W świecie „Galerianek”
Większości chodzi o to, aby mieć jak najwięcej chłopaków. Im jakaś ma więcej, tym jest lepsza w opinii koleżanek. Z Katarzyną Rosłaniec, reżyserką filmową rozmawia Barbara Jagas.
01.10.2009 | aktual.: 12.10.2009 08:34
– Właśnie otrzymała pani nagrodę za debiut reżyserski na festiwalu w Gdyni, czego serdecznie gratuluję, tym bardziej że to kolejna nagroda za „Galerianki”. Jak się pani czuje z tym wyróżnieniem?
– No jak mam się czuć? (śmiech) Cieszę się ogromnie.
– Dlaczego zrobiła pani „Galerianki”?
– Zobaczyłam w telewizji wstrząsający reportaż o dziewczynkach, które szukają sponsorów w centrach handlowych. Szczególnie poruszyła mnie historia pewnej 13-latki, która nie miała swojej komórki. Ponieważ czuła się z tego powodu nic niewarta, wręcz beznadziejna, koleżanki postanowiły znaleźć jej faceta, który ten telefon kupi. Pomyślałam sobie: „O Matko, to chyba niemożliwe?!”.
– Ale co?
– Jak to co?! Przecież tu nie chodzi tylko o telefon. Dziewczyny, o których był ten dokument, chodziły po galeriach i naciągały facetów na różne rzeczy, ubrania, kosmetyki, oferując w zamian seks.
– Czyli to były młodociane prostytutki. Nakręciła pani o nich swoje „Galerianki”?
– Tak naprawdę mój film jest o dwóch samotnych dziewczynkach, które szukają bliskości w dzisiejszym świecie.
– Nie były kochane w domu.
– Tak.
– A pani takie zjawisko często obserwuje na co dzień?
– Trudno powiedzieć. Ale starałam się poznać mentalność współczesnych dzieciaków, chodziłam po osiedlach i szkołach, czytałam fora internetowe i blogi, aby zebrać materiał.
– Jednak pani film opowiada o dziewczynach chodzących po galeriach handlowych.
– Tak, ale nie wszystkie dziewczyny, ładnie ubrane, które przechadzają się po centrach handlowych, są młodocianymi prostytutkami, co też sprawdziłam w rozmowach.
– A czego dowiedziała się pani o prawdziwych „galeriankach”?
– Czego? Np. tego, że można mieć trzech chłopaków naraz. I taka dziewczyna się potem zastanawia, która znajomość najbardziej się jej opłaca. * – A gdzie miejsce na miłość?*
– Miłość?! To słowo jest dla takich dziewczyn po prostu śmieszne!
– Czyli mamy seks za pieniądze.
– A w ogóle jak one traktują ten seks!
– Jak?
– W sposób powierzchowny, że to taka zwykła rzecz. Większości chodzi o to, aby mieć jak najwięcej chłopaków. Im jakaś ma więcej, tym jest lepsza w opinii koleżanek.
– Mamy do czynienia z „zaliczaniem” facetów?
– Tak. Ponieważ ten problem dotyczy także dziewczyn, które mają swoje pieniądze, bo dostały z domu. Ale wtedy liczy się w wyborze faceta marka samochodu, którym jeździ.
– A co z dziewczynami, które nie mają chłopaków? Czy w ogóle takie są?
– Nie przyznają się do tego. Bo to wstyd nie mieć nikogo i być dziewicą. Jeśli dziewczyny słyszą wokół, że inne zmieniają partnerów jak rękawiczki, a do tego są jeszcze zachęcane przez różne pisma, to potem myślą, że jest to normalne. Tylko że takie dziewczyny są tak naprawdę bardzo samotne. Wiem, bo rozmawiałam z nimi. Nie wiedzą, że zmieniając ciągle facetów, nie dają sobie nawet szansy, aby się zakochać.
– Widzę, że przeprowadziła pani solidną analizę tego zjawiska. Co jest zatem ważne dla „galerianek”?
– Na pierwszym miejscu jest ubiór. Dziewczyna powinna być atrakcyjna zewnętrznie, aby jakiś chłopak chciał ją mieć. Jednak dobrze ubrane dziewczyny, w ciuchach najdroższych marek, przyciągają nie tylko chłopaków, ale i koleżanki. Są np. szkolne gwiazdy, wokół których skupia się cała reszta. To okropne, że tak bardzo liczy się dziś wygląd i to po nim ocenia się ludzi.
– Pani powiedziała coś takiego: „Dziewczynki, o których opowiadam, są bezmyślne. Żal mi ich. Bzyknie ją taki trzy razy, kupi bluzkę i zostawi”.
