Utracona część
Marszałek Cimoszewicz bardzo sprawnie prowadził swoją kampanię prezydencką. Ale pogubił się, gdy posłowie z komisji do spraw Orlenu trafili na jego słaby punkt. Czy zdąży się pozbierać, czy też ucieknie z placu boju?
25.08.2005 | aktual.: 25.08.2005 15:37
Sondaże prezydenckie ciągle się zmieniają, ale pierwsza trójka od pewnego czasu jest stała. W tym tygodniu na zdecydowane prowadzenie wyszedł Tusk - kosztem Cimoszewicza. Do najbliższego badania. Zwolennicy ostatniej nadziei SLD już zarzucili sejmowej komisji do spraw Orlenu, że to wynik jej świadomej prowokacji wobec marszałka. Czy rzeczywiście?
W sprawie Cimoszewicza trudno się już połapać. Ile złożył oświadczeń majątkowych za okres, gdy na jego koncie pojawiły się spore pieniądze ze sprzedaży akcji Orlenu? Czy się pomylił, jak twierdzi, nie wykazując tej transakcji? Czy też zrobił to świadomie, jak zarzucają mu członkowie poselskiej komisji do spraw Orlenu?
Można się brzydzić metodami, ale nie jest dziwne, że przeciwnicy Cimoszewicza - jednego z najpoważniejszych kandydatów na nowego prezydenta RP - zrobili wszystko, by podważyć jego wiarygodność. Do pewnego stopnia im się to udało, i to dzięki Cimoszewiczowi. Bo jak na polityka sprawnego i skutecznie dotychczas pielęgnującego swój ,kryształowy wizerunek" niezbyt jasno się tłumaczył z transakcji, które wykonał na swoim koncie na rzecz córki z Ameryki. Jego wrogowie popełnili jednak błąd, pokazując dokument, którego wiarygodność łatwo było podważyć. Cimoszewicz jakby na to czekał. Powoli odzyskuje animusz i zaczyna atakować. Jednak efektu w sondażach jeszcze nie widać.
Bogaty w pomyłki
To zamach na jego najważniejszy atut: uczciwość. Tak ocenia Włodzimierz Cimoszewicz ostatni hit komisji poselskiej - odnalezienie dowodu w postaci jego byłej asystentki Anny Jaruckiej, która oskarżyła go o chachmęcenie z akcjami Orlenu w oświadczeniach majątkowych.
Tyle że sam wcześniej ani nie potrafił, ani nie chciał wyjaśnić przed komisją niejasności w tej sprawie. Za pierwszym podejściem potraktował ją z góry i dość butnie. To się nawet mogło podobać - bo oto wreszcie pojawił się twardziel, co się komisji nie kłania. Wygłosił swoje i wyszedł natychmiast, kompletnie tym zaskakując śledczych dotychczas dość lekce sobie ważących świadków. Wyglądało na to, że nie nadkruszą kryształu. Okazało się jednak, że Cimoszewicz blefował. Następnym razem musiał się już tłumaczyć parę godzin. W sprawie sprzedaży akcji Orlenu komisja mocno go przyciskała. Ale nie docisnęła. Kilkakrotnie Roman Giertych próbował wydostać od niego oświadczenie, czy powinien był wykazać swój zysk ze sprzedaży tych akcji. I za każdym razem dochodziło między nimi do pyskówki. Oglądając to na żywo, można było pomyśleć, że ten okropny Giertych potrafi jednak każdego wyprowadzić z równowagi, nawet tak opanowanego Cimoszewicza. Lecz gdy się czyta spokojnie stenogram, widać, jak marszałek skutecznie uciekał
od odpowiedzi na zadane pytanie.
Problem w tym, że Cimoszewicz zapewne mówi prawdę, iż się pomylił, i jednocześnie bardzo konsekwentnie unika jasnej odpowiedzi, która mogłaby go skompromitować. Wcale nie musiał oszukiwać z akcjami Orlenu, jak chcieliby śledczy w stylu Giertycha. Bardzo przykre dla reputacji Cimoszewicza - prawnika i nie zwyczajnego posła, lecz marszałka Sejmu - jest popełnienie błędów w oświadczeniu majątkowym, a co gorsza, ich nienaprawienie.
W oświadczeniu majątkowym poseł musi nie tylko wymienić liczbę posiadanych akcji w spółkach handlowych, lecz także podać dochody osiągnięte z tego tytułu, a więc i z ich sprzedaży. A tego Cimoszewicz nigdy nie zrobił. W trakcie przesłuchania wyszło, że uzyskał za to kwotę rzędu 750 tysięcy złotych. Tymczasem w deklaracji z roku poprzedniego szacował ich wartość - wraz z innymi akcjami - na pół miliona.
Gdy Roman Giertych cisnął, Cimoszewicz wygłosił zadziwiającą formułę: "Ja nie osiągnąłem żadnego zysku, ponieważ te akcje nie były moje". Trochę to przypomina pijanego, który postanowił mocno trzymać się wersji, że nie pił. Po co w takim razie Cimoszewicz wcześniej umieszczał te akcje w swoim oświadczeniu majątkowym? Tego nie tłumaczy nawet dopisane przez niego zastrzeżenie, że w dwóch trzecich są to de facto akcje jego córki i zięcia z zagranicy, bo kupione za ich pieniądze.
Marszałek twierdzi, że się pomylił, bo podał stan swojego majątku na dzień wypełniania oświadczenia (kwiecień 2002), a nie na koniec roku 2001, jak wymaga ustawa. Pod koniec 2001 jeszcze miał akcje Orlenu, ale je sprzedał w pierwszej dekadzie stycznia 2002. I tak się właśnie pomylił. OK, ale to nie wyjaśnia, dlaczego nie poprawił tego później. Na dodatek Cimoszewicz nie tłumaczy się konsekwentnie. W zeszłym tygodniu "Rzeczpospolita" ujawniła, że w kancelarii premiera jest więcej jego oświadczeń majątkowych. Wtedy marszałek poinformował, że musiał złożyć trzecie oświadczenie, bo sprzedał akcje... jeszcze innej spółki.
Nie wspominając już o innych drobnych mankamentach jego oświadczeń. Do 2002 roku nie podawał diet poselskich, ale z tym podobno problem miała większość posłów. Do 2003 roku nie podawał swojego wynagrodzenia ani wartości swojego segmentu, ani też - mimo wezwania marszałka i komisji etyki - wartości 20-hektarowego gospodarstwa. Trochę tego dużo.
Marketing polityczny
Cimoszewicz najpierw grymasił i nie chciał. W maju odmówił startu w wyborach prezydenckich, bo go wszystko zbrzydziło. Coś pękło w człowieku, który wcześniej tyle wytrzymał - nawet afera Rywina nie zbrzydziła go do trwania w rządzie Leszka Millera. Wrócił w lipcu, gdy jakoś dziwnie skoczyły jego notowania jako niekandydata w sondażach kandydatów. Po raz pierwszy w życiu zmieniłem zdanie - tłumaczył.
Ucieszyli się nawet ludzie nie z jego bajki, bo Lech Kaczyński już uwierzył, że został prezydentem. Poza weteranami PPR i PZPR, poza Ordynacką i żoną prezydenta Kwaśniewskiego do komitetu wyborczego Cimoszewicza weszły też osoby powszechnie szanowane: Kazimierz Kutz, Karol Modzelewski czy Wiktor Osiatyński. Sondaże się rozszalały na jego korzyść. Do czasu potyczki z komisją sejmową.
Trzeba przyznać: wiele niesprzyjających zdarzeń sprzyjało kandydatowi Cimoszewiczowi. Choćby górnicy pod Sejmem w Warszawie, którzy po piwku ruszyli z protestem. Marszałek od razu zmienił zdanie i odblokował kontrowersyjną ustawę o emerytalnych przywilejach dla nich. Co prawda sojuszników w tej sprawie znalazł na lewo i prawo: i w partiach rządzących, i w partiach prących do IV RP. Gdy ekspres ustawę podpisał prezydent, Cimoszewicz właśnie przypadkiem był na Śląsku i pierwszy mógł zawiadomić o tym górniczą brać. Ale to wcale nie było wyreżyserowane - zapewniał.
Podobnie wyszło z Anną Jarucką mimo nieobiecującego początku. Od razu było widać, że to jakaś dziwna pani. Wynalazł ją Konstanty Miodowicz, reprezentant Platformy Obywatelskiej w komisji orlenowskiej, co rzucało podejrzenie na Donalda Tuska, kontrkandydata Cimoszewicza. Zarzuty Jaruckiej kupy się nie trzymały, ale komisja chciała za wszelką cenę udowodnić marszałkowi niewiarygodność. A ten początkowo sprawiał wrażenie przerażonego.
Miodowicz triumfalnie już rozdawał dziennikarzom kopie rzekomego upoważnienia Jaruckiej do zmian w oświadczeniu Cimoszewicza. Ale parę godzin później Cimoszewicz łatwo obalał ten koronny argument. Wystąpił na konferencji prasowej z plikiem dokumentów MSZ, które dowodziły, że upoważnienie jest podrobione. Jego wyjaśnienia zapierały dech, przeciwnicy zostali przygwożdżeni. Inicjatywa wróciła do rąk marszałka. Tak to przynajmniej wyglądało. Zwolennik teorii spiskowej powiedziałby nawet, że komisja pięknie się dała podpuścić, bo Cimoszewicz, znając swoją byłą sekretarkę, mógł liczyć na taki jej numer i dobrze się przygotował.
Wątpliwości
Cimoszewicz dość zręcznie wykreował się na kryształowego polityka na tle swojego obozu. W czasach nieustannie trapiących SLD-owców afer on rzeczywiście jest bardzo ładny i pozytywny. Jak to jednak jest, że politykowi sprawującemu ważne urzędy w państwie, a czasem tylko siedzącemu na stołku opozycyjnego posła, nawet nie przyjdzie do głowy, że może się wpędzić w konflikt interesów, kupując akcje spółki - państwowej czy prywatnej? W sensie prawnym wszystko niby jest w porządku. Taka sytuacja może jednak być dwuznaczna i politykowi nie wolno się obrażać, gdy jest o to pytany.
Męczące jest pytanie, skąd Cimoszewicz tak szybko zdobył dowody przeciw Jaruckiej, w tym oryginał ministerialnego dokumentu? W ogóle tego nie wyjaśnił. Jeśli się do tego ataku wcześniej nie przygotował, to po rewelacjach Miodowicza przez parę godzin MSZ (któremu Cimoszewicz nie szefuje już od dawna) musiał być postawiony na nogi. Kluczowy resort szukał dowodów niewinności jednego z prezydenckich kandydatów? A jednocześnie dlaczego MSZ odmówił wydania całości dokumentacji dziennikarzom?
Jaruckiej nie wierzy chyba nawet Roman Giertych. Przyznaje, że teraz już nie chce ponownie wzywać Cimoszewicza, bo cel główny - podważenie jego wiarygodności - został osiągnięty. Jednak marszałek nie chce wyjaśniać oskarżeń Jaruckiej przed sądem w przyspieszonym trybie wyborczym. No bo i po co miałby znów wałkować publicznie swoje oświadczenia majątkowe? Woli w tym przyspieszonym trybie rozprawić się z Romanem Giertychem, który nieostrożnie zdążył już go publicznie oskarżyć o kłamstwa, choć nie ma zapewne mocnych dowodów poza trefnym upoważnieniem.
Nie jest też zrozumiały strach marszałka przed publiczną debatą programową z kontrkandydatami. Od początku konsekwentnie odmawia w niej udziału. I daje kolejne sygnały o możliwej rezygnacji. Ostatnio zapowiedział, że zrobi to, jeśli prokuratura uzna, iż naruszył prawo. Chyba dociera do niego powoli, że tym razem gra o wszystko. Także o swoją cześć. A przynajmniej tę jej część, której jeszcze nie utracił. Może więc łatwiej uciec, jeśli brak przekonującego wytłumaczenia spraw, które sam zagmatwał?