Alaksandr Łukaszenka na moskiewskich obchodach Dnia Zwycięstwa© Kremlin.ru

Układanka "po Łukaszence". Najtrudniejsza operacja, która czeka Białoruś

Łukaszenka: umiera/zostaje zabity/dobrowolnie odchodzi - na białym koniu wjeżdża opozycja, Białoruś staje się demokratycznym krajem, a Białorusini narodem wolnym. To scenariusz zbyt prosty, a myślenie życzeniowe. Dyktator zrobił wiele, aby to się nie sprawdziło. Równocześnie nie widać nikogo, kto mógłby go zastąpić w sterowanym procesie przekazania władzy.

Poważna choroba Alaksandra Łukaszenki każe się zastanowić nad scenariuszami jego odejścia i przyszłości Białorusi. Jeśli nawet sam dyktator rozważa, jak zapewnić miękkie lądowanie i sobie, i swojej rodzinie - lub tylko swojej rodzinie, gdy go zabraknie - to ma kłopot. W głównej mierze to on przyczynił się do tego, żeby operacja "scheda po Łukaszence" była więcej niż trudna.

On doskonale wie, że skala przestępstw i zbrodni, jakich dokonał kierowany przez niego reżim, jest tak duża, że będzie wymarzonym kozłem ofiarnym dla swoich następców. Kimkolwiek będą.

To już tylko cień krzepkiego chłopa z kosą

Alaksandr Łukaszenka, rządzący Białorusią nieprzerwanie od 1994 roku, jest typowym dzieckiem pierestrojki, która wynosiła do władzy ludzi z drugiego, trzeciego a czasem i czwartego szeregu sowieckiej nomenklatury.

Jest niemal pewne, że dyrektor sowchozu, czyli państwowego gospodarstwa rolnego, miałby niemal zerowe szanse, by zostać szefem republiki, gdyby Związek Sowiecki się nie rozpadł.

Łukaszenka szedł do władzy pod populistycznymi hasłami walki z korupcją, wykorzystując zmęczenie ludzi zmianą systemu. W okresie białoruskiego odrodzenia narodowego odwoływał się do zrusyfikowanego elektoratu, który przestraszył się "białoruskiego nacjonalizmu".

Nie był wtedy jeszcze faworytem Kremla, który stawiał na sprawdzonego członka nomenklatury - Wiaczesława Kiebicza. Jednak, gdy po zwycięstwie Łukaszenki okazało się, że nowy prezydent w zbliżaniu do Rosji wykazuje szczery entuzjazm, Moskwa zaczęła udzielać mu wsparcia.

Rezultaty przeszły chyba najśmielsze oczekiwania samego Kremla, bo białoruski prezydent nie tylko dążył do politycznego i gospodarczego zbliżenia z Rosją. On stał się wręcz orędownikiem kulturowej i językowej rusyfikacji Białorusi.

Stopniowo rugował język ojczysty z urzędów, mediów i szkół. Białoruś stała się też nieograniczonym polem działania rosyjskich propagandowych mediów. Przywrócono nawet sowieckie symbole narodowe. Właśnie to zakotwiczenie Białorusi w "ruskim mirze" stało się dla Kremla najważniejszym argumentem, by wsparcie dla Łukaszenki z każdym rokiem było coraz większe.

Obejmując władzę, prezydent miał zaledwie 40 lat i ta "młodzieńczość" bardzo kontrastowała ze starymi i schorowanymi elitami późnego ZSRR. Latami grał rolę wysportowanego, zdrowego i silnego przywódcy, który w przerwach między obowiązkami zawodowymi grał w hokeja, jeździł na biegówkach, kopał ziemniaki czy kosił łąkę.

Bywało nawet, że urzędnicy zganiani do brania udziału w zawodach razem z prezydentem przypłacali to zdrowiem.

Ostatnie wydarzenia mocno nadwyrężyły ten obraz. Szef białoruskiego państwa w ostatniej chwili przyjął zaproszenie (albo został zmuszony do jego przyjęcia) i wybrał się do Moskwy na świętowanie Dnia Zwycięstwa.

