Zamach na byłego premiera, Shinzo Abe, był dla Japończyków szokiem. Zastrzelony 8 lipca Abe wprowadził do japońskiej polityki i debaty publicznej agendę bezpieczeństwa i dążył do ponownego zmilitaryzowania kraju. To mu się udało. Nad Japonią i całym regionem cieniem kładą się ambicje Chin. A przerażona wojną w Ukrainie Europa nie rozumie, dlaczego nie jest w stu procentach w centrum uwagi USA.
Liczące niecałe 370 tys. mieszkańców miasto Nara do niedawna znane było przede wszystkim z bycia pierwszą stałą stolicą Japonii. Do dziś zachowało się tam wiele drewnianych świątyń pochodzących z VII i VIII wieku naszej ery. W otaczającym świątynie parku przechadzają się jelenie sika, które turyści karmią ryżowymi krakersami.
Główny gość konwencji wyborczej Partii Liberalno-Demokratycznej, który 8 lipca przemawiał w Narze, nie był zainteresowany jeleniami. Mniej więcej około 11.30 na placu, na którym przemawiał, rozległy się dwa głośne wystrzały. Na nagraniach widać, jak ubrany w ciemny garnitur polityk pada na ziemię.
Były dwukrotny premier Japonii, piastujący to stanowisko najdłużej w historii, zmarł tego samego dnia w szpitalu. Nazywał się Shinzo Abe i był architektem odbudowy militarnej potęgi Japonii.
Obecny premier Fumio Kishida już trzy dni po zabójstwie Abe zapowiedział, że będzie kontynuować politykę obronną poprzednika. I może przy tym liczyć na poparcie nie tylko partii rządzącej, lecz także części polityków opozycji – przede wszystkim Partii Odnowy Japonii. To dobra wiadomość zarówno dla samego Tokio, a także dla Seulu, Tajpej oraz dla Waszyngtonu. Japonię, Koreę Południową i Tajwan sporo dzieli, ale łączy jedna myśl – obronić się przed rosnącą potęgą Chin. Z tego samego powodu Amerykę ucieszy wzrost siły jej sojuszników na Pacyfiku. A procesu militarnej odnowy Japonii, z którego Abe uczynił oś swojej polityki, nie da się już zatrzymać.
Jak Shinzo Abe przywrócił Japonii potęgę
Choć jako dziecko chciał być filmowcem, Shinzo Abe (czy raczej, jak każe zapis japoński, Abe Shinzo) politykę miał w genach. Jego ojciec, Shintaro Abe, był szefem sekretariatu rady ministrów i trzykrotnym ministrem, w tym szefem resortu spraw zagranicznych. Dziadek Shinzo Abe, Nobusuke Kishi, także był ministrem i premierem Japonii pod koniec trudnych lat 50.
Dorastający w Japonii lat 60. i 70. Abe widział, jak jego kraj wychodzi z wojennej traumy. Wtedy budowała się obecna potęga gospodarcza Japonii. Pod koniec lat 70 pracował na rzecz przemysłu metalurgicznego, ściśle związanego z przemysłem obronnym, by już na początku lat 80. wejść w świat polityki. Pracując u boku ojca odwiedzał z nim dziesiątki krajów świata i pilnie obserwował. Na początku lat 90. trafił do izby niższej japońskiego parlamentu, gdzie współpracował m.in. z późniejszym premierem, Junichiro Koizumim. Postać Koizumiego będzie tu nie bez znaczenia.
W 2006 r. Abe po raz pierwszy został premierem. "The New York Times" zauważył wtedy, że jego gabinet wydaje się kłaść większy nacisk na sprawy związane z polityką zagraniczną i polityką bezpieczeństwa, niźli na sprawy wewnętrzne i gospodarcze. Była to prawda.
Armia, która przez wszystkie powojenne lata japońskiej prosperity stała się dla kraju bardziej kłopotliwym spadkiem i niewygodnym przypomnieniem wojennych zbrodni, niż powodem do dumy, potrzebowała reform. Abe jako szef rady ministrów postanowił rozluźnić, a z czasem zdjąć ciasny gorset przepisów, które po drugiej wojnie światowej uczyniły z Japonii państwo niemal bezbronne.
