W Afryce Wschodniej bez zmian. Somalijscy islamiści po śmierci lidera kontynuują jego "dzieło"
Brutalność Ahmeda Godanego mierziła nawet samego Osamę bin Ladena. Choć okrutny lider somalijskich islamistów zginął we wrześniowym nalocie, jego następca najwyraźniej zamierza dalej udoskonalać stosowane przez niego metody. Świadczą o tym wyjątkowo krwawe ataki dokonane w ostatnich tygodniach na terytorium Kenii.
05.12.2014 | aktual.: 05.12.2014 11:24
Życie pracowników kamieniołomu w Koromey nie było lekkie. Większość z nich pochodziła z innych części kraju, czasem z bardzo daleka. Do północno-wschodniej Kenii przyjechali za chlebem. W ciągu dnia harowali w 35-stopniowym upale, a wieczorami wracali do namiotów w leśnym obozowisku. Na Zachodzie nazwano by to pewnie wyzyskiem, może nawet niewolnictwem. Ale w obliczu powszechnej nędzy, taka robota była lepsza niż żadna.
Przynajmniej póki nie wiązała się z ryzykiem śmierci z rąk islamskich fanatyków.
Ekstremiści z Al-Szabab zaatakowali w środku nocy, prawdopodobnie koło godziny pierwszej. Według okolicznych świadków było ich piętnastu, może dwudziestu. Poruszali się pieszo. Kamieniołom leży zaledwie kilkanaście kilometrów od kenijsko-somalijskiej granicy.
Wyrwani ze snu robotnicy nie mieli szans na obronę. Napastnicy podzielili ich na muzułmanów i "niewiernych". Pierwszych puścili wolno. Drugim kazali położyć się twarzą do ziemi. Wtedy ich zamordowali. Kenijskie media mówią o 36 ofiarach.
Koromey znajduje się 20 kilometrów od miejsca innej masakry. Trochę ponad tydzień wcześniej szebabowie zatrzymali na jednej z gliniastych dróg autobus jadący do Nairobi. Spośród 60 pasażerów wybrali tych, którzy nie potrafili wyrecytować szahady, muzułmańskiego wyznania wiary. Rozstrzelali 28 osób.
Ponad trzy lata temu Kenijczycy rozpoczęli interwencję wojskową w Somalii. Ich krok poważnie osłabił tamtejszych islamistów i zmobilizował społeczność międzynarodową do szerszych działań. Al-Szabab utraciła większość kontrolowanych przez siebie terenów i tysiące bojowników. We wrześniu bieżącego roku amerykańskie drony zabiły nawet jej wieloletniego lidera, Ahmeda Godane.
Ale to nie znaczyło, że ekstremiści przestaną być problemem. Wojna z somalijskimi terrorystami po prostu po raz kolejny weszła w nową fazę. Kamieniarze z Koromey są jednymi z pierwszych ofiar tego etapu.
Nowa głowa, ostrzejsze zęby
Gdy w maju 2008 roku amerykańskie rakiety trafiły ówczesnego emira Al-Szabab, Ahmed Godane miał zaledwie 31 lat. Wśród towarzyszy uchodził już jednak za weterana. Niemal jednogłośnie wybrali go na kolejnego przywódcę.
Zradykalizował się za młodu, w czasie stypendialnych wyjazdów do Sudanu i Pakistanu. W trakcie tego drugiego przedostał się do Afganistanu, gdzie trafił do partyzanckich obozów szkoleniowych. To, czego się nauczył, szybko wykorzystał po powrocie do ojczyzny. Najpierw walczył w szeregach islamistów z rodzinnego Somalilandu, autonomicznego regionu na północy Somalii, potem przeniósł się na południe, w okolice Mogadiszu. Tam wstąpił do Al-Szabab (arab. młodzież), zbrojnego skrzydła Unii Trybunałów Islamskich - koalicji religijnych organizacji, które połączyły siły, by wyrwać pogrążony w anarchii kraj z rąk bezkarnych watażków.
W 2006 roku Unia opanowała prawie całe państwo i wprowadziła pierwsze od kilkunastu lat rządy prawa. Były one może i surowe, ale zapewniały mieszkańcom namiastkę bezpieczeństwa. Niestety, spokój trwał bardzo krótko.