– No, tak jest. Stąd rodzą się tragedie.
– A „faceci tacy są, niezbyt odważni” – to też pani przemyślenia?
– Nie. To z kolei mówi bohaterka filmu, ŕ propos „pierwszego razu”. Chodzi o to, że facet nie chce spać z dziewicą. One sobie tak myślą.
– Główną bohaterkę, czyli Alicję, która jest samotną nastolatką poszukującą aprobaty u innych, zagrała Anna Kaczmarczyk. Jurorzy docenili jej talent, przyznając nagrodę za najlepszy debiut aktorski na festiwalu w Koszalinie „Młodzi i Film”. A czy pani jest zadowolona z Ani?
– Tak. Anka znakomicie się spisała. Chociaż dotąd grała tylko w serialu „Na Wspólnej”, i to rolę drugoplanową, powiedziałabym.
– To i tak nieźle.
– Ale to nie jest żadne doświadczenie filmowe. W serialu tylko psują dzieciaki, każą im grać jakieś postacie.
– Dlaczego?
– W filmie nie o to chodzi, aby grać, tam trzeba być postacią. Nie mogę patrzeć na castingach, kiedy kilkunastoletnie dziewczynki odgrywają jakieś ofelie. Przecież to jest sztuczne.
– Jak wyglądała pani współpraca z Anią? Łatwo było się porozumieć?
– Długo najpierw rozmawiałyśmy, musiałam ją bliżej poznać. Okazało się, że to zupełnie inna dziewczyna niż ta, na którą pozuje. Bez problemu mogłam jej powierzyć rolę Alicji.
– A inne bohaterki?
– Milenę, czyli Dagmarę, przyprowadził mi Marek Pałka, drugi reżyser, zaufałam mu. Z kolei Julka jest moją aktorką, którą znalazłam w pewnej szkole, wcześniej zagrała w mojej etiudzie.
– A Dominika, która wcieliła się w postać Kai?
– Ona chyba naprawdę zostanie aktorką – zdaje teraz do różnych szkół, na razie jej to nie wychodzi, ale ja ją pocieszam, że jeśli czegoś pragnie, to na pewno to osiągnie. A ona naprawdę tego chce, już nawet schudła 20 kilo.
– Dlaczego?
– Bo myśli, że jak była gruba, to ma marne szanse na bycie aktorką. A moim zdaniem jest na odwrót – jako dziewczyna przy kości mogła grać role charakterystyczne, tak było w „Galeriankach”.
– Najpierw nakręciła pani etiudę „Galerianki”, dopiero trzy lata później powstał film fabularny. Czym te obrazy się różnią?
– W fabule historia się rozwija. Etiuda skończyła się w momencie, kiedy Ala przesypia się ze Zbyszkiem pedofilem. W „Galeriankach” pojawia się Julka, której przedtem nie było, więcej jest też o Milenie. Jest też inne zakończenie. * – Jakie?*
– Mimo wszystko dla Alicji optymistyczne. Coś złego się stało, ale jest nadzieja na lepsze jutro.
– Czyli standardowy happy end.
– Bez przesady.
– Mówiła pani, że inspiracją do filmu był reportaż Hanny i Adama Bogoryja-Zakrzewskich, usłyszany w radiowej Trójce. Pani w ogóle słucha Trójki, dlaczego?
– Tak, zawsze się na niej zatrzymuję, bo tam najmądrzej mówią i najfajniej grają. Muzyka jest urozmaicona, ostatnio puszczają nawet reggae i rocka. Ja po prostu nie lubię słuchać po raz tysięczny tego samego utworu.
– Wyczytałam, że miała pani zostać ekonomistką.
– Nie, nie zamierzałam. Ale skończyłam ekonomię ze specjalizacją marketingu na Uniwersytecie Gdańskim.
– Skąd się wziął potem film?
– Ja w ogóle nie bardzo wiedziałam, co chcę robić w życiu i jakie studia wybrać. Trochę próbowali ratować sytuację rodzice, którzy mi podpowiedzieli ten kierunek. Ale ja się wcale nie przejmowałam tym, co studiuję. Przedtem z kolei chciałam studiować psychologię, prawo... Miałam zresztą na studiach kolegów, tworzyliśmy zwartą grupę. Po studiach żadne z nas nie zostało ekonomistą, każdy poszedł inną drogą. Zresztą kto w wieku 19 lat może przewidzieć, kim zostanie w przyszłości?
– Ma pani chociaż jakiś pożytek z tej ekonomii?
