PublicystykaUprowadzone dzieci. Anna Malinowska: to mieli być obywatele nowego, lepszego świata

Uprowadzone dzieci. Anna Malinowska: to mieli być obywatele nowego, lepszego świata

Zmierzono jej obwód czaszki, zbadano kolor i rozstaw oczu, kolor włosów itd. I uznano, że jest 100-procentową Aryjką i nadaje się do zniemczenia. Babcia do domu wróciła sama... - mówi dziennikarka Anna Malinowska, autorka książki "Brunatna kołysanka. Historie uprowadzonych dzieci", w rozmowie z Ewą Koszowską. Reporterka opowiada przejmująco o losach germanizowanych dzieci, które po wojnie odnajdowane i oddawane polskim rodzicom już nigdy nie umiały odnaleźć się w życiu.

Uprowadzone dzieci. Anna Malinowska: to mieli być obywatele nowego, lepszego świata
Źródło zdjęć: © Agora | Archiwum prywatne Barbary Paciorkiewicz
Ewa Koszowska

23.01.2017 | aktual.: 23.01.2017 17:01

Ewa Koszowska: Kim jest dziewczynka z numerem 397 z okładki książki "Brunatna kołysanka"?

Anna Malinowska: To pani Barbara Paciorkiewicz z Łodzi, która wcześniej nazywała się Basia Gajzler, a przez chwilę Bärbel Geisler. Można powiedzieć, że to właściwie dziecko o kilku tożsamościach.

Jak to się stało, że znalazła się w Niemczech?

Pani Barbara jako mała dziewczynka mieszkała razem z babcią w Łodzi. Mama jeszcze w czasie wojny zmarła na zawał. Ojciec zginął w walce. Któregoś dnia babcia została wezwana z czteroletnią wnuczką na badania. Wtedy nie wiedziała, jakiego rodzaju badania będą wykonywane. A nie były to zwykłe kontrola lekarska, tylko oględziny związane z aryjskością dziecka. Zmierzono jej więc obwód czaszki, zbadano kolor i rozstaw oczu, kolor włosów itd. I uznano, że jest 100-procentową Aryjką i nadaje się do zniemczenia. Babcia do domu wróciła sama…

Kto przeprowadzał takie badania?

Specjaliści, którym takie prace zlecił Lebensborn, czyli instytucja odpowiadająca za germanizację dzieci.

Wracając do pani Basi...

Została przewieziona do ośrodka w Połczynie-Zdroju, gdzie mieścił się ośrodek Lebensbornu. Tam musiała się nauczyć nowego języka - niemieckiego oraz nowej tożsamości - czyli nowego imienia i nazwiska. Stamtąd dziewczynkę zabrali do domu w Lemgo nowi rodzice, którzy po prostu chcieli adoptować dziecko. Byli przekonani, że mała Bärbel - bo wtedy Basia już tak miała na imię - jest sierotą. Czas mijał, dziewczynka świetnie opanowała język niemiecki, zaaklimatyzowała się w nowej rodzinie, która ją bardzo kochała. Przybrani rodzice stali się dla niej rodzicami z krwi i kości w pełnym tego słowa znaczeniu.

Do czasu, gdy babcia zgłosiła zaginięcie dziewczynki.

Nie tyle zaginięcie, co jej zabranie. Basia chodziła już do szkoły, żyła sobie w swoim uporządkowanym świecie, gdy pewnego dnia do drzwi jej rodziny zapukali alianci. I po prostu ją stamtąd zabrali. Trafiła transportem wraz z innymi dziećmi do Polski.

Na temat Lebensbornu krążą różne opinie, mity i pogłoski. Długo znane było tylko jedno oblicze tej nazistowskiej organizacji - "domy rozrodcze". Czy rzeczywiście kopulowano w nich na potęgę?

Taka prawda była bardzo atrakcyjna - jakiś tajemniczy seks między dobieranymi ludźmi. Rzeczywiście, narosła wokół tego masa półprawd, mitów itd. Czy rzeczywiście dochodziło do kojarzenia par w takich ośrodkach? Dowodów na to nie ma. Podejrzewam, że takie plotki narodziły się ze względu na fakt, że po prostu widywano kobiety w ciąży, młode matki z wózkami, małe dzieci, które gdzieś tam sobie spacerowały, krążyły.

Obraz
© East News | Image Asset Management

Właściwie wszystkie te ośrodki były usytuowane w zacisznych miejscach, odseparowanych od centrów miejskich. Wystarczy pojechać do Połczyna-Zdroju, żeby zobaczyć, że dom, w którym mieścił się Lebensborn znajduje się w lesie. To rzeczywiście taka ostoja ciszy i spokoju. Podejrzewam, że już samo tako miejsce budziło niezdrową ciekawość wśród miejscowych.

Co mówili mieszkańcy Połczyna-Zdroju, gdy pani z nimi rozmawiała?

Najczęściej pojawiały się informacje związane z tym, że to był dom, w którym kojarzono pary o dorodnym, aryjskim wyglądzie. Z usług Lebensbornu mogła skorzystać odpowiednia rasowo kobieta i najczęściej esesman. Spędzali ze sobą noc, płodzili dziecko, które potem trafiało do rodziny zastępczej czy adopcyjnej. Himmlerowi, który powołał do życia instytucję Lebensborn zależało na „wyprodukowaniu” jak największej liczby niebieskookich blondynów i blondynek. To mieli być oddani obywatele nowego, lepszego świata.

Co się działo z dziećmi z Lebensborn, które nie spełniały określonych wymogów po urodzeniu? Urodziły się chore, z jakimiś "wadami"?

Wiele zależało od układów, pozycji i sytuacji samych rodziców: od ich umocowania w organizacji partyjnej, zaangażowania itd. Natomiast, oczywiście, zdarzały się przypadki - i takie są udokumentowane - związane z tym, że te dzieci były skazywane na śmierć.

Ośrodki Lebensbornu nie poprzestawały tylko na wychowywaniu "czystych rasowo" obywateli III Rzeszy.

Tak. Lebensborn ma drugie, okrutne oblicze, o którym wiedzą nieliczni. Do ośrodków trafiały bowiem przede wszystkim dzieci porwane, uprowadzone, zabrane ze swoich biologicznych rodzin siłą lub podstępem. Tam były następnie poddawane germanizacji.

W jaki sposób "pozyskiwano" polskie dzieci do ośrodków?

Warunek właściwie był jeden - aryjski wygląd dziecka. Najłatwiej szukało się w sierocińcach, ponieważ tam "hulaj dusza, piekła nie ma". Można sobie tam było wejść z ulicy i wybrać dziecko, które następnie się badało i stwierdzano, czy się nadaje do zniemczenia czy nie. Ale były także dzieci zabierane ze swoich własnych domów, od swoich biologicznych rodziców. Najlepszym tutaj przykładem są dzieci Witaszków.

Dwie siostry - Daria i Alodia.

Ojciec Franciszek był naukowcem. Wynalazł preparat, który pustoszył organizm, nie wywołując objawów zatrucia. Niemcy namawiali go na współpracę, ale się nie zgodził. Został skazany na śmierć. Matka trafiła do Auschwitz. Niemniej byli to ideologiczni rodzice. Dziewczynki miały dalszą rodzinę, która mogła się nimi zająć. To jednak nie było na rękę Niemcom. Dzieci tak inteligentnego ojca w przyszłości mogłyby się chcieć odegrać. Tutaj też się kłania przykład dzieci z czeskich Lidic, które zabrano i poddano germanizacji, z myślą o tym, by w przyszłości nie szukały na Niemcach odwetu.

Dzieci zabierano także od opiekunów, czyli od osób, które nie były biologicznymi rodzicami, sprawowały tylko nad nimi tymczasową opiekę. W czasie wojny to było częste zjawisko. Przeczesywano też obozy w poszukiwaniu takich dzieci. Mówiąc krótko, jeśli jakieś dziecko wpadło Niemcom w oko, dobrze rokowało, to zostało kierowane na badania. Za wyjątkiem dzieci ze Śląska. W ich przypadku badania rasowe nie były potrzebne, bo tutejsza ludność uważała ich za etnicznych Niemców. Wystarczyło, że rodzina nie chciała się poddać germanizacji i podpisać folkslisty. To był świetny pretekst, by zabrać dziecko.

Zresztą Roman Hrabar przytacza wiele takich sytuacji w swoich publikacjach. Rodzice, którzy zgłaszali się do niego, mówili wprost: "podczas mojej nieobecności wtargnęło dwóch gestapowców i zabrało mi mojego dwumiesięcznego synka". Takich przypadków było wiele i nie istniał jakiś uproszczony mechanizm odbierania dzieci. W pewnym momencie być może stracono nawet nad tym kontrolę.

Ile polskich dzieci zostało zniemczonych?

Hrabar konsekwentnie przez całe swoje życie, we wszystkich swoich publikacjach, podawał liczbę 200 tysięcy.

A ile dzieci udało się odzyskać?

Zdaniem Hrabara - bo ciągle musimy bazować na jego obserwacjach - 30 tysięcy. Były przypadki konkretnych dzieci, o które walczył Hrabar, które chciał zabrać z powrotem do Polski, ale z różnych względów się nie udawało. W momencie, kiedy stało się jasne, że mamy do czynienia z masowym zjawiskiem Hrabar otrzymał pełnomocnictwo od polskiego rządu do odzyskiwania germanizowanych dzieci. Dla niego to właściwie była praca, która w pewnym momencie stała się misją. I rzeczywiście, z tych obowiązków służbowych, które na niego spadły, zradza się sytuacja, w której ten człowiek już przez całe życie będzie pochłonięty sprawą Lebensborn. Będzie oddany łączeniem dzieci odseparowanych od swoich rodzin.

Jak to się stało, że Hrabar poświęcił życie na niesienie pomocy rozdzielonym rodzinom?

Tutaj nie ma jakiejś większej ideologii. Prawnik Roman Hrabar przyjechał do Katowic pod koniec stycznia 1945 roku. Dostał pracę w Urzędzie Wojewódzkim. Miał się zająć organizacją opieki społecznej. Na prośbę Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej miał sporządzić spis dzieci wywiezionych do Niemiec. Zaczęli się do niego zgłaszać się rodzice, którzy szukali swoich dzieci. Opowiadali, że zostały one uprowadzone, porwane, zabrane. To zbiegło się z wizytą Amerykanki Eileen Blackey z UNRRA (Centralnego Biura Poszukiwawczego), która przyjechała do Katowic i rozmawiała z Hrabarem, jako przedstawicielem opieki społecznej. Poinformowała, że w Niemczech na terenach okupowanych przez aliantów stref lokalizowane są dzieci, o których wiadomo, że nie są pochodzenia niemieckiego. I zgłaszają się też rodzice, które na terenie Niemiec szukają swoich dzieci. Nagle stało się jasne, że nie mówimy tutaj o jakimś incydentalnym przypadku, kiedy jakieś dziecko zostało zabrane, tylko mówimy już o zjawisku masowym.

Co czekało dzieci w ośrodku? Jak wyglądał ich dzień??

Dzieci miały bardzo dobre warunki bytowe - tak bym to określiła. Musiały jednak przede wszystkim nauczyć mówić w nowym języku - niemieckim. Do ich obowiązku należało także nauczenie się swojego nowego imienia i nazwiska. W chwili, gdy opanowały język i wiedziały, jak się od teraz nazywają - czyli np. już nie Daria Witaszek tylko Dora Witka - przychodzili nowi rodzice i zabierali dziecko, które im się podoba do swojego domu.

Nazwiska dzieci zmieniano tak, że zostawiano zawsze dwie, trzy pierwsze litery prawdziwego nazwiska. Przez to łatwiej było je później znaleźć.

Tak. A z drugiej strony liczono się z tym, że dziecko znając swoje prawdziwe imię i nazwisko, szybciej przyswoi takie, które chociaż troszkę brzmi podobnie.

Co się działo z dziećmi, których nikt nie chciał?

Były to przede wszystkim dzieci starsze. Wysyłano je do specjalnych ośrodków. Mam tu na myśli przede wszystkim chłopców, którzy byli szkoleni w ramach Hitlerjugend. Uczyli się strzelać, byli poddawani różnego rodzaju ćwiczeniom fizycznym, by zdobyć tężyznę i dobrze wyszkolić się na żołnierzy. Mówiąc krótko - byli hodowani na mięso armatnie.

Hrabar uważał, że zarówno gwałty na kobietach w czasie wojny, jak i grabież dzieci powinny być uznawane za zbrodnie przeciwko ludzkości. Czy osoby, które kierowały ośrodkami Lebensborn poniosły karę?

I tutaj dotykamy sprawy takiej - powiedziałabym - smutnej i mało przyjemniej. Ponieważ w procesie norymberskim osoby, które zajmowały kluczowe stanowiska w Lebensborn nie zostały skazane. Sąd uznał bowiem, że Lebensborn było instytucją dobroczynną, i w ośrodkach czyniono wszystko, by otoczyć dzieci należytą opieką. Dopiero w 1950 roku Trybunał Denazyfikacyjny w Monachium uznał działalność Lebesborn za zbrodniczą. Stało się tak po uchwaleniu dwa lata wcześniej 9 grudnia 1948 roku przez Zgromadzenie Ogólne ONZ, że "przymusowe przekazywanie dzieci członków grupy do innej grupy jest po prostu czynem ludobójczym".

Obraz
© East News | AKG Images

Natomiast proszę pamiętać, że osoby, które zajmowały kluczowe stanowiska w tejże organizacji właściwie nie poniosły jakiejkolwiek kary. Świadczy o tym chociażby wizyta francuskich dziennikarzy, którzy odwiedzili ich lata po wojnie i z którymi rozmawiali na temat Lebensborn. Niemcy wciąż uważali, że jest to organizacja charytatywna. Podtrzymywali swoje stanowisko, że żadnemu dziecku nie stała się żadna krzywda, wręcz przeciwnie.

Trzeba przyznać, że wielu dzieciom nie było źle u niemieckich rodziców. Ba, zdarzały się przypadki, że nie chciały wrócić do Polski.

Oczywiście, że tak. Wyobraźmy sobie taką sytuację, że mamy po kilka, kilkanaście lat i ktoś nagle przychodzi do naszego domu i obwieszcza, że "to nie jest twoja mama, to nie jest twój tata i musisz wracać do swoich prawdziwych rodziców". Dla każdego dziecka jest to szok. Oczywiście, mówię o takich rodzinach i takich warunkach, gdzie adoptowane maluchy były traktowane jak własne dzieci. A zdarzało się to dosyć często. Gros rodzin niemieckich, która zdecydowała się na wzięcie do siebie takiego dziecka kierowała się po prostu chęcią posiadania dziecka. Z różnych względów. Na przykład synowie zginęli na wojnie, w domu było pusto i chcieli go jakoś zapełnić lub po prostu lubili dzieci. Było bardzo, bardzo różnie.

Natomiast nie wszystkie miały takie szczęście. Bo zdarzały się przypadki, kiedy tych więzi między nową rodziną - tak to sobie nazwijmy - a dzieckiem, nie było. Albo były bardzo płytkie. W związku z tym te osoby najczęściej później nie kontynuowały z dorosłymi już dziećmi znajomości, ani nie miały żadnych relacji. Ale spora część dzieci pisywała do przybranych rodziców listy już po powrocie do Polski. Widywali się, mieli ze sobą w dalszym ciągu kontakt.

Były też sytuacje nadzwyczajne, gdzie rodziny się zaprzyjaźniły. Matka polska i matka niemiecka spotykały się ze sobą.

To jest cudowna historia. Zupełnie niebywała. Muszę pani powiedzieć, że do tej pory trudno mi to zrozumieć. Bo rzeczywiście pani Alodia Witaszek właściwie miała dwie matki. Jedną - Halinę Witaszkową - polską mamę, która jej szukała, była zrozpaczona i szalała po prostu z tęsknoty. No i tę swoją Mutti niemiecką, która zabierając dziewczynkę do siebie, do swojego domu, stworzyła jej fantastyczne warunki. Traktowała jak rodzone dziecko, rozpieszczała ją i prostu bardzo kochała. One obie ją kochały! A pani Alodia kochała i jedną i drugą mamę.

Kiedy rozmawiała pani już z "dorosłymi dziećmi", często już u kresu życia, co mówili? Jakie pytania padały?

Co by było, gdybym nie został zabrany? Jak by moje życie wyglądało? Co by było, gdybym wiedział, kim jestem? Czy bym był innym człowiekiem? Bo rzeczywiście jest tak, że to, co się wtedy stało, zostawiło taką wypaloną dziurę w sercu każdego z moich bohaterów. Każdy z nich przeżył inną historię. Trudno te osoby wrzucać do jednego worka. Jednak one wszystkie mają wspólny mianownik - wydarzenia z dzieciństwa położyły się cieniem na ich dalszym życiu.

Czy poznanie tej prawdy było im potrzebne? A może żałowali, bo czasem lepiej nie wiedzieć...

Proszę sobie wyobrazić, że większość, - chyba właściwie wszyscy - przyznają, że rzeczywiście wolą wiedzieć niż nie wiedzieć. Że nawet najtrudniejsza prawda jest lepsza niż życie w kłamstwie. Nawet te najbardziej skomplikowane relacje, które się narodziły np. między odnalezionym synem i matką - mam tu na myśli pana Bogumiła Uniowskiego - są warte ceny, jaką trzeba za nie zapłacić.

Dlaczego pan Bogumił, który czekał na mamę w domu dziecka tyle lat, wyobrażał sobie jak wygląda, nie chciał z żadną inną rodziną spędzić nawet świąt, kiedy ją odnalazł w końcu po 20 latach nie umiał się z nią dogadać?

I był z nią szczęśliwy tylko na chwilę, prawda?

Padały mocne oskarżenia. Pan Boguś mówił: "Nie wiem, czy tyś mnie urodziła”. Wychowało mnie państwo, nie jestem niczyim synem". Mama za to zanosiła się płaczem: "Po co ja go szukałam, po co znalazłam?".

To jakby pokazuje, że nie da się nadrobić straconych lat. Że ciężko dwóm ukształtowanym osobom, dwóm ukształtowanym dorosłym osobowościom, nagle nauczyć się siebie nawzajem. Nagle się nawzajem zrozumieć. Zbudować wspólne relacje. Proszę zwrócić uwagę na to, że oni nie mają wspólnych wspomnień, nie mają jakiejś bazy, jakiejś płaszczyzny, na której te relacje mogłyby być na nowo zbudowane. Spotykają się tak naprawdę obcy dla siebie ludzie. Jedno ma wyobrażenie takie, drugi ma wyobrażenie inne. Te wyobrażenia mogą się rozjechać ze sobą.

Niestety, to nie jest tak, jak by się mogło wydawać, że nagle spotykają się ze sobą zaginiony syn i matka, która go przez lata szukała, i jest jak w bajce. I żyją długo i szczęśliwie. A takich historii jest więcej – jest pani Elżbieta Rogowska, która szukała brata i też niespecjalnie się z sobą dogadali. Jest pan Lucjan Poznański, który spotkał się z Jerzym Skrzyneckim, ze swoim bratem bliźniakiem i też nic z tego nie wyszło. Natomiast to jakby pokazuje, że tych straconych lat nie da się nadrobić. Proszę zwrócić uwagę, jak wielka krzywda stała się tym ludziom. To po prostu jest dla mnie niewyobrażalne, że oni nawet poznając prawdę, ustalając swoich krewnych, swoje korzenie itd., zyskują właściwie bardzo często tylko rozczarowanie czy niedosyt.

Mają do kogoś żal?

Przede wszystkim mają żal do losu, że ich to wszystko spotkało. "Bo cóż, miałem niebieskie oczy, jasne włosy. Tylko dlatego padło na mnie? Tylko dlatego musiałem zostać zabrany, płakać po nocach, żyć w niepewności i tęsknić. Przeżyć całą gamę i paletę okropnych uczuć, których w czasie dzieciństwa nie powinno się przeżywać?".

Czy dalej żyją ludzie, którzy nie znają swojej przeszłości, nie wiedzą, kim są?

Tak, są takie osoby. Dla mnie takim sztandarowym przykładem jest postać pani Anny Zielińskiej czy postać Zdzisława Oberbeckiego. Minęło tyle lat od wojny, a oni w dalszym ciągu nie są w stanie nawet ustalić, czy w ogóle są Polakami. I jak naprawdę się nazywają. Trzeba pamiętać o tym, że sporą część archiwów pod koniec wojny zniszczyli pracownicy Lebensborn. A później jeszcze trochę przyłożyli do tego ręce alianci, którzy dosyć niefrasobliwie podeszli do tych materiałów.

Trudno im się było pogodzić z nową tożsamością? Przecież wielu z nich było wychowywanych w nienawiści do Polaków. I nagle się okazało, że sami są Polakami.

Tak. To, że okazało się, że ich rodzice nie są ich biologicznymi rodzicami, to jedno. Ale chodzi przede wszystkim o całą ich otoczkę, w której przez lata tkwili. Tak było z panem Alojzym Twardeckim, który zmarł we wrześniu ubiegłego roku. Dla mnie to był straszny cios, bo my się z panem Alojzym zaprzyjaźniliśmy po prostu. Mieliśmy ze sobą rewelacyjny kontakt. Bardzo żałuję, że nie doczekał tej książki.

Jeśli chodzi o jego życie...

Pan Alojzy tkwił w swojej uporządkowanej, niemieckiej rzeczywistości. Wychowany w duchu narodowego socjalizmu. Był zafascynowany niemieckim wojskiem, niemiecką propagandą. Chłonął słowa Goebbelsa, fanatycznie hajlował. Imponowali mu chłopcy z Hitlerjugend. To był cały jego świat.

I nagle trafia do malutkiego Rogoźna, do swojej mamy, której musi się też nauczyć. Miał wtedy 15 lat, to był człowiek już dosyć ukształtowany. Pomijam już, że musiał się nauczyć języka polskiego, co było niezwykle karkołomnym zadaniem. Musiał się też nauczyć tej nowej, prawdziwej historii. Bo nagle dowiadywał się, że było coś takiego jak powstanie warszawskie. Że dymiły kominy Auschwitz. Musiał jakby przyjąć na barki cały ogrom okrucieństwa, barbarzyństwa, którego doświadczyli Polacy. On się wychował w klimacie, który kazał mu traktować Francuzów jako swoich wielkich wrogów, a Polaków jako coś gorszego. Coś, co jest gdzieś tam niżej. Musiał to sobie poukładać wszystko na nowo: w głowie, w sercu, w całym swoim życiu. I to mu zajęło masę czasu. I rzeczywiście można powiedzieć, że to jest właśnie przykład takiego dogłębnego szoku, wielonarządowego dla tej osoby, która nagle musiała sobie zbudować swój własny świat kawałek po kawałeczku.

Rozmawiała Ewa Koszowska, WP Opinie

Anna Malinowska - ukończyła politologię na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Pracowała m.in. w Trybunie Śląskiej, od 2005 r. jest dziennikarką w katowickim oddziale "Gazety Wyborczej". Od 2015 r. zajmuje się tematem polskich dzieci uprowadzonych przez Lebensborn.

Obraz
© Materiały prasowe | Agora

_Książka Anny Malinowskiej "Brunatna kołysanka. Historie uprowadzonych dzieci", ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Agora. _

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)