikarzem, jak politykiem, powinno się być jakiś czas. Uściślił przy tym, że chodzi mu o kadencyjność.
- (śmiech) ... Strasznie mnie pan rozbawił. Ten człowiek chyba się urwał z choinki, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Przecież ta wypowiedź świadczy o tym, że ten poseł chciałby sterować środowiskiem dziennikarskim. On nie rozumie, co znaczą wolne media, że one są czwartą władzą, która reprezentuje w jakimś stopniu opinię publiczną. Jemu trzeba by chyba dać podręcznik, by zorientował się i douczył, w jakim systemie funkcjonuje. Często słyszałam zarzuty, że postkomuniści psuli demokrację, a przecież dzisiaj psują ją ugrupowania, w których działają ludzie wywodzący się z trzonu Solidarności. To jest dla mnie bardzo przykre.
WP: Pozostając w tematyce mediów, to dużo komentarzy wywołał wpis Tomasza Lisa, który nazwał szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego "tchórzem". Po wpłynięciu skargi zajmie się nim KRRiT. Jakie kary grożą redaktorowi naczelnemu "Newsweeka"?
- Ten wpis został dokonany poza TVP, w którym Tomasz Lis prowadzi program. KRRiT może ingerować w wypowiedzi, które padły podczas audycji nadawanych przez media publiczne. Jeżeli ten wpis miał miejsce na Twitterze, to KRRiT nic do tego. Oni nie mają podstaw prawnych do dyscyplinowania Tomasza Lisa za prywatne opinie.
WP: Architektem zmian w mediach publicznych ma być mianowany na wiceministra kultury Jacek Kurski. Jak pani ocenia umieszczenie na tym stanowisku człowieka, o którym mówiło się "bulterier PiS"?
- Bardzo źle odebrałam tę nominację. Ten człowiek nic dobrego w mediach publicznych nie zrobi. Naszą rozmowę rozpoczęłam od tego, że media miały zapewnić pluralizm. Jacek Kurski tego nie gwarantuje. Media publiczne będą monopartyjne i nastąpi próba podporządkowania ich PiS. On dostał takie zadanie i jestem tylko ciekawa, czy napotka opór ze strony pracujących tam dziennikarzy.
WP: Swego czasu próbowano postawić panią przed Trybunałem Stanu. Wniosek w tej sprawie powstał w 2005 roku z inicjatywy polityków PO. Podpisali się pod nim również posłowie PiS. Chodziło o rzekomo podjętą bezprawnie decyzję o wygaśnięciu mandatu jednego z członków rady nadzorczej TVP.
- Były to czasy, gdy PO próbowała robić w TVP wszystko, co chciała. Chodziło o Marka Ostrowskiego, który był zastępcą szefa WOT, a został wybrany na szefa rady nadzorczej TVP. Ja się na to nie chciałam zgodzić, gdyż widziałam w tym konflikt interesów - nie można być jednocześnie kontrolującym i kontrolowanym.
WP: Sprawa, choć początkowo bardzo głośna, później dość nieoczekiwanie przycichła. Pani domagała się jednak jej kontynuacji. Zapowiadała nawet złożenie skargi do Trybunału w Strasburgu. Dlaczego?
- O sprawie zrobiło się cicho, gdyż w międzyczasie zerwano nić porozumienia pomiędzy PO a PiS, które zaczęły ze sobą walczyć. Moja sprawa nie była im już do niczego potrzebna, gdyż nie mieli w tym interesu politycznego. Ja jednak uznałam, że nie można tak tego zostawić. Chciałam, by sąd orzekł, czy popełniłam przestępstwo. Uważałam, iż nie możne być tak, że się człowieka opluje, a później zostawi samego sobie. Przecież ja byłam zawieszona w próżni niepotwierdzonych zarzutów i tak chcieli to zostawić. Później skończyła się kadencja Sejmu, a sprawa uległa dyskontynuacji. Do tej pory nikt mnie nie przeprosił.
WP: Od 3 stycznia 1996 roku do 2 grudnia 1997 roku była pani szefową kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Jak ocenia pani zamieszanie związane z upublicznieniem raportu otwarcia przez kancelarię Andrzeja Dudy?
- Odbieram to z dużym zawstydzeniem. Są to nieprzyjemne spory i nie powinny mieć miejsca. Zresztą Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński swego czasu stworzyli niepisany wzorzec tego, jak takie rzeczy powinno się robić. Po obu stronach była dobra wola, by uczynić z tego dobry obyczaj polityczny. Teraz to zostało podeptane. Moim zdaniem takiego raportu nie powinno się upubliczniać. Powinno się go sporządzić i jeżeli wykryje się nieprawidłowości, to zgłosić je do prokuratury, a nie do mediów. Tymczasem podsyca się polsko-polską wojnę, która trwa teraz w najlepsze i nie widać jej końca. Smutne to tym bardziej, że są to dwa obozy, które wywodzą się z Solidarności. Oni chcieli zmieniać to państwo na lepsze, tymczasem doprowadzili do bardzo głębokich podziałów społecznych.
WP: Jednak, gdy Aleksander Kwaśniewski objął urząd prezydencki po Lechu Wałęsie, to też nie obeszło się bez zgrzytów.
- Prezydent Wałęsa i jego ludzie długo nie mogli pogodzić się z przegraną. Zresztą, jak można się dowiedzieć z książki ambasadora Polski przy Stolicy Apostolskiej Stefana Frankiewicza, gdy papież Jan Paweł II dowiedział się o zwycięstwie Aleksandra Kwaśniewskiego, to doznał szoku. Miał nawet powiedzieć, że nie ma on moralnego prawa do sprawowania rządów w Polsce. Gdy podpisaliśmy jednak z Kościołem konkordat, to nagle nastąpiło znaczne ocieplenie stosunków. Myśmy zastali wówczas niektóre budynki w fatalnym stanie. Musieliśmy rozpocząć wielki program remontowy. Robiliśmy to jednak po cichu, gdyż nagłaśnianie tych rzeczy świadczyłoby o braku klasy politycznej. Efekt był taki, że kancelaria prezydenta Kwaśniewskiego zostawiła następcy więcej, niż sama wzięła.
WP: Z raportu wynika, że najsłabszym punktem kancelarii Bronisława Komorowskiego było planowanie w zakresie działań i finansów. Chodzi o wzrost wynagrodzeń o 688 tys. zł oraz o wydanie 1,5 mln zł na upominki. Te liczby działają na wyobraźnię przeciętnego Polaka. Jak pani, jako była szefowa kancelarii prezydenckiej, postrzega i ocenia te wydatki?
- Nie przypominam sobie, by takim bilansem upominków swoją 10-letnią prezydenturę kończył Aleksander Kwaśniewski. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że prezydent na koniec kadencji chciał miło pożegnać się ze swoimi współpracownikami.
WP: Ale powinien to chyba robić w granicach zdrowego rozsądku lub przynajmniej szeroko pojętej przyzwoitości?
- Proszę pamiętać, że mówimy o dokumentach, których nie widzieliśmy. Być może Bronisław Komorowski chciał wynagrodzić swoim współpracownikom brak reelekcji. Muszę przyznać, że ciężko mi o tym mówić i to tłumaczyć, gdyż sama nie miałam nigdy takiej sytuacji. Wiem jednak, co zrobić by takie przypadki się nie powtórzyły. Trzeba to uregulować w statucie kancelarii.
WP: Czy kojarzy pani willę w Klarysewie, o którą toczą się najostrzejsze spory? Jeżeli tak, to jaki był jej stan podczas pani kadencji?
- Kojarzę. Dostaliśmy ją w zamian za podobny budynek w Otwocku. Gdy ją przejęliśmy, to nie była zniszczona. Mogę wręcz powiedzieć, że była w bardzo dobrym stanie.
WP: Gdy Bronisław Komorowski opuścił Pałac Prezydencki, to okazało się, że brakuje w nim kilku rzeczy. Wśród nich m.in. obrazu "Gęsiarka".
- Jeżeli chodzi o rzeczy zgubione podczas przeprowadzki, to przypomina mi się pewna anegdota dotycząca wyprowadzki Aleksandra Kwaśniewskiego. Prezydent dostał obraz od Edwarda Dwurnika, o którym przypomniał sobie po przeniesieniu się do swojego biura. Gdy zaczęliśmy go szukać, to okazało się, że leżał za drzwiami w Pałacu Prezydenckim. Płótno zostało oddane bez rozgłosu i wisi w pokoju prezydenta do tej pory. Jeżeli chodzi natomiast o obraz "Gęsiarka", który odnaleziono na aukcji, to było to zwykłe złodziejstwo. Trzeba teraz dojść do sprawcy i go przykładnie ukarać.
WP: Po zwycięstwie Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich życzyła mu pani, by był samodzielny i odważny, kiedy z jego środowiska politycznego popłyną awanturnicze naciski. Patrząc na to, co robi nowy prezydent, ma pani wrażenie, że życzenia się spełniły?
- Nie. Bardzo szybko mnie rozczarował. Rozdrażnił mnie zwłaszcza hołd lenny, który złożył Jarosławowi Kaczyńskiemu. Moim zdaniem po tym geście mamy do czynienia z czymś w rodzaju nadprezydenta. Prezes rozgościł się w pewnej niszy, która pozwala mu nie ponosić odpowiedzialności prawnej. To jest dla niego wygodne. W jednej ręce ma sznurek na końcu którego tkwi Andrzej Duda, a w drugiej sznurek prowadzący do Beaty Szydło. Początkowo wydawało mi się, że prezydent będzie miał aspiracje bycia samodzielnym. Mocno się jednak zawiodłam. Co do pani premier, to wprowadzono jej do rządu ludzi, którzy mają na rękach krew. Zbigniew Ziobro oraz Bogdan Święczkowski są odpowiedzialni za akcję przeprowadzoną w domu Barbary Blidy, która zakończyła się jej śmiercią. Zginął człowiek i nikt nie poniósł za to odpowiedzialności. Była to akcja pokazowa, co później wykazała prokuratura. Ci ludzie śmieją się w twarz elementarnemu poczuciu przyzwoitości.