– Tak, na pewno. Zresztą twierdzę, że nieważne, co człowiek skończył. Najistotniejsze jest, jakich ludzi spotykamy na swojej drodze, to kontakt z nimi nas rozwija.
– No dobrze, drążę dalej temat. Skąd się wziął ten film u pani?
– O Jezu, to sprawa przypadku. * – Tak?*
– Z drugiej strony marzyłam, aby zostać artystką. Kochałam się w Stanisławie Przybyszewskim, chciałam być jego żoną Dagny. Jako dziecko przebierałam się i urządzałam domowy teatr, lubiłam ciągle grać kogoś innego. Ale wtedy wydawało mi się to niemożliwe, nieprawdopodobne, że mogę zostać np. aktorką. Zresztą wychowałam się w takim środowisku, gdzie artystów nie traktuje się poważnie, oczekiwano ode mnie bardziej praktycznego podejścia do życia. Wiedząc to, ukrywałam się ze swoimi zabawami. Dla mnie zawsze wymyślone życie było fajniejsze niż rzeczywistość. Ale nawet się tym nie przejmowałam, miałam po prostu swój świat. Będąc na trzecim roku, poznałam chłopaka, scenarzystę. Zakochałam się w nim. Okazało się, że skończył szkołę filmową. Zaczęłam pod jego wpływem szukać jakichś szkół artystycznych w internecie. I znalazłam dwuletnie podyplomowe studia dla przyszłych kierowników produkcji. (śmiech) Myślałam wtedy, że uda mi się je połączyć z moją ekonomią i być może będę miała fajny zawód.
– I co, skończyła je pani?
– Nie. Było napisane, że trzeba mieć jakieś doświadczenie w pracy w filmie. Poszłam więc najpierw na praktyki do gdańskiej Trójki telewizyjnej. Trafiłam do „Panoramy”.
– Co tam pani robiła?
– Byłam asystentką redaktora „Panoramy”, Tomka Złotosia, nosiłam za nim statyw, jeździłam na reportaże.
– Podobało się pani?
– Pierwsze parę razy było fajnie, a potem już nie. Te kilkuminutowe informacje zaczęły mnie nudzić. Ale dzięki Tomkowi poznałam operatora filmowego Marka Wojciechowskiego, który robił pierwsze filmy offowe. Dzięki niemu zostałam zaangażowana jako kierownik produkcji przy filmie „Inżynier Walczak”.
– I co?
– Niestety, długo nim nie byłam, nie umiałam niczego załatwić. Zgubiłam nawet taty kaburę do pistoletu, którą mieliśmy wykorzystać jako rekwizyt. Po prostu nie nadawałam się do tej roboty.
– Ale zainteresowała się pani poważniej filmem.
– Tak. W internecie znalazłam sobie Warszawską Szkołę Filmową i postanowiłam do niej zdawać. Ale z kolei aby się dostać, trzeba było wcześniej nakręcić jakiś film. No to mówię do Marka Wojciechowskiego: „Kręcimy!”. * – Rozumiem, że się pani dostała?*
– Tak.
– A dobrze się studiowało? Nauczono panią wiedzy praktycznej?
– Oj tak. To prawdziwa szkoła zawodowa. Maciej Lesicki, dyrektor, powiedział nam na wstępie tak: „Słuchajcie, ja was talentu, spojrzenia na świat i tego, żebyście mieli coś do powiedzenia, nie nauczę. Ale nauczę was rzemiosła”. I nauczył. Robiliśmy bardzo dużo filmów, a ja nauczyłam się wszystkiego – od reżyserii, robienia zdjęć aż po montaż.
– Była pani autorką dwóch teledysków: „Spływ Monciakiem” i „Schizol”.
– Nakręciliśmy je razem z Markiem. Potem okazało się, że jedna z piosenek została uznana przez Polsat za najgorszą piosenkę roku.
– W jaki sposób scenariuszem „Galerianek” zainteresował się dyrektor Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych?
– Na zakończenie szkoły musiałam zrobić film dyplomowy. Przedstawiłam swój scenariusz Maciejowi Ślesickiemu. Kiedy pokazałam mu „Galerianki”, powiedział: „Kiedy chcesz to robić?”. Zdecydowałam się zrobić 30-minutowy film, ponieważ wiedziałam, że scenariusz nie oddaje tego, co chcę pokazać w etiudzie. Niektórzy bowiem początkowo odczytali mój projekt jako obraz smutnej, szarej rzeczywistości. Tymczasem zobaczyli na taśmie kolorowy i energetyczny film. Przekonał się wtedy także pan Włodzimierz Niderhaus.
– Został producentem filmu. A jak się układała współpraca z Robertem Glińskim, który był pani opiekunem artystycznym?
– Pan Robert był troszeczkę narzucony przez WFDiF. Ale dobrze mi się z nim współdziałało. Jego pomoc, choć profesorska, nie koleżeńska, była bardzo przydatna. Dziękuję mu za wszystko.
– A jak się pani układa z producentem? Rozumiem, że trochę nie wypada pani narzekać. Ale proszę spróbować, może się nie obrażą.
– Nie o to chodzi... Ja po prostu nie mam złego słowa na pana Włodzimierza.
– Nie narzuca niczego, jak to bywa w przypadku producentów?
– Właśnie nie. Dał mi dużą swobodę, mimo że miał w pewnym momencie obiekcje do tego, co robię. Jednak ostatecznie mi zaufał i mogłam robić mój film po swojemu. Jestem mu za to wdzięczna.
– Jak się pani sprawdziła jako szefowa? W końcu to pani pierwszy film jako reżyserki.
– Wcześniej porozmawiałam ze wszystkimi po kolei, żeby zrozumieli, o co mi chodzi. Aby mieli taką samą wizję filmu jak ja. Kiedy robi się coś razem, podobnie myśli, to nie ma potem nieporozumień. * – To dobra strategia. Może przydała się pani wiedza ze studiów z marketingu?*
– Może. Film to za duża sprawa, aby podchodzić do tego na luzie. Każdy w nim jest ważny, bo każdy ma swój wkład w efekt końcowy.
– Czy aktorkom też dała pani swobodę?
– Na tyle, na ile można było. Mówią mi, że nie czuły się w czymkolwiek ograniczane. Ale tak naprawdę trzeba je same o to zapytać...
– Pani Kasiu, jakich ma pani mistrzów kina?
– Trudno mi o tym mówić. To się zmienia. Zwykle podobają mi się konkretne filmy, ale za chwilę już ich nie lubię... No nie wiem, kocham np. filmy Woody'ego Allena, ale sama nigdy takich filmów nie będę robiła. Braci Dardenne, tylko żeby w ich filmach bohaterowie tyle nie chodzili. Wiem na pewno, że jeśli ktoś ma swój styl, to jego filmy będą autentyczne. Podobają mi się lekkie francuskie romantyczne komedie. Ale też nie umiałabym zrobić tak filmu, jak oni. Z polskich reżyserów cenię twórczość Wojciecha Marczewskiego.
– A ma pani jakąś wizję siebie?
– Na razie próbuję skończyć scenariusz do następnego filmu. Będzie też o nastolatkach. Ale nie wiem, czy zawsze będę robić filmy obyczajowe. Mam marzenie, aby w przyszłości nakręcić film o Przybyszewskim.
– Ma pani zamiar być reżyserką czy może scenarzystką?
– Reżyserką. Pisanie scenariuszy jest dla mnie męczące. Piszę tylko dlatego, że nie znalazłam osoby, która by myślała podobnie jak ja.
– Co pani zrobi z nagrodami pieniężnymi z Koszalina, Wrocławia i ostatnio Gdyni? W sumie, jak policzyłam, zebrała pani jakieś 75 tys. zł.
– Fajnie, że dostałam te pieniądze. Przecież ja nie zarabiam, kiedy pracuję nad filmem. A teraz już jestem w trakcie robienia kolejnego. Te nagrody przydadzą mi się po prostu na życie.
Katarzyna Rosłaniec – (ur. w 1980 r.) uznana w Gdyni za najlepszą debiutującą reżyserkę. Jej film o nastolatkach szukających sponsorów, „Galerianki”, zebrał nagrody na najważniejszych festiwalach krajowych, jest także pokazywany za granicą, obecnie w Bangkoku. Absolwentka ekonomii na Uniwersytecie Gdańskim, potem skończyła reżyserię w Warszawskiej Szkole Filmowej (2007). Film „Galerianki” jest jej debiutem pełnometrażowym, wcześniej nakręciła kilka etiud, dwa teledyski, brała udział w realizacji making offów do filmu „Strajk” Volkera Schlöndorffa, była asystentką reżysera w serialu „Doręczyciel” Macieja Wojtyszki. Obecnie kończy scenariusz do kolejnego filmu – także o nastolatkach. Nie jest zbuntowana przeciw starszemu pokoleniu, ponieważ przyjaźni się ze swoją mamą, ale mówi, że ma w sobie dużo wewnętrznej niezgody na rzeczywistość.