W Szczecinie protestowali stoczniowcy
Po raz ósmy stoczniowcy wyszli w poniedziałek
na ulice Szczecina. Walczą w ten sposób o zachowanie swoich miejsc
pracy w upadającym zakładzie.
W marszu wzięło udział około czterech tysięcy robotników. Nieśli transparenty: "Chleba i pracy", "Stocznia nasza", "Piechota do dymisji". Mieli ze sobą też gwizdki, syreny i kaski, w które miarowo stukali.
Stoczniowcy wyruszyli rano spod bram stoczni. Najpierw poszli na jedno z głównych skrzyżowań w mieście - Plac Żołnierza. Tam blokowali ruch przez kilkanaście minut. Potem udali się pod Urząd Wojewódzki, w którym odbywało się posiedzenie Wojewódzkiej Komisji Dialogu Społecznego z udziałem ministra gospodarki Jacka Piechoty.
Na fronton budynku poleciały jaja. Ktoś odpalił petardę. Protestujący krzyczeli: "Złodzieje".
Po odśpiewaniu hymnu robotnicy wrócili do stoczni. Tam, mimo wcześniejszych apeli komitetu protestacyjnego, by solidaryzowali się z tymi, którzy nie znaleźli się na liście wypłat, poszli do kas, by odebrać pieniądze z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych.
Zdaniem przedstawicieli komitetu, pieniędzy z Funduszy wystarczy dla około 40% pracowników.
Stocznia złożyła w sądzie wniosek o upadłość. Sąd zdecydował o powołaniu biegłych, którzy mają w ciągu trzech tygodni wycenić majątek firmy. Od marca nie pracuje około 6 tys. stoczniowców. Nie otrzymywali do tej pory wypłat. Wciąż nie wiadomo, czy nowa spółka, kupiona przez Agencję Rozwoju Przemysłu od stoczniowego holdingu, do którego należy stocznia, zapewni trwałe zatrudnienie stoczniowcom i ilu z nich będzie mogło w niej pracować. Ostatnio mówi się, że przy budowie 7-9 statków może pracować do 3,5 tys. ludzi. (iza)