"Nie uznaje się prawa państwa do wojny"
W konstytucji Japonii z 1946 r. znajduje się cały rozdział (fakt, krótki, bo liczący zaledwie jeden artykuł) stanowiący:
"Naród japoński, dążąc szczerze do międzynarodowego pokoju opartego na sprawiedliwości i porządku, wyrzeka się na zawsze wojny jako suwerennego prawa narodu, jak również użycia lub groźby użycia siły jako środka rozwiązywania sporów międzynarodowych".
Drugi akapit art. 9 dodaje zaś, że dla osiągnięcia tego celu Japonia nie będzie utrzymywać siły zbrojnych lądowych, morskich i powietrznych, ani innych środków mogących służyć wojnie. Rozdział zamyka kategoryczne stwierdzenie: "Nie uznaje się prawa państwa do prowadzenia wojny".
Tyle teorii.
Praktyka pokazała, że po wojnie w Korei na Dalekim Wschodzie będzie USA potrzebny sojusznik, który powstrzyma rosnące apetyty Chin. Nawet sojusznik, na którego niecałe 10 lat wstecz zrzuciło się dwie bomby atomowe i całkowicie podporządkowało.
I tak 1 lipca 1954 r., dwa lata po zakończeniu amerykańskiej okupacji Japonii i wejściu w życie amerykańsko-japońskiego traktatu pokojowego w San Francisco, utworzone zostały Japońskie Siły Samoobrony. Przez lata ich zdolności operacyjne pozostawiały wiele do życzenia.
Zdaniem Pawła Behrendta, analityka Instytutu Boyma zajmującego się obronnością Japonii, wyjście Japończyków z kokonu unikania tematu zbrojeń i bezpieczeństwa zaczęło się około 30 lat temu, podczas I wojny w Zatoce Perskiej. Japończycy nie stanęli wówczas, jak mówi analityk, na wysokości zadania. Wbrew intencjom Waszyngtonu nie wzięli wtedy udziału w irackiej operacji "Pustynna Burza". Dopiero kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych do Zatoki przybyło kilka japońskich trałowców, by oczyścić akwen z irackich min. Pomimo dużych nakładów na odbudowę Kuwejtu i pomoc humanitarną sprawa została rozegrana przez Tokio na tyle źle wizerunkowo, że Waszyngton zaczął naciskać, by Japończycy bardziej "wyszli w świat".
Za czasów premiera Junichiro Koizumiego japońska marynarka wojenna (czy też, bardziej precyzyjnie, Morskie Siły Samoobrony) wzięła po raz pierwszy udział w działaniach morskich – na Oceanie Indyjskim zaopatrywała okręty USA, a kontyngent japoński poleciał do Iraku.
Tyle, że jak mówi WP Paweł Behrendt, Japończycy częściej byli tam problemem, niż wartością dodaną. Wynikało to z konstrukcji ustawy o wykorzystaniu JSDF w misjach zagranicznych, która była przygotowana tak fatalnie, że wojsko japońskie potrzebowało… ochrony innych sił zbrojnych.
To samo działo się zresztą w ramach misji ONZ-owskich. Japończycy byli tak związani przepisami, że na dobrą sprawę nie mogli nawet odpowiedzieć ogniem. Irytowało to wszystkich - sojuszników i partnerów, polityków i samych żołnierzy-funkcjonariuszy japońskiego ministerstwa obrony.
Właśnie: cywile, którzy wchodzą w skład JSDF, nie są formalnie żołnierzami, a stanowią jedynie personel Sił Samoobrony, których zatrudnia Ministerstwo Obrony. To subtelne rozróżnienie sprawia, że w Japonii nie ma sądownictwa wojskowego. Wszystkie sprawy rozstrzygają sądy cywilne.
Dodajmy do tego wzrost napięcia w regionie i rosnące zagrożenie ze strony Chin, a zrozumiemy, dlaczego niechętni zmianom Japończycy musieli w końcu zmierzyć się z problemem.
Wtedy, na białym koniu, wjechał Shinzo Abe.
To on, jak opisuje Behrendt, przestawił japońskie myślenie o kwestiach bezpieczeństwa na inne tory. Wprowadził temat obronności do agendy publicznej, przeforsował przepisy zwiększające możliwości JSDF, powołał Radę Bezpieczeństwa Narodowego (złożony z urzędników MSZ i MON organ doradzający, mający koordynować politykę bezpieczeństwa kraju) i zmienił wytyczne współpracy amerykańsko-japońskiej. Zacieśniono kooperację technologiczną, sukcesywnie zwiększano interoperacyjność obu armii. W 2016 r. rozpoczęły się dostawy do Japonii 42 zamówionych samolotów bojowych F-35. Już dwa lata później premier Abe ogłosił zakup kolejnej partii tych maszyn – tym razem aż stu. Część z nich to wersja F-35B, mająca możliwość pionowego startu i lądowania. To ważne, ponieważ maszyny F-35 będą mogły startować i lądować z pokładu niszczycieli śmigłowcowych "Izumo" i "Kaga". W ten sposób Japonia obeszła zakaz używania "pełnoprawnych" lotniskowców.
Na podatnym gruncie
Abe chciał stuprocentowej remilitaryzacji kraju. Japonia mogłaby zatem nie tylko przyjść z pomocą swoim sojusznikom i partnerom, gdyby zostali zaatakowani - i nie mówimy tylko o USA, z którymi Japonia ma jedyny oficjalny sojusz wojskowy - ale też o partnerach z Grupy Quad (Australia, Indie, Japonia, USA – red.) czy o Tajwanie. I w zasadzie wszędzie tam, gdzie będzie zagrożone życie, zdrowie, dobrobyt i pomyślność obywateli Japonii, jak się to obecnie ujmuje – tłumaczy WP Paweł Behrendt.
Abe zarządził przegląd wytycznych współpracy obronnej z USA, czyli najważniejszego dokumentu regulującego politykę bezpieczeństwa kraju. Rozpoczęły się dyskusje na temat udziału sił japońskich w "samoobronie zbiorowej", władze zapowiedziały także programu rozwoju zdolności JSDF. Behrendt przypomina, że następca Abe, Fumio Kishida, widzi to bardzo podobnie.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że japońskie podejście do kwestii obronnych jest naprawdę osobliwe. Gdy w 1995 r. prefekturę Hyogo nawiedziło trzęsienie ziemi, które pochłonęło życie niemal 6,5 tys. ofiar, niektóre okręgi wprost odmówiły pomocy ze strony wojska. Behrendt mówi, że powodem było negatywne nastawienie społeczeństwa do armii. Wiąże się to, skądinąd, z demografią i kulturą.
Japończycy są długowieczni. W kraju żyje ok. 80 tys. osób, których wiek oscyluje w okolicy 100 i więcej lat. Wielu pamięta czasy, gdy wojsko przejęło władzę w latach 30. i popchnęło kraj w wir krwawej, wyniszczającej wojny. Z tego – po części – wynika niechęć. Do tego azjatycki tradycjonalizm i szacunek wobec starszych często nie pozwalają młodszym na wyrażenie sprzeciwu. Z drugiej strony, gdy w 2019 r. trwały ćwiczenia wojskowe Fuji Firepower Exercise z użyciem ostrej amunicji, ok. 25 tys. obywateli Japonii… przyglądało im się z trybun (!). Gdy w 2011 r. trzęsienie ziemi doprowadziło do katastrofy w Fukushimie, nikt już nie odmawiał przyjęcia pomocy od wojska. Pokazuje to, że w społeczeństwie japońskim coś się jednak zmienia.
Do tego stopnia, że w maju br. przez Japonię przelała się dyskusja o propozycji dwukrotnego zwiększenia budżetu obronnego kraju do ponad 100 mld dolarów. Japońska armia wchodzi w trzecią dekadę XXI w. jako jedna z najsilniejszych i najlepiej wyposażonych w regionie.
To zasługa Shinzo Abe, który podjął - przy wsparciu Amerykanów - energiczne działania, mające na celu rewizję status quo. Początek XXI w. pokazał, że armia nie jest przeżytkiem. Dowiodły tego wojny w Afganistanie i Iraku oraz walka z międzynarodowym terroryzmem w postaci al-Kaidy. Tymczasem na dalekim wschodzie rosła dynamicznie chińska potęga.
Wiek Pacyfiku
Wpływy Chin budziły poważny niepokój Waszyngtonu, który coraz bardziej potrzebował swoistego "niezatapialnego lotniskowca" – silnego sojusznika politycznego i wojskowego na Dalekim Wschodzie, mogącego stanowić przeciwwagę dla drapieżnej polityki chińskiej. Japonia nadawała się do tego jak żaden inny kraj. Od czasów wojny stacjonowały tam liczne wojska US Army. U progu XXI w. Amerykanie czuli, że Chiny rozpychają się w regionie łokciami i mogą sprawić wiele kłopotów. A co najmniej od początku lat 90. XX w Indo-Pacyfik to jeden z dwóch najważniejszych wektorów polityki Waszyngtonu. Już w 1986 r. analitycy Kongresu USA pisali, że świat stoi u progu Ery Pacyfiku – czyli okresu, w którym wschodnie wybrzeża Azji staną się jednym z gospodarczych, politycznych wojskowych centrów świata.
