"Wall Street Journal" krytycznie o lustracji w Polsce
"Postkomunistycznym makkartyzmem", inkwizycją i narzędziem politycznego odwetu nazywa amerykański dziennik "Wall Street Journal" proces lustracji w Polsce, komentując sprawę współpracy z SB arcybiskupa Stanisława Wielgusa.
15.01.2007 18:40
"Biskupi polscy byli naiwni sądząc, iż Kościół nie zostanie postawiony przed sądem wzbierającej inkwizycji" - pisze Matthew Kaminski z działu komentarzy redakcyjnych europejskiej mutacji dziennika i dodaje: "Teraz, gdy nabiera tempa polowanie na innych, prawie się zapomina, że w tej epokowej walce z komunizmem Kościół zwyciężył miażdżąco".
Przypominając, że po upadku komunizmu w Polsce "wielu zwycięzców nie uznało za konieczne powołać 'komisji prawdy i pojednania', jak w Republice Południowej Afryki", autor twierdzi, że "historia nie dała się pogrzebać i w walkach wyborczych okazała się politycznie użyteczna, kiedy tylko odmalowano ją w ponurych barwach".
"Bracia Kaczyńscy zdobyli władzę w oparciu o obietnice zemsty, a nie prawdy, a już tym bardziej pojednania" - kontynuuje podkreślając, że "niezamierzone skutki (lustracji) są pełne ironii", czego dowodzi - jego zdaniem - to, że jej ofiarami nie padają byli aparatczycy reżimu, lecz działacze dawnej opozycji.
Kaminski przytacza znane argumenty przeciwników polskich metod lustracji: fakt, że archiwa SB mogą wprowadzać w błąd, gdyż jej funkcjonariusze fałszowali raporty dla przypodobania się zwierzchnikom; to, że najważniejsze teczki zostały zniszczone oraz to, że oskarża się ludzi poprzez przecieki z IPN do prasy.
Zwraca także uwagę, że "lustracja staje się bronią młodych, ponieważ tylko urodzeni po roku 1970 mogą być naprawdę poza wszelkim podejrzeniem".
"Poddawanie w wątpliwość sensu czyszczenia (życia publicznego) metodą publicznego linczu nie oznacza poparcia moralnego relatywizmu. Polska mogła odebrać czołowym komunistom możliwość sprawowania władzy na kilka lat, ale tego nie zrobiła. Zbyt mało uczyniono dla ścigania prawdziwych zbrodni albo zachowania i przesortowania archiwów. Badanie przyszłości osób ubiegających się o stanowiska państwowe jest w demokracji uprawnione. Polska jednak, kiedyś będąca przykładem dla regionu, przekroczyła granicę dzielącą takie badanie od postkomunistycznego makkartyzmu" - konkluduje autor.
Tomasz Zalewski