Nowe somalijskie władze nie podobały się zarówno Waszyngtonowi, jak i sąsiedniej Etiopii. Amerykanie reagowali alergicznie na wszystko, co wiązało się z radykalnym islamem. Etiopski premier Meles Zenawi obawiał się z kolei, że Unia może zacząć podburzać muzułmańską mniejszość w jego kraju. Korzystając z amerykańskiego przyzwolenia i wywiadowczo-logistycznego wsparcia, jeszcze w tym samym roku wysłał za wschodnią granicę pierwszych żołnierzy. Po kilku tygodniach walk Etiopczycy dotarli do Mogadiszu.
Utraciwszy kontrolę nad stolicą, Unia Trybunałów Islamskich rozpadła się na kawałki. Niektóre frakcje dogadały się z najeźdźcami i dołączyły do podstawionego przez nich rządu przejściowego. Inne zajęły się zwykłym bandytyzmem. Kilka najmocniej zmotywowanych biło się jednak nadal. Jedną z nich była Al-Szabab. Oddziały z Etiopii nie potrafiły na dłuższą metę zapanować nad Somalią. Było ich zbyt mało, nie miały odpowiedniego sprzętu i nie mogły polegać na lokalnych sojusznikach. Obcy nie rozumieli też somalijskiego społeczeństwa, jego konserwatywnej muzułmańskiej obyczajowości i klanowej struktury. Skuteczną strategię zastępowali brutalnością; zdarzało się, że podczas ostrzałów artyleryjskich równali z ziemią całe dzielnice lub wioski. Efekt był do przewidzenia. Uderzając w nacjonalistyczne struny, szebabowie przyciągali tysiące młodych mężczyzn chcących chronić swe rodziny przed "chrześcijańskimi okupantami". Powszechna niechęć do Etiopczyków i intensywna indoktrynacja sprawiały, że coraz więcej partyzantów
było gotowych ginąć w zamachach samobójczych.
Obserwując sytuację w Rogu Afryki, Amerykanie byli nieco rozdarci. Z jednej strony, mieli dość somalijskich ekstremistów. Z drugiej - nie chcieli przelewać za tę sprawę własnej krwi. Odkąd w 1993 roku stracili w Mogadiszu 18 żołnierzy (o czym opowiada słynny film "Helikopter w ogniu"), Somalia była dla nich istną ziemią zakazaną. Swoje zaangażowanie ograniczali więc do sporadycznego - choć całkiem skutecznego - polowania na przywódców Al-Szabab przy użyciu bezzałogowych Predatorów i ostrzału z okrętów.
Ale nie przewidzieli, że starą gwardię zastąpi ktoś znacznie groźniejszy.
Małomówny radykał
- Posiadał cichą charyzmę, nigdy się nie uśmiechał i od razu przechodził do rzeczy. Większość czasu spędzał w samotności na układaniu wierszy - opisuje Godanego Rashid Abdi, analityk International Crisis Group, think-tanku zajmującego się światowymi konfliktami. Poezja, tak bardzo umiłowana przez Somalijczyków, była stałym elementem przemówień nowego lidera Al-Szabab. Używał jej zarówno podczas wygrażania Etiopii, jak i wychwalając "męczenników". - Naprawdę potrafił tym oczarowywać młodych ludzi - dodaje Abdi.
Godane miał dodatkowy atut: pochodząc z północy Somalii, nie był związany z żadnym z wpływowych i wiecznie skłóconych południowych klanów. Pozwalało mu to manewrować ponad starymi animozjami i jednoczyć bojowników pod osobnym sztandarem: radykalnej, salafickiej interpretacji islamu.
W 2009 roku wymęczeni ciągłymi atakami podjazdowymi Etiopczycy wrócili do domu. Islamiści niemal natychmiast przejęli opuszczone przez nich miasta; w wielu miejscach witano ich niczym bohaterów. Rząd w Mogadiszu utrzymywał się na powierzchni tylko dzięki wsparciu paru tysięcy żołnierzy Unii Afrykańskiej (misja AMISOM). Jego wpływy ograniczały się jedynie do stolicy - i to nie całej.