Na trybunie Łukaszenka wyglądał wyjątkowo źle. Nie był w stanie pokonać 300 metrów dzielących Plac Czerwony od grobu nieznanego żołnierza, dokąd został zawieziony. Nie wziął też udziału w obiedzie wydanym przez Władimira Putina na cześć gości i szybko zawinął się do Mińska.

W białoruskiej stolicy też nie był w stanie wygłosić zwyczajowej przemowy pod pomnikiem zwycięstwa. Zrobił to za niego minister obrony Wiktar Chrenin. Kilka dni potem Łukaszenka w ogóle nie wziął udziału w Dniu Flagi, święcie, które sam wymyślił. Wydelegował premiera Ramana Hałouczankę.

Naturalnie, jak to w autorytarnym państwie, publiczność nie dowiedziała się oficjalnie, na co cierpi dyktator. Plotki mówią o kilku schorzeniach: począwszy od ciężkiej grypy po niewydolność serca.

Choroba jest poważna, o czym świadczą bandaże na dłoniach Łukaszenki, które podtrzymują prawdopodobnie wenflony. W grę wchodzi więc podawanie kroplówek.

Ostatecznie przywódca pojawił się w poniedziałek 15 maja w centrum dowodzenia wojskami przeciwlotniczymi. Ponownie wyglądał jak wyjęty z gabinetu woskowych figur, a do mediów trafiło jedynie kilka zdań wypowiedzianych głosem jak z zaświatów.

Następnego dnia - chyba jedynie dla zaznaczenia, że nadal jest na posterunku - spotkał się z szefem rosyjskiego obwodu władymirskiego. I tam ponownie brzmiał jak człowiek ciężko chory. W środę przyjął przewodniczącego rosyjskiej Dumy Państwowej. Niby już bez wenflonów, ale nadal słabym głosem drwił z ukraińskiej kontrofensywy.

Trupy w reżimowej szafie

Choroba Łukaszenki przypomniała, że ani dyktatorzy, ani ich władza nie jest wieczna. Tym samym kwestia sukcesji staje się coraz bardziej paląca.

Szef białoruskiego państwa rozumie bowiem dobrze, że przekazanie władzy w ręce ludzi, którzy mogliby kontestować stworzony przez niego system, oznacza dla niego poważne następstwa z karą śmierci włącznie.

To dlatego, że przez 29 lat rządów, w szafach reżimu zebrało się wiele trupów, których ujawnienie z powodzeniem mogłyby zaprowadzić i byłego prezydenta, i wielu jego ludzi na szafot - na Białorusi nadal obowiązuje najwyższy wymiar kary.

Żeby nie szukać daleko, chodzi na przykład o tajemnicze zniknięcia i "samobójstwa" opozycyjnych polityków i dziennikarzy z lat 90.

Tylko w 1999 roku w tajemniczych okolicznościach zmarł polityk demokratycznej opozycji Hienadź Karpienka, zaginęli były szef CKW Wiktar Hanczar i jego przyjaciel-biznesmen Anatol Krasouski oraz były szef MSW Juryj Zacharanka.

W kolejnym roku w drodze z lotniska do domu w Mińsku zaginął z kolei bez śladu były kamerzysta Łukaszenki, a potem dziennikarz rosyjskich mediów Dzmitry Zawadzki.

Białoruski prezydent wielokrotnie chwalił się publicznie, że zezwolił na pozasądowe egzekucje podejrzanych o przestępstwa, jednak wyznaczone do tego oddziały, zaczęły się też zajmować eliminowaniem jego politycznych przeciwników.

Równocześnie Białoruś, jeden z krajów najbardziej nasyconych służbami bezpieczeństwa, pod rządami Łukaszenki nie ustrzegł się terrorystycznych zamachów. Po eksplozji w mińskim metrze, która odebrała życie 15 osobom, zorganizowano pokazowy proces, w którym mimo wątłych dowodów skazano na śmierć dwóch młodych mężczyzn.

Jednak swoje prawdziwie bestialskie oblicze reżim pokazał po wyborach w 2020 roku. W czasie powyborczych protestów, przeciwko ich sfałszowaniu, milicja zatrzymała i poddała torturom tysiące ludzi, z których kilkanaścioro zmarło. W ciągu ostatnich 2,5 lat przez areszty przewinęło się łącznie 38 tys. Białorusinów przeciwnych reżimowi. Skala represji jest znacznie większa niż w przypadku polskiego stanu wojennego.