Kolejne administracje USA: George’a Busha seniora, Billa Clintona, Busha juniora i Baracka Obamy konsekwentnie rozwijały i umacniały amerykańskie wpływy i partnerstwa w Azji Wschodniej. Nie wyłamał się z tego nawet Donald Trump, choć Joe Biden musiał po nim posprzątać. Za czasów młodszego z Bushów zaczęło się np. "nasycanie" Tajwanu bronią precyzyjną, taką jak pociski cruise. Ma to służyć jednemu celowi – Tajwan ma "obrosnąć" kolcami, zniechęcającymi do ataku. Stąd też zresztą nazwa – "strategia jeża". Owe "kolce" to właśnie m.in. broń precyzyjna, która w zamyśle razić ma podchodzące do tajwańskich plaż okręty i amfibie Chin. Kontynuowały tę politykę i strategię wszystkie rządy. Heino Klinck, urzędnik Pentagonu z czasów Trumpa, powiedział nawet, że stosując konwencjonalne systemy wojskowe (czołgi, artylerię itp.) trudno będzie odstraszyć Chiny. Jednak zastosowanie "strategii jeża" miałoby przekonać Chiny, że trudno będzie im połknąć Tajwan siłą.
Biden, pandemia, Chiny i Rosja
Na 11 dni przed zaprzysiężeniem Joe Bidena ustępująca administracja Trumpa ugotowała mu prawdziwy "gorący kartofel". Stany Zjednoczone zniosły obowiązujące od 40 lat restrykcje w handlu z Tajwanem.
"Nasze demokracje podzielają wspólne wartości, takie jak wolność osobista, praworządność i szacunek dla ludzkiej godności. Relacje USA z Tajwanem nie muszą i nie powinny być skrępowane narzucanymi sobie ograniczeniami" – napisał w oświadczeniu sekretarz stanu, Mike Pompeo.
Na tak otwarte wsparcie Tajwanu błyskawicznie zareagował Pekin. Rzecznik chińskiego MSZ stwierdził, że Chiny "nie pozwolą, by cokolwiek powstrzymało proces ich zjednoczenia".
Pandemia, słabnąca amerykańska gospodarka, kryzys wewnętrzny i coraz bardziej agresywne Chiny nie były dla nowego prezydenta wymarzonym układem na start. Doskonale podsumowała stan rzeczy okładka "Time’a" z lutego 2021 r.
Ale Biden, wytrawny polityk, w przeciwieństwie do merkantylnie nastawionego Trumpa, nie podejmował jednak desperackich ruchów od ściany do ściany.
W czerwcu 2021 r. odbył podróż do Europy, uspokoił zaniepokojone działaniami Trumpa NATO i Unię Europejską i spotkał się z Władimirem Putinem. Wydawałoby się, że sytuacja zmierza do rozładowania napięcia, gdy pod koniec 2021 r. nad Ukrainą zawisło widmo wojny z Rosją. Wybuchła ona w lutym 2022 r. I zmieniła stan gry w Europie i na świecie.
Nie zmienia to jednak orientacji politycznej USA. W maju br. Biden ruszył do Azji. Najpierw odwiedził Koreę Południową, a w dniach 22-24 maja spotkał się w Tokio z cesarzem Japonii i premierem tego kraju. Doszło też do spotkania formatu QUAD, tworzonego przez Japonię, USA, Australię i Indie. Biden oświadczył (przysparzając niezłego bólu głowy swoim dyplomatom), że jest gotów użyć siły w obronie Tajwanu oraz podkreślił znaczenie współpracy USA i Japonii na obszarze mórz wschodnio- i południowochińskich. I choć każdy z krajów prowadzi własną politykę bezpieczeństwa, to Korea, Japonia i Tajwan muszą w tym zakresie opierać się o USA.
Z perspektywy Chińczyków taka postawa Amerykanów zagraża stabilności w regionie – gdy "stabilność" rozumiemy jako wzmacnianie potęgi Pekinu. Działania Bidena odsunęły wizję wojny we wschodniej Azji, ale nie zatrzymały wyścigu zbrojeń.
Samuraju, pokaż swój miecz
Japońskie Siły Samoobrony (JSDF) to dziś poważny gracz. Prestiżowy rocznik "Military Balance" podaje, że w ich skład wchodzi 150 tys. członków personelu w siłach lądowych, 45,5 tys. w siłach marynarki wojennej, prawie 47 tys. – w siłach powietrznych i niemal 14,5 tys. w jednostkach żandarmerii wojskowej i jednostkach paramilitarnych. Reszta to instytucje centralne. Wojska lądowe podzielone są na siedem dywizji (jedna pancerna, sześć piechoty). Do tego dochodzą dwie brygady aeromobilne i jedna brygada amfibijna, będąca po prostu brygadą piechoty morskiej. Jednostki te wspierane są przez dobrze wyposażone wojska powietrzne. O myśliwcach F-35 powiedziano już wcześniej, jednak siły JSDF wspierane są także przez 99 śmigłowców bojowych (w tym szturmowe AH-1S Cobra, AH-64 Apache, obserwacyjno-rozpoznawcze OH-1, ciężkie transportowe Chinooki, Super Pumy czy Black Hawki). Do tego zmiennowirnikowce pionowego startu i lądowania V-22 Osprey. Najsilniejszym rodzajem sił zbrojnych JSDF jest jednak marynarka wojenna. "Niszczyciele śmigłowcowe", niszczyciele rakietowe (wyposażone w system walki Aegis), fregaty i 22 nowoczesne okręty podwodne, wspierane silnym lotnictwem marynarki, muszą robić wrażenie.
Szybki przegląd pozwala stwierdzić, że japońskie wojsko dość mocno uzależnione jest sprzętowo od przemysłu zbrojnego USA. Krajowy przemysł zbrojeniowy, którego kołami zamachowymi są giganty technologiczne Mitsubishi i Kawasaki, nie ma - jak tłumaczy Paweł Behrendt - dostatecznych mocy, by pokryć krajowe zapotrzebowanie. Stąd olbrzymia współpraca wojskowa Tokio z USA. Zaczyna ona Japończykom nieco wadzić, ale z drugiej strony - jak podkreśla Behrendt - Amerykanie przez lata pilnowali, by japoński przemysł zbrojeniowy nie wybił się mocniej na niezależność. Z prostej przyczyny: zakupy – choćby takie jak wspomniane wyżej F-35 – zapewniają duży dopływ gotówki do budżetu USA.
Trzeba rozumieć mentalność Azjatów. My powiedzielibyśmy, że to coś na kształt naszej zasady "Bogu świeczkę, a diabłu ogarek". Japończycy uważają, że Amerykanie są dość daleko, a Chińczycy dość blisko, by nie palić za sobą żadnych mostów i nie tracić żadnego pola współpracy. I z tego powodu wolumen wymiany handlowej między Japonią a Chinami jest taki, jaki jest - czyli wielki. Poza tym Amerykanie mocno naciskają np. w kwestii strategii bezpieczeństwa narodowego, a dla Japończyków, szczególnie tych starszych, to trudne do przełknięcia, pamiętają czasy wojny, z której nie wyszli zwycięsko – mówi rozmówca Magazynu WP, osoba związana ze służbami specjalnymi, której nazwisko musi pozostać objęte tajemnicą.
Z powodów zarówno gospodarczych, jak i strategicznych, nikt przy zdrowych zmysłach nie zdecyduje w Japonii o zerwaniu z tym czasem uciążliwym "braterstwem". Jak mówi WP były attaché obrony w Japonii, kmdr rez. Mirosław Draus:
polityka zagraniczna Tokio jest zdeterminowana strategicznymi stosunkami ze Stanami Zjednoczonymi i sojusz ten stanowi najistotniejszy atut Tokio w rywalizacji z Pekinem, zmierzającym ku hegemonii ekonomicznej i wojskowej w regionie azjatyckim.
Łagodna panda czy drapieżny smok?
Szybki przegląd cytowanego już rocznika "Military Balance" pozwala stwierdzić, że Japonia, Korea, Tajwan (i wszystkie pozostałe kraje regionu) mają powody do obaw. W kwestii zbrojeń będący jednym z symboli Chin niedźwiedź panda musi ustąpić smokowi. O ile sympatycznego, czarno-białego futrzaka trudno kojarzyć z agresją, o tyle Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza (ChALW) bardziej przypomina drapieżne i silne zwierzę z kłami i pazurami, którego apetyt nie kończy się na pędach bambusa.
