Ujawniamy zapiski z notatników warszawskich prostytutek: setki adresów i telefonów
W redakcji WP mamy aż trzy notesy adresowe w solidnych okładkach. Znajdujące się na marginesach zakładki z literami alfabetu w większości już wytarły się lub odpadły od częstego kartkowania. W środku odręczne, skrupulatne zapiski prostytutek. Na oko pięć charakterów pisma. Setki adresów klientów: prywatne mieszkania, hotele, ale też firmy i instytucje. Przy każdym telefon, a przy wielu ostrzegawcze komentarze.
Zapiski znalezione pod piekarnikiem
W jaki sposób te zapiski trafiły w nasze ręce? Przekazała nam je pani Agnieszka, która okazyjnie kupiła mieszkanie, w którym kiedyś znajdowała się słynna mokotowska agencja towarzystka. Wtedy też zaczęła się jej gehenna: nachodzący jej mieszkanie o każdej porze dnia i nocy byli kliencie. W międzyczasie pani Agnieszka, remontując kuchnię, znalazła w szufladzie pod piekarnikiem tajemnicze zapiski. Nie wiedząc, co z nimi zrobić, podzieliła się ich treścią z nami. Sprawę opisaliśmy dokładnie TUTAJ.
"Miny" czyli trefnisie
Przejdźmy jednak do sedna, a więc treści tajemniczych notatek. Pierwszy zeszyt, ten z pomarańczową okładką, zaczyna się od spisu "min". "Miny" to trefni klienci. Na przykład ten z Czerniakowskiej uważał, że można zamówić dziewczynę, a potem nie zapłacić jej za seks. Inni z Dantego i Broniewskiego zamawiali prostytutki, a potem nie otwierali im drzwi. Kolejny, z Zaokopowej, nie tylko nie wpuszczał do mieszkania, ale wyłączał też telefon, więc wkurzone dziewczyny nie mogły mu nawet w słuchawkę wywrzeszczeć pretensji. Za stracony czas i pieniądze na taksówkę, za złość alfonsa, który musiały znosić. Na Brzeską to już w ogóle lepiej było nie jeździć. "Melina kompletna". Najgorzej było jednak na ulicy Kaprys. "Trzech typów za jedne pieniądze" napisała jedna z dziewczyn.
Oprócz wyodrębnionej listy "klientów-min", na których trzeba uważać, w zeszytach z wielką skrupulatnością zaznaczone są różowym markerem i inne "przypały". Jak choćby ten z Goplańskiej, gdzie klient zamówił równocześnie dziewczyny z kilku różnych agencji. To samo zdarzyło się jeszcze pod kilkoma innymi adresami. Najgorszy był "typ", który urządzał swoiste zawody i wpuszczał tylko tę prostytutkę, która przyszła jako pierwsza.
"Miną" okazało się być mieszkanie przy Poznańskiej, do którego mężczyzna zamawiał jedynie młode kobiety. Autorki zeszytów informację o tym zanotowały w nawiasie z aż trzema wykrzyknikami.
Wśród klientów "min", zgodnie z relacjami prostytutek zdarzali się "debile, poj...y, psychiczni, palanci" oraz faceci kompletnie niepoważni, którzy chcieli płacić za pojedynczy seks, choć było ich aż kilku "do obsłużenia". Niektórym musiały przypominać, że dojazd też kosztuje. Jak temu z Popiełuszki, który notorycznie zapominał, że do rachunku za seks musi doliczyć 30 złotych za transport. Były też adresy, gdzie kasę trzeba było bezwzględnie brać z góry, jeszcze "przed robotą".
Zdarzali się także zboczeńcy. Pijani w najróżniejszych stadiach oraz "koneserzy": wybredni i grymaśni. Przy Kopińskiej kobietom otworzył kiedyś "drań z wielkim interesem". Ten z Polinezyjskiej okazał się być "niewypałem", a facet z Dębego "leciał w hu.a" [pisownia oryginalna]. Szczegółów jednak nie podały. Na Zgody obowiązywał zaś tajemniczy "VIP service".
Czułe słówka
Czasem przy adresie i telefonie klienta w zeszycie widniało czułe słówko. "Tygrysek" napisały o tym z Kondratowicza, a tego z Księcia Bolesława opisywały jako "bardzo miłego". Dziewczyna, która jako pierwsza odwiedziła mężczyznę mieszkającego przy Racławickiej zostawiła koleżankom informację, że facet lubił się całować, a tego z placu Hallera opisała też w superlatywach jako "bardzo dużego, ale delikatnego".
Bili, szarpali, dosypywali czegoś do wody
Najważniejsze jednak w zeszytach były ciągle wracające ostrzeżenia przed adresami, pod które, pod żadnym pozorem, nie wolno było jeździć. Unikać trzeba było przede wszystkim sadystów. A tych ponoć nie brakowało. Bili, ciągnęli za włosy, szarpali, klepali boleśnie po tyłkach. Bogdan z Ekologicznej był "hu...m" [pisownia oryginalna], który zmuszał do picia, ale zdarzały się tez "hu...ozy", które dorzucały jakieś chemiczne świństwa nawet do wody.
Nie wiadomo, co się działo na Emilii Plater, ale w zeszycie dziewczyny zrobiły adnotację, żeby nie jeździć nawet za 200 złotych (ten wpis musi pochodzić z zamierzchłych czasów; analizując seksanonse z portali internetowych można wywnioskować, że w stolicy średnia stawka waha się między 200 a 300 zł).
Faceci z ulicy Mandarynki i Dibua [pisownia oryginalna] gryźli. Mężczyzna z domku przy Sadulskiej miał opis "ru...a non stop". Natychmiast przy jego adresie pojawiła się kolejna uwaga: "nie jeździmy". Nie jeździły też na ul. 1 Sierpnia, do pana Andrzeja, bo "był brudasem". Syf i pijanych mężczyzn zastawały też na Konarskiego, Podleśnej i Chłopickiego. Mimo to nie było chyba aż tak źle, bo w zeszycie zanotowały: "do decyzji dziewczyny".
Feralną ulicą była Pułku Baszta. Aż trzy szemrane adresy. Pod jeden nie wolno było jeździć bez telefonu, pod drugi dziewczyny w ogóle nie jeździły, bo klient je tłukł, a przy trzecim dopisały czerwonym długopisem, wielkimi literami, otoczonymi czerwoną ramką: "zmusza do analnego". Faceci z Pułku Baszta mogli się mijać na ulicy, nie wiedząc, że korzystają z usług tych samych dziewczyn. Nie oni jedni. To samo było na Opaczewskiej, Bukowińskiej, Bagno, Etiudy Rewolucyjnej, Joliot-Curie. Najmocniej jednak, dziewczyny z agencji połączyły niczego nieświadomych lokatorów w wieżowcu przy Ostrobramskiej. Numery niektórych mieszkań sugerują, że byli sąsiadami z tego samego piętra.
"Niewypał: żona w domu"
Zdarzało się, że autorki zapisków jechały pod wskazany adres, dzwoniły domofonem, a czasem wstukiwały wcześniej zapisany kod. 33 kluczyk 1357, 210 kluczyk 0001, 111 kluczyk 6734. Wchodziły na klatkę, stawały przed drzwiami mieszkania, a po naciśