W interesie Putina
Czy powołanie Donalda Tuska ?na przewodniczącego Rady Europejskiej ?to zapłata za zgodę naszego rządu na dramatyczne w skutkach zaostrzenie pakietu klimatyczno-energetycznego? - pyta lider Solidarnej Polski.
Dziś w mediach głównego nurtu o władzy można tylko dobrze. Jeśli ktoś spróbuje powiedzieć o niej przykrą prawdę, spotka się natychmiast ze „słusznym oburzeniem", a nawet rejteradą ze studia gwiazdy prorządowej żurnalistyki. Niedawno Monika Olejnik uniemożliwiła mi przedstawienie wyliczeń kosztów, jakie poniesiemy za zgodę Ewy Kopacz na zaostrzenie pakietu klimatyczno-energetycznego. Kamil Durczok groził wyproszeniem mnie ze studia TVN, gdy zobaczył w moich rękach planszę z adresem strony internetowej dowodzącej, że decyzja premier Kopacz kosztować nas będzie grubo ponad 100 mld zł. A red. Piotr Kraśko w TVP z wściekłością żądał usunięcia tej planszy z pola widoku kamery. Czy nie przypomina to praktyk dziennikarskich rodem z PRL?
Dziennikarze jak małpki
Trudno się w tej sytuacji dziwić, że żadna z gwiazd głównonurtowego dziennikarstwa nie zadała sobie trudu, by ustalić, czy w związku z negocjacjami dotyczącymi zaostrzenia polityki klimatycznej nie doszło do korupcji politycznej na najwyższych szczeblach polskiej władzy. Nie zbrukali się postawieniem nasuwającego się pytania, czy powołanie Donalda Tuska na funkcję przewodniczącego Rady Europejskiej to zapłata za zgodę naszego rządu na dramatyczne w skutkach zaostrzenie pakietu klimatyczno-energetycznego.
Powiązanie tych dwóch zdarzeń staje się oczywiste dla znających naturę zakulisowych negocjacji, poprzedzających każdą strategiczną unijną decyzję. Gdyby taki scenariusz się potwierdził, to oznaczałaby, że prestiż, liczne apanaże i ogromna pensja stały się osobistą korzyścią przyjętą przez Tuska. Zmiany - przy słabnących sondażach byłego premiera - dały też nową energię dla układu rządowego do walki o utrzymanie władzy. To korzyść polityczna.
Jak nazwać podejmowanie przez premiera skrajnie niekorzystnych dla kraju decyzji, jeśli następują one w zamian za korzyść materialną i polityczną, własną i własnego środowiska? Czy takie zachowanie nie wpisuje się w klasyczne rozumienie korupcji politycznej?! To pytania, które w naturalny sposób powinni stawiać dziennikarze czołowych mediów, dążąc do ustalenia prawdziwej na nie odpowiedzi. Jednak ze znanych tylko sobie powodów panie i panowie dziennikarze nie chcą tego robić. Zachowują się raczej jak te trzy japońskie małpki, które udają, że nic nie widzą, nic nie słyszą i nic nie chcą mówić - przynajmniej w tej sprawie.
Wróćmy jednak do pakietu klimatyczno-energetycznego. Otóż jego celem jest wyeliminowanie węgla z produkcji energii. Przede wszystkim chodzi o zastąpienie energetyki węglowej: gazową, jądrową, wiatrową itd. Unia realizuje ten cel etapami. Konsekwentnie nakłada na produkcję energii z węgla coraz wyższy parapodatek. Sztucznie podwyższa koszty wytwarzanego w ten sposób prądu. Ma to doprowadzić tę gałąź energetyki do całkowitej likwidacji.
Ostatnio na szczycie w Brukseli poświęconym pakietowi klimatyczno-energetycznemu Unia za zgodą polskiej premier Kopacz drastycznie zaostrzyła te działania. A przecież w naszym kraju ponad 90 proc. prądu wytwarza się z węgla. To najwięcej w UE. Dla zupełnego laika powinno być więc jasne, że to my poniesiemy największe koszty zmian spośród wszystkich krajów Unii.
Dzisiejsza struktura naszej energetyki jest uzasadniona kilkoma względami. Po pierwsze, nie mamy w Polsce dużych złóż ropy i gazu ani odpowiednich wiatrów czy rwących rzek nadających się do budowy wielkich hydroelektrowni. Po drugie, mamy największe w Unii Europejskiej pokłady węgla kamiennego i brunatnego. Po trzecie, prąd z węgla jest najtańszy i daje naszej gospodarce przewagę konkurencyjną w Europie. Po czwarte wreszcie, energetyka węglowa to nasza niezależność energetyczna, a więc bezpieczeństwo. Sytuacja za wschodnią granicą Polski dowodzi, jak to ważne.
Podwyżka parapodatku
Najkrócej ujmując, premier Ewa Kopacz w Brukseli (po wcześniejszej wstępnej zgodzie Donalda Tuska) zaakceptowała wielokrotny wzrost stawki parapodatku płaconego przez elektrownie węglowe. Dziś elektrownie zobowiązane są płacić parapodatek poprzez zakup tzw. uprawnień CO2. Cena jednego kształtuje się na poziomie ok. 25 zł.
Premier Kopacz wyraziła zgodę, aby w okresie od 2020 do 2030 roku parapodatek płacony przez polskie elektrownie węglowe został drastycznie podwyższony. Jego stawka w postaci ceny tych uprawnień ma wzrosnąć blisko pięć razy, do poziomu co najmniej 110 zł (Komisja Europejska zakłada, że będzie to nawet 200 zł). Uwzględniając upusty, można obliczyć, że polskie elektrownie będą musiały dodatkowo zapłacić co najmniej 134 mld złotych (szczegółowe wyliczenie na stronie Klamstwakopacz.pl). Kto za to zapłaci? My wszyscy w rosnących rachunkach za prąd?
Poza drastycznym podniesieniem ceny prądu zgoda polskiego rządu na likwidację energetyki węglowej niesie dodatkowe niewyobrażalne wydatki (na marcowym szczycie w Brukseli Donald Tusk zgodził się, że całkowita likwidacja węgla jako źródła energii nastąpi najpóźniej do 2050 r.). I tak szacowana cena budowy elektrowni atomowej odpowiadającej ok. 17 proc. naszych potrzeb to wydatek rzędu 60-80 mld zł.
Warto tu odnotować, że w Wielkiej Brytanii podpisano właśnie umowę na budowę elektrowni atomowej Hinkley Point w południowo-zachodniej Anglii, o podobnej mocy do projektowanej w Polsce. Ma ona kosztować 150 mld zł (pierwotnie zakładano, że będzie to 80 mld zł). Szacowana cena prądu, jaki ma z niej płynąć, będzie blisko trzy razy wyższa niż ta, którą produkują nasze elektrownie węglowe. Trzeba tu jednocześnie przypomnieć, że prąd z elektrowni wiatrowych jest niemal trzy razy, a z gazowych blisko dwa razy droższy niż produkowany z węgla.
Wymuszona przez zaostrzony pakiet klimatyczno-energetyczny zmiana struktury naszej energetyki to nie tylko znacznie droższe źródło (paliwo), z którego będzie produkowany prąd. Pamiętajmy o wielkich kosztach, jakie poniesiemy w wyniku dodatkowego transferu dziesiątków miliardów euro do Francji, Niemiec, Danii etc., tj. krajów, z których będziemy musieli pozyskiwać niskoemisyjne technologie.
Moskwa zyska
Pytanie, kto na tym zyska, a kto straci, wydaje się więc retoryczne. Skoro nie stawiają go mainstreamowi dziennikarze, to tym bardziej warto się nad nim pochylić.
Otóż zyskać mają przede wszystkim ci, którzy stawiają na gaz. I tak inwestycje w gazociąg północny (w perspektywie wbrew ostatnim taktycznym zapowiedziom Putina zapewne też w gazociąg południowy) w pełni nabierają sensu ekonomicznego dopiero przy likwidacji energetyki węglowej. Oceniając decyzję Ewy Kopacz, warto wiedzieć, że największe europejskie firmy energetyczne (niemieckie, francuskie, holenderskie) - w tym współudziałowcy Nordstreamu - wydały łącznie ok. 70 mld euro na zbudowanie elektrowni gazowych.
Dziś firmy te liczą straty idące w dziesiątki miliardów dolarów, gdyż elektrownie gazowe stoją - bo prąd z węgla jest tańszy. Nowe, wysokie parapodatki zaakceptowane przez premier Kopacz o 180 stopni zmienią tę sytuację. To elektrownie gazowe staną się opłacalne, a węglowe będą przynosić straty.
Największym wygranym jest jednak Gazprom. Jako główny udziałowiec Nordstreamu (w perspektywie Southstreamu) i dostarczyciel błękitnego paliwa zwielokrotni swoje dostawy do Unii Europejskiej. Znacząco zwiększy to dochody Kremla. A czy Ewa Kopacz pomyślała, na co te ogromne pieniądze mogą posłużyć byłemu pułkownikowi KGB ?
Ale co istotniejsze, taki rozwój wydarzeń bardzo wzmocni pozycję polityczną Moskwy. Zarówno w relacji z Unią, jak i z poszczególnymi stolicami krajów członkowskich. A taki właśnie scenariusz powinien spędzać sen z powiek każdemu odpowiedzialnemu polskiemu rządowi. Po zajęciu przez Rosjan Krymu zachodni politycy, na czele z kanclerz Merkel, swój sprzeciw wobec zastosowania zdecydowanych sankcji wobec Moskwy uzasadniali silnymi zależnościami gospodarczymi z Rosją. Tymczasem w wyniku zaostrzenia pakietu zależności te znacząco wzrosną.
Agencja Bloomberg doniosła 3 listopada, już po szczycie w Brukseli, że niemiecki rząd przyjął plan zwiększenia produkcji prądu z gazu kosztem węgla. Następnie agencja w depeszy zauważa, że „konieczność zwiększenia importu rosyjskiego gazu spowoduje wzrost uzależniania od Kremla (...) wielkim beneficjentem nowej polityki rządu Angeli Merkel będzie rosyjski Gazprom". Bloomberg zauważa też, że „takie działania torpedują plany m.in. Waszyngtonu izolacji ekonomicznej Rosji". Takie same wnioski dotyczące rosnącej roli rosyjskiego gazu wynikające z zaostrzenia polityki klimatycznej płyną z dopiero co ujawnionego raportu sporządzonego dla brytyjskiego rządu przez UK Energy Research Centre (UKERC).
Dlaczego za projektem strategicznie wzmacniającym pozycję polityczną i finansową Kremla rękę podniosła polska premier? W świetle rozumnych argumentów odpowiedzi znaleźć nie sposób. Ale Monika Olejnik i mainstreamowi dziennikarze takich pytań dzisiejszej władzy nie stawiają. A przecież na pierwszy rzut oka albo mamy rząd o kompetencji z filmów Barei, albo polski rząd za nos wodzą ludzie pokroju zatrzymanych niedawno współpracowników obcego wywiadu.
Jak Schröeder
Rodzi się tu w sposób naturalny pytanie o motywacje niektórych czołowych polskich polityków, negocjujących zaostrzenie pakietu klimatyczno-energetycznego.
Niskie osobiste motywacje w polityce, niestety, przytrafiały się premierom większych od Polski europejskich państw. Były kanclerz Gerhard Schröeder usprawiedliwia dziś agresję Putina na Ukrainę. Wcześniej zaś położył zasługi dla wybudowania gazociągu północnego. Nawet niemieckie media zauważają, że pozostaje to w ścisłym związku z gigantycznym wynagrodzeniem, jakie pobiera, będąc z łaski Kremla szefem rady nadzorczej Nordstreamu. Niemieccy dziennikarze sprawę tę niezwykle dokładnie prześwietlali, stawiając Schröederowi niezwykle ciężkie zarzuty, z korupcyjnymi włącznie.
Po ostatnim szczycie w Brukseli polscy dziennikarze mieli możliwość skonfrontowania z rzeczywistością zapewnień Ewy Kopacz. Bez większego wysiłku wykazaliby jej kłamstwo, gdy mówiła, że polska gospodarka nie poniesie kosztów decyzji oraz że w jej wyniku „ceny prądu w Polsce nie wzrosną".
Wydaje się, że jeśli dziennikarze bez trudu są w stanie złapać premiera na „przekłamaniach" liczonych w setkach miliardów złotych (które to sumy da się niemal precyzyjnie wyliczyć), to w normalnym państwie nagłośniliby je jako wielką aferę. Okazuje się, że nie u nas. Bo w Polsce, jak widać, większość dziennikarzy nie zadaje trudnych pytań rządzącym, bo traktuje ich jak Jaśnie Panujących, którym należy się hołd i lojalna obrona, nawet do granicy autokompromitacji.
A przecież pani premier trzeba postawić niewygodne pytania. Trzeba wyjaśnić jej zgodę na wzmocnienie wpływów politycznych Putina w Europie, na krociowe zyski Gazpromu, na znaczące osłabienie naszego bezpieczeństwa energetycznego, na ogromne koszty finansowe i w konsekwencji wyższe koszty życia dla większości Polaków. Wreszcie - aby wyjaśnić jej zgodę na obniżenie konkurencyjności naszej gospodarki w Europie.
Tę sprawę winni wziąć na warsztat i wyjaśniać dziennikarze największych polskich mediów. Tak by dotrzeć z rzetelną informacją do milionów Polaków, którzy w przyszłości będą musieli za to wszystko słono zapłacić. Przecież wysokie pensje europejskie oraz doraźne polityczne zyski w zamian za ustępstwa sprzeczne z interesami państwa to jawna korupcja polityczna na najwyższych szczeblach polskiej władzy!
Jednak dziennikarskie twarze znane ze szklanego okienka przez ostatni tydzień kampanii wyborczej pasjonowały się odkryciem tabloidów, że trzech posłów opozycji to drobne cwaniaczki. Sprawa godna potępienia, ale kilkanaście tysięcy złotych w zderzeniu z setkami miliardów, na jakie oszukała nas premier Kopacz (i jej poprzednik Tusk), są jak kropla wody w wielkim oceanie.
Autor był ministrem sprawiedliwości ?w rządzie PiS, obecnie jest liderem Solidarnej Polski, partii pozostającej w sojuszu z PiS