Wszystko to jest dobrze udokumentowane, a co ważne - z racji tego, że Białoruś jest jednak europejskim państwem - nie schodzi z pola widzenia Zachodu.

Kadrowa karuzela dyktatora

Jeśli Łukaszenka w ogóle snuje rozważania o swojej politycznej emeryturze, to ma tu kilka kłopotów. Pierwszy to brak zaufanego kandydata na następcę, który by go krył.

To dlatego, że białoruski prezydent - w odróżnieniu na przykład od Rosji - oparł swoją władzę na nieustannej karuzeli kadrowej. Robił tak w obawie, że utworzą się urzędnicze koterie, które z czasem mogłyby mu zagrozić. Łukaszenka bezustannie przesuwał więc urzędników z miejsca na miejsce. Np. szefów obwodów robi dyrektorami przedsiębiorstw, by potem wysłać ich na dyplomatyczne placówki.

Już samo otoczenie Łukaszenki, choćby szefostwo Administracji Prezydenta – najważniejszego organu w kraju – to prawdziwe "nołnejmy" – ludzie, którzy zmieniają się wręcz niezauważalnie i nie są znani z wystąpień publicznych.

Ludzie, którzy wybijali się z tego bezbarwnego i bezwolnego tłumu urzędników, pojawiali się rzadko. Ostatnim był bodaj szef MSZ Uładzimir Makiej. Był, bo zmarł w tajemniczych okolicznościach w listopadzie 2022 roku.

Ciągłe rotacje kadrowe spowodowały, że na Białorusi rzeczywiście - jak chciał Łukaszenka - nie wytworzyły się silne grupy interesu, nie powstały struktury oligarchiczne znane z Rosji, które mogłyby zagrozić władzy prezydenta.

Efektem ubocznym jest jednak to, że nie ma osoby, która dysponowałaby choćby ułamkiem jego autorytetu wobec aparatu państwowego i służb mundurowych. Tym samym nie ma człowieka, na którego mógłby postawić dyktator.

Nijaka następczyni. To brzmi jak kiepski żart

Alaksandr Łukaszenka podczas ostatniej nowelizacji wpisał do konstytucji warianty, które można określić: "co jeśli?". Przewidział w nich dwa sposoby swojego ostatecznego odejścia – w wyniku naturalnej śmierci lub zamachu.

I w obydwu przypadkach miałaby go zastąpić przewodnicząca Rady Republiki, czyli izby wyższej marionetkowego parlamentu.

Jest nią obecnie Natalla Kaczanawa, polityczka nijaka, posiadająca zerowy wpływ na struktury państwowe. Swego czasu pełniła funkcję szefowej Administracji Prezydenta, jednak teraz, stojąc na czele tak fasadowej instytucji jak Rada Republiki, jest jeszcze bardziej oddalona od centrum podejmowania decyzji.

O jej formacie świadczy wypowiedź byłego naczelnego propagandysty Łukaszenki, Pawła Jakubowicza, byłego szefa prezydenckiej gazety "Bialoruś Siegodnia". Nazwał on Kaczanawą "największą kadrową pomyłką" swojego byłego szefa. Stwierdził, że jej wystąpienia publiczne to kombinacje ledwie 10 zdań w stylu "najważniejsi są ludzie".

W wypadku naturalnej śmierci Łukaszenki to Kaczanawa miałaby sprawować władzę bezpośrednio. Brzmi jak kiepski żart.

W wypadku zamachu i wprowadzonego stanu wyjątkowego – stanęłaby ona na czele białoruskiej Rady Bezpieczeństwa – organu, w którym zasiadają szefowie najważniejszych struktur państwowych.

W tym drugim przypadku decyzje będą podejmowane większością głosów, co może obnażyć rozłam w elitach władzy. Brak Łukaszenki, niepewność co do przyszłości, może spowodować rozpad wymuszonej przez niego spoistości systemu.

Rodzina

Wariantem sukcesji praktykowanym w postsowieckich republikach, tych bardziej orientalnych, jest przekazanie władzy w ręce syna. Akurat w przypadku Białorusi "rodzinnych kandydatów" nie brakuje.

Łukaszenka ma dwóch synów ze swojego jedynego małżeństwa z Haliną Łukaszenką, z którą od lat znajduje się w separacji.

Starszy, 48-letni Wiktar Łukaszenka, jest doradcą prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego oraz członkiem Rady Bezpieczeństwa Białorusi. Z kolei 43-letni Dzmitryj Łukaszenka jest szefem Prezydenckiego Klubu Sportowego i wchodzi w skład Białoruskiego Komitetu Olimpijskiego.

Nie pełnią oni eksponowanych stanowisk, rzadko pojawiają się publicznie i najprawdopodobniej zajęci są obsługiwaniem różnych powiązań gospodarczych na zapleczu ojca.

Jest też trzeci syn, owoc pozamałżeńskiego związku z Iryną Abielską, osobistą prezydencką lekarką. Szef białoruskich władz nieraz dawał wyraz szczególnego stosunku do najmłodszego potomka. Mikałaj, bo tak ma na imię, przez pewien czas odgrywał rolę towarzysza zagranicznych podróży Łukaszenki, jaką zazwyczaj pełni pierwsza dama.

Jest ukochanym dzieckiem dyktatora i teoretycznie nadawałby się na jego następcę. Teoretycznie, bo chłopak ma dopiero 18 lat i jeszcze się uczy. A mało prawdopodobne, że jego ojciec doczeka czasów, gdy będzie mógł go namaścić i przekazać mu rządy.

Wariant uczynienia z Białorusi rodzaju Korei Północnej z jej dynastią byłby dla Łukaszenki pewnie idealny. Jest jeszcze jedna analogia Korea-Białoruś. Całkiem niedawno dyktator zapowiedział umieszczenie broni jądrowej na terytorium kraju.

Tyle że będzie to broń rosyjska, która szybko może być z niej zabrana. Możliwości szantażowania nią innych państw będą więc ograniczone, skoro atomowy przycisk będzie znajdował się w rękach prezydenta, tyle że prezydenta Rosji.

Co powie Kreml? To najważniejsze pytanie

Ważnym elementem w układance o nazwie "po Łukaszence" będzie Kreml. Rosja przez lata sponsorowała Białoruś, traktując ją jako jedno z najważniejszych strategicznie terytoriów na przestrzeni postsowieckiej. To w końcu najkrótsza droga z Europy Zachodniej do Moskwy. I stamtąd właśnie kremlowskie elity w swojej paranoi oczekują mitycznego ataku.

Dzięki temu Łukaszenka był w stanie zbudować siły bezpieczeństwa na podobieństwo okupacyjnych oddziałów.

Białoruskie siły specjalne są nie tylko dobrze opłacane, ale przede wszystkim są izolowane od reszty społeczeństwa i pompowane propagandą. Ich członkowie są przekonywani, że opozycja chce ich wyeliminować i reagują na nią jak na wroga. A wiadomo, co się robi z wrogiem - niszczy się go.

Te służby w całości zostały odziedziczone po sowieckich czasach, nie pozbywając się nawet nazwy KGB. W gorącym okresie powyborczych protestów Łukaszenka postanowił dodatkowo je wzmocnić. Dlatego rozruszał skostniałą strukturę, rozbudowując Główny Zarząd do Walki z Przestępczością Zorganizowaną i Korupcją. W efekcie wydział MSW zajmujący się dotychczas przestępstwami gospodarczymi został rzucony na "polityczny" front.

Jego funkcjonariusze nie dość, że po cywilnemu atakowali demonstrantów, to potem zajęli się łowami na uczestników protestów, nierzadko ich torturując i zmuszając do pokajania się przed kamerami.

Podczas protestów siłowym strukturom zagwarantowano pełną bezkarność. Władze nie ukarały ani jednego funkcjonariusza zamieszanego w przypadki tortur czy nawet śmierci opozycjonistów

Tak oddane władzy, będące jak monolit, organy bezpieczeństwa były jedną z przyczyn porażki białoruskiej rewolucji w 2020 r., gdy wydawało się, że władza Łukaszenki się chwieje.

Pytanie, czy tę spoistość uda się utrzymać, gdy zabraknie dyktatora? Jej fundamentem na pewno jest strach przed karą, która mogłaby spotkać funkcjonariuszy.

Tu pojawia się również kwestia infiltracji białoruskich struktur państwowych przez Rosję. Kremlowskie służby specjalne mają na Białorusi ułatwione zadanie. Łukaszenka przez lata sprowadzał białoruską ideologię państwową do sentymentu za Związkiem Sowieckim, bezlitośnie rusyfikował kraj, nazywał wręcz Białorusinów "Rosjanami ze znakiem jakości".

Stworzył więc urzędniczą klasę, która jest daleka od białoruskiego patriotyzmu i z trudem odróżnia Białoruś od Rosji. Przekonać takich ludzi do pracy na rzecz FSB czy GRU jest bardzo łatwo. Podobnie jest z korpusem oficerskim Sił Zbrojnych Białorusi, głęboko zintegrowanym z korpusem rosyjskim w ramach Związku Rosji i Białorusi.

Dzięki takiej polityce Łukaszenki Rosja uzyskała gigantyczny wpływ na jego państwo. Najdobitniejszym tego wyrazem było udostępnienie terytorium Białorusi dla rosyjskich wojsk atakujących Ukrainę.

Oczywiste jest, że w przypadku odejścia Łukaszenki Kreml, będzie ten wpływ chciał utrzymać. Czy to doprowadzając do postawienia na czele Białorusi swojego człowieka, czy też organizując jakąś prorosyjską polityczną siłę.

Społeczeństwo

W sytuacji, w której po stronie władzy nie ma najmniejszego cienia chęci do zdemokratyzowania systemu, tak jak było np. w przypadku polskich komunistów pod koniec lat 80 XX w., jedyną siłą, która może ją zapewnić, jest białoruskie społeczeństwo i zdecydowane wsparcie krajów Zachodu.

Białoruski dyktator zrobił jednak wiele, by zniszczyć demokratyczny ruch społeczny, który ujawnił się po wyborach w 2020 r. Setki tysięcy Białorusinów musiało opuścić kraj, a w białoruskich więzieniach jest ponad 1,5 tys. więźniów politycznych.

To zmniejsza szansę na demokratyzację Białorusi, o ile ci najaktywniejsi opozycjoniści nie zechcą wrócić do kraju, gdy otworzy się okno możliwości. A jeżeli już wrócą, to czy opór wojska, służb bezpieczeństwa i aparatu państwowego nie będzie zbyt silny, aby mogli przejąć władzę.

Na pewno Białorusini, którzy uciekli przed prześladowaniami, nie złożyli broni. Powstało kilka struktur – w tym militarne oddziały ochotników walczących na Ukrainie jak choćby Pułk im. Konstantego Kalinowskiego. Jest Zjednoczony Gabinet Przejściowy Swiatłany Cichanouskiej, prawdopodobnej zwyciężczyni ostatnich wyborów prezydenckich.

Swoje struktury buduje nestor białoruskiej opozycji Zianon Paźniak. Dają one możliwość reprezentowania białoruskich spraw na forum międzynarodowym.

Oczywiście też los naszego wschodniego sąsiada waży się na ukraińskim froncie. Jedynie wyraźna porażka Rosji, jej zapaść gospodarcza, może doprowadzić do tego, że imperium zwinie się także z Białorusi, jak to zrobiło w przypadku Europy Środkowo-Wschodniej. Wojna na Ukrainie jest więc też wojną o przyszłość Białorusi.

Samo zakończenie wojny może jednak nie wystarczyć, a na upadek Rosji przyjedzie jeszcze jakiś czas poczekać.

Jakub Biernat dla Wirtualnej Polski

Jakub Biernat jest dziennikarzem TV Biełsat, od lat zajmującym się tematyką Białorusi i krajów postsowieckich. Jego wywiady, reportaże i opinie dotyczące regionu pojawiały się na łamach najważniejszych polskich gazet i czasopism. Sympatyk myśli politycznej Jerzego Giedroycia.

Źródło artykułu:WP magazyn
Alaksandr Łukaszenkawładimir putinwojna w Ukrainie
Wybrane dla Ciebie