W 2021 r. chińskie wydatki na zbrojenia sięgnęły 207 mld dolarów. Dzięki temu ChALW utrzymuje pod bronią 2,5 mln żołnierzy (i kolejne pół mln rezerwy), co czyni ją pierwszą siłą regionu. Wyprzedza o pół miliona armię indyjską i o 800 tys. północnokoreańską. 965 tys. chińskich żołnierzy służy w wojskach lądowych, 260 tys. – w Marynarce Wojennej, 26 tys. żołnierzy tworzy personel lotnictwa marynarki, a 395 tys. – Siły Powietrzne. Do tego 35 tys. piechoty morskiej. Wreszcie – 120 tys. żołnierzy służy w strategicznych siłach rakietowych, wyposażonych w międzykontynentalne pociski rakietowe z głowicami nuklearnymi. Niemal 5,5 tys. czołgów, prawie 11 tys. transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty, ponad 1,5 tys. artyleryjskich wyrzutni rakietowych… Do tego 59 (!) okrętów podwodnych, dwa czynne (i jeden niedawno zwodowany) lotniskowce, 45 fregat, 36 niszczycieli, 72 korwety….
Wyliczankę można ciągnąć w nieskończoność. Dość powiedzieć, że sama tylko marynarka chińska jest silniejsza niż marynarki Niemiec i Wielkiej Brytanii razem wzięte. Cztery pułki bombowe, 7 brygad myśliwców, 9 (!) brygad samolotów myśliwsko-bombowych, samoloty wsparcia walki elektronicznej, tankowce powietrzne… Doprawdy trudno się dziwić, że kraje regionu obawiają się potężnego sąsiada. Dopóki kończy się prowokacyjnych gestach chińskich pilotów, którzy notorycznie naruszają przestrzeń powietrzną Tajwanu, dopóty jest to tylko gra w kotka i myszkę. Trudno jednak zestawiać ChALW z 170-tysięczną armią Tajwanu, czy półmilionową armią Korei Płd. Nawet zakładając, że Koreańczycy i Tajwańczycy stawiają realnie na najnowocześniejsze osiągnięcia swojego przemysłu zbrojeniowego: drony, miny morskie, amunicję krążącą czy systemy obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej.
Siłą innych państw wobec potęgi Chin musi być obrona kolektywna. Z tego też powodu w regionie Pacyfiku powstają liczne sojusze i organizacje obronne. Najnowszym z nich jest utworzony w 2021 AUKUS (tworzą go Australia, Wielka Brytania i USA), zakładający współpracę w dziedzinie pozyskania przez Australię okrętów podwodnych o napędzie nuklearnym. Stworzenie AUKUS wywołało oczywiście żywiołową reakcję Chin. Chiński MSZ krytykował nowy pakt mówiąc o "podważaniu regionalnego pokoju" i "intensyfikacji wyścigu zbrojeń", jednak patrząc na tempo, w jakim zbroi się armia Chin, trudno takie opinie traktować z powagą.
Innym ważnym sojuszem jest słynna wspólnota wywiadowcza "Five Eyes", tworzona przez USA, Wielką Brytanię, Australię, Nową Zelandię i Kanadę. Co ciekawe, Sojusz Pięciorga Oczu (zakładający współpracę wywiadowczą i zakaz wzajemnego szpiegowania) powstał w tym samym roku, w którym ogłoszono japońską konstytucję: 1946. Five Eyes monitoruje sytuację w regionie Pacyfiku i Atlantyku. Trudno zaś – zważywszy na zaangażowanie NATO – spodziewać się, by stacja nasłuchu radioelektronicznego w brytyjskim Menwith Hill nie przydała się także podczas wojny w Ukrainie.
Cień smoka
Niezależnie od sojuszu z supermocarstwem i liczby posiadanych czołgów i myśliwców F-35 Japonia pozostaje jednak w cieniu chińskiego zagrożenia. Podobnie zresztą jak Tajwan i Korea Południowa. Zresztą między nimi samymi nie ma pełnego zaufania.
Rosnąca potęga militarna i gospodarcza Chin plasuje ten kraj na liście głównych zagrożeń bezpieczeństwa i suwerenności Japonii. Rozbieżność interesów dotyczy sporu terytorialnego o Wyspy Senkaku, podejścia do statusu Tajwanu, wyścigu zbrojeń oraz prawa do korzystania z podmorskich zasobów surowcowych (granice morskich stref ekonomicznych). Mimo pewnego zbliżenia stanowisk Japonii z Koreą Południową na proces pełnego partnerstwa w dalszym ciągu wpływają zaszłości historyczne z okresu okupacji Korei oraz oskarżanie rządu Japonii o kurs na remilitaryzację – tłumaczy komandor Draus.
Nic tak nie jednoczy, jak wspólny wróg. Przywoływany tu wielokrotnie Shinzo Abe, nieco na kształt przedwojennego szefa polskiego MSZ, Józefa Becka, próbował mozolnie budować skomplikowany system współpracy obronnej między USA, Japonią i krajami regionu. Mimo, że Japonia i Tajwan oficjalnie nie utrzymują stosunków dyplomatycznych, to w kilka dni temu gościł w Tokio wiceprezydent wyspiarskiego państwa, William Lai. To był najwyższy rangą przedstawiciel Tajwanu w Japonii od 50 lat, kiedy Tokio - pod naciskiem Chin zresztą - oficjalnie zerwało stosunki z Tajpej. Ale kropla drąży skałę. Prezydentka Tajwanu, Tsai Ing-wen, zapowiedziała, że oba kraje będą "kontynuowały dzieło Shinzo Abe i wzmacniały więzy". Gest opuszczenia do połowy masztów flag w Tajpej po śmierci Abe był aż nadto wymowny.
Dlaczego Tajwan jest tak istotny dla Japonii? Jak tłumaczy Paweł Behrendt, bezpieczeństwo japońskich szlaków morskich opiera się o trójkąt, którego wierzchołki znajdują się w Tokio, na wyspie Guam i w Tajpej. I błyskawicznie dodaje, że tak samo istotny jest – lub być powinien – dla reszty świata. Niewielka wyspa jest bowiem globalną potęgą w produkcji półprzewodników i układów scalonych, wykorzystywanych m.in. przez Apple i innych graczy, zajmujących się pracami nad superkomputerami i sztuczną inteligencją.
Politolog, sinolog (znawca tematyki chińskiej) i były ambasador RP w Tajlandii, prof. Bogdan Góralczyk z Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego mówi WP, że Pekin traktuje sprawę Tajwanu jako wewnętrzną. Podkreśla również fakt, że Tajwan nie należy do organizacji międzynarodowych, takich jak ONZ. Sprawę zaś komplikuje fakt, że Amerykanie już w czasach wojny w Korei zdefiniowali wyspę jako swój niezatapialny lotniskowiec w regionie.
Administracja prezydenta Trumpa uznała, że największym wyzwaniem w historii są Chiny i ich dynamiczny wzrost. Dlatego Amerykanie ponownie zaczęli sprzedawać Tajwanowi broń. Na tym polu intensywnie działała także Japonia, szczególnie aktywny pod tym względem był zastrzelony niedawno premier Shinzo Abe, który opowiadał się za jak najsilniejszą autonomią wyspy. Z kolei Chiny uznają Tajwan za swoją zbuntowaną prowincję i z Pekinu dobiegały coraz mocniejsze głosy mówiące nawet o możliwości siłowego rozwiązania tej kwestii. Ale władzom Pekinu mocno skomplikowała to zadanie sytuacja w Ukrainie - mówi prof. Góralczyk.
Przypomnijmy: wojna w Ukrainie według planów Kremla miała być szybką, krótką, łatwą "wojenką". Tymczasem doprowadziła do wskazania przez Bidena Rosji jako zagrożenia dla światowego bezpieczeństwa. Odpowiedzią Zachodu na agresję było m.in. rozszerzenie NATO o Finlandię i Szwecję.
Prof. Góralczyk tłumaczy, że Władimir Putin nie wykonał zakładanego przez Chiny planu, czyli szybkiego zajęcia Ukrainy. Blitzkrieg się nie udał i Pekin musi swoje ambicje odłożyć w czasie, co nie znaczy, że z nich zrezygnuje.
Duże, jak już mówiłem, wsparcie Tajwan otrzymywał ze strony Japonii. Inaczej wygląda sytuacja na linii Tajwan-Korea. Szczególnej współpracy w zakresie obronności tam nie ma, bo Korea ma innych partnerów i przeciwników – szczególnie sąsiadów z północy - podsumowuje dyplomata.
Dlatego chiński smok kieruje swój łakomy wzrok w stronę jego zdaniem "zbuntowanej prowincji". Japonia doskonale zdaje sobie z tego sprawę. W udzielonym portalowi Defence24 wywiadzie były pracownik MSZ prof. Satoru Mori powiedział, że Japonia chce "pokoju i stabilności" w Cieśninie Tajwańskiej, a stanowisko Chin w sprawie Tajwanu "przyjmuje do wiadomości", nie uznając jednak w pełni narracji, że Tajwan jest częścią Chin.
Ta pozornie wyważona i bardzo dyplomatyczna wypowiedź Moriego jest jednocześnie pełna dobrze skrywanego napięcia. A w Japonii głos MSZ liczy się, jak mówi przywoływany już rozmówca WP związany ze służbami, najbardziej. To przez MSZ przechodzi gros tematów związanych z system bezpieczeństwa i obronnością kraju.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze Korea Północna, z szalonym Kimem, mającym pod ręką nuklearny guzik. Położenie Korei Południowej, oddzielonej od kontynentu wojowniczym sąsiadem sprawia, że na swój sposób też jest ona "wyspą". Podobnie jak Japonia i Tajwan musi spoglądać z niepokojem na Chiny - ale też na północ. Z tego powodu na Południu odżywają dyskusje o konieczności posiadania broni jądrowej.
Reżim Kim Dzong Una jeszcze w kwietniu zapowiedział, że w razie wojny między republikami użyje broni atomowej "na samym początku". Nie bez powodu zatem Seul dużo inwestuje w rozwój technologii rakietowych, systemy obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej. Południowokoreański przemysł zbrojeniowy jest wysoko i dobrze rozwinięty. Robiące obecnie furorę w Ukrainie polskie armatohaubice Krab jeżdżą na podwoziach wyprodukowanych przez Samsunga. Tylko patrzeć, jak nad Wisłą pojawią się koreańskie czołgi Black Panther i bojowe wozy piechoty. Można się zżymać, że Polska kupuje na potęgę za granicą, jednak kluczowe znaczenie ma tutaj czas dostaw i moce produkcyjne.
1001 problemów
Jakby tego wszystkiego było mało, w obliczu wojny rosyjsko-ukraińskiej odżywają też i stare konflikty w Azji. Kmdr Draus przypomina, że Rosja i Japonia do dziś nie podpisały traktatu pokojowego po II wojnie światowej.
Warunkiem koniecznym do podpisania traktatu pokojowego stawianym przez Japonię jest zwrot Terytoriów Północnych (cztery Wyspy Kurylskie). Duże nadzieje na zmianę tego stanu rzeczy Japończycy wiązali z ożywionymi kontaktami na najwyższym szczeblu z władzami Federacji Rosyjskiej oraz perspektywach pogłębionej współpracy gospodarczej. Jednakże po aneksji Krymu i napaści na Ukrainę w lutym br. rozwiązanie sporu w najbliższym czasie wydaje się być niemożliwe – mówi były attaché.
Wojna w Ukrainie, choć daleka Azjatom (a bliska Polakom), nie tylko implikuje więc nowe napięcia, ale i ożywia stare. Coraz aktywniejsza polityka Chińczyków - np. budowa chińskiej bazy wojskowej w Kambodży, niedawne zwodowanie trzeciego chińskiego lotniskowa, niepokój wywołany inicjatywą Pasa i Szlaku (inicjatywy potężnych inwestycji infrastrukturalnych, mających mocniej lepiej skomunikować Chiny z Europą dla lepszego transportu towarów) rosnąca ekspansja Chin w Afryce, wyzwania niesione przez rozwój nowych technologii internetowych i biotechnologicznych – wszystko to spada na głowę prezydenta jedynego wciąż światowego supermocarstwa.
Mając na głowie spór z Chinami i rosnącą, realną groźbę konfliktu na obszarze mającym dla USA być może nawet wyższy priorytet niż Europa, Joe Biden musi dokonywać wyborów. A przecież dopiero co kolejnych zmartwień dostarczył mu Iran, który miał - wedle medialnych doniesień - sprzedać Rosji drony. Nasz europocentryzm nie musi współgrać z tym, co widzi z wysokości głównego rozgrywającego Biden.
Gdyby przełożyć obecną sytuację na metaforę polowania, można byłoby powiedzieć, że symbolizujący Amerykę Wuj Sam próbuje zastawić potrzask na chińskiego smoka. Tyle, że za jego plecami spomiędzy drzew wystaje łeb rosyjskiego niedźwiedzia.