Siła somalijskich talibów rosła za to z każdym miesiącem. Pieniądze z podatków, haraczy i czarnorynkowej sprzedaży zasobów naturalnych (m.in. drewna) pozwalały im na poszerzanie arsenału i regularne opłacanie bojowników, a dotychczasowe sukcesy i radykalizm przyciągały do nich zagranicznych dżihadystów. Szebabowie stopniowo wchłaniali także inne grupy zrodzone z rozpadu Unii Trybunałów Islamskich. Czując się coraz pewniej, zaczęli spoglądać poza Somalię. W lipcu 2010 roku przeprowadzili serię krwawych zamachów samobójczych w Ugandzie. Zabili ponad 70 osób. Uprowadzali też turystów i pracowników humanitarnych w północnej Kenii. W październiku 2011 roku władze tego kraju uznały, że miarka się przebrała. Chcąc ratować sektor turystyczny i zabezpieczyć granicę, Nairobi wysłało do Somalii czołgi, myśliwce i sześć tysięcy żołnierzy.
Kenijska ofensywa diametralnie zmieniła dynamikę wojny. Do konfliktu ponownie włączyli się Etiopczycy, a zachodni sponsorzy znacznie głębiej sięgnęli do kieszeni, by wesprzeć Unię Afrykańską. Dzięki większemu budżetowi i zaangażowaniu kolejnych państw (m.in. Sierra Leone, Dżibuti i Nigerii), AMISOM mogła zacząć wreszcie odbijać tereny zajęte przez islamistów. Po roku walk jej oddziały na dobre weszły do portowego miasta Kismaju - najważniejszego bastionu Al-Szabab.
Ranne, ale niebezpieczne zwierzę
Chociaż szebabowie uniknęli krytycznych strat podczas odwrotu, ujawniły się między nimi poważne podziały. Część miała wymiar ideologiczny: niektóre z czołowych postaci ruchu chciały, by organizacja skupiła się wyłącznie na Somalii, inne - w tym Godane - optowały za ściślejszą współpracą z Al-Kaidą i zaangażowaniem się w globalną wojnę z "niewiernymi". Nie wszystkim podobało się też to, ilu obcokrajowców przewija się przez szeregi Al-Szabab - według szacunków International Crisis Group było ich ponad 500. Stanowili około 10 proc. bojowników, a do tego zajmowali nierzadko bardzo wysokie stanowiska. Inną kwestią pozostawał stosunek młodego lidera do somalijskich cywilów. Obok wojskowych patroli i koszarów, szebabowie systematycznie uderzali w urzędy, obiekty kulturalne i miejsca handlu. Przypadkowe ofiary często trzeba było liczyć w dziesiątkach. Brutalność Godanego wobec innych muzułmanów mierziła samego Osamę bin Ladena, który do końca życia sprzeciwiał się formalnej unii między Al-Kaidą a Somalijczykami.
Ogłoszono ją dopiero po jego śmierci.
Godane wolał nie czekać, aż któryś z podwładnych rzuci mu otwarte wyzwanie. Nie bacząc na protesty innych komendantów, jeszcze w 2011 roku zlikwidował Najwyższą Radę - organ odpowiedzialny m.in. za wybór emira. Krótko potem stworzył tajną policję Amniyat. Oficjalnie miała pełnić ona funkcję elitarnej jednostki wywiadowczej. W praktyce była jego prywatnym szwadronem śmierci. W ciągu kilkunastu miesięcy siepacze Amniyatu wymordowali prawie wszystkich krytyków Godanego, w tym i współzałożycieli ruchu.
Choć wewnętrzny konflikt osłabiał Al-Szabab, pod pewnymi względami czynił ją jeszcze bardziej niebezpieczną. "To, co z niej zostało, jest jej bardziej ekstremistyczną frakcją: somalijską Al-Kaidą, pełną retoryki usprawiedliwiającej zabijanie innych muzułmanów i oddaną idei globalnego dżihadu oraz odbudowy islamskiego kalifatu" - pisał w raporcie dla waszyngtońskiego Center for Strategic and International Studies ekspert ds. Somalii Matt Bryden. We wrześniu 2013 roku to właśnie ci ultraradykałowie dokonali swej najgłośniejszej do tej pory zbrodni: ataku na luksusową galerię handlową Westgate w Nairobi. Podczas czterech dni relacjonowanego na całym świecie oblężenia terroryści zabili co najmniej 67 ludzi i ranili ponad 200 osób.
Nowe twarze, stary konflikt
Śmierć Godanego podczas wrześniowego nalotu Predatorów napełniła wielu obserwatorów optymizmem. Przesłanki ku temu były zrozumiałe: skoro rządził jak dyktator i samodzielnie podejmował każdą decyzję, jego zgon powinien sparaliżować całą organizację - lub chociaż pogrążyć ją w krwawej szarpaninie o schedę. Tak się jednak nie stało.
Nowym przywódcą bardzo szybko wybrano Ahmada Umara, jednego z najbliższych zauszników byłego emira i szefa Amniyatu w czasie zeszłorocznych czystek. Mimo że rząd w Mogadiszu dał bojownikom 45 dni na skorzystanie z amnestii, organizacja zachowała jedność. Z oferty złożenia broni skorzystało ponad 500 islamistów, ale tylko najniższego szczebla - i to często dopiero po tym, jak otoczyły ich siły przeprowadzającej kolejną ofensywę AMISOM. Takie osłabienie nie mogło powstrzymać szebabów przed dalszą walką. Tym bardziej, nie potrzebują potężnego zaplecza, by siać zniszczenie - również za granicą.
Ostatnie masakry w Kenii wyraźnie pokazują, że Umar zamierza udoskonalać metody swojego poprzednika. Ataki na przygraniczne, "miękkie" cele są łatwiejsze do przeprowadzenia od zamachu w centrum kraju, a mogą dać podobny efekt psychologiczny. Wybierając za ofiary niemuzułmanów, szebabowie wbijają klin między żyjących jeszcze do niedawna we względnej harmonii Kenijczyków. Od czasów Westgate po niemal każdym zamachu policjanci bezpardonowo przeczesują muzułmańskie dzielnice w Nairobi oraz Mombasie i zatrzymują setki przypadkowych osób. Brutalność służb bezpieczeństwa wzmacnia z kolei w kenijskich muzułmanach (szczególnie somalijskiego pochodzenia) poczucie wykluczenia i krzywdy, co tylko popycha wielu z nich w ramiona radykałów.
Działalność Al-Szabab podkopuje też wiarę Kenijczyków we własne państwo. Głównym celem interwencji w Somalii miało być utworzenie przygranicznej strefy buforowej, która stałaby się dla Kenii tarczą przed terroryzmem (i usprawiedliwiła rosnące o 20 proc. rocznie wydatki na obronność). Tymczasem w ciągu trzech lat w kraju doszło do blisko 140 zamachów. W internetowych komentarzach jak mantra powtarza się jedno pytanie: jaki jest sens wysyłania za miedzę tysięcy żołnierzy, jeśli nie potrafi się zabezpieczyć własnego terytorium?
Po rzezi w kamieniołomie poczytny dziennik "The Star" pisał, że wojsko musi wrócić do domu i rozstawić się na granicy. W przeciwnym razie może "pogrążyć się w chaosie na modłę Nigerii". Tylko w tym roku islamiści zabili tam kilka tysięcy ludzi.
Słabość kenijskiego systemu bezpieczeństwa jest szczególnie widoczna na tle sąsiedniej Etiopii, której nie dosięgają praktycznie żadne ciosy islamistów. - Powinniśmy uczyć się od Etiopczyków, pytać o rady, przyglądać się ich koncepcji policji środowiskowej - apelował w rozmowie z opiniotwórczym "Daily Nation" Ali Roba, gubernator okręgu Mandera, w którym doszło do ostatnich ataków.
Aby choć trochę udobruchać publikę, prezydent Uhuru Kenyatta przyjął dymisje ministra spraw wewnętrznych oraz szefa policji. Tego pierwszego zastąpił emerytowanym już generałem Josephem Nkeisserym. Przekazanie tak ważnego resortu członkowi opozycji pokazuje, że rząd w Nairobi jest naprawdę zdeterminowany, by odpowiedzieć na zagrożenie. Nadzieja w tym, że zrobi to bardziej dalekowzrocznie niż do tej pory.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
Lead i tytuł pochodzą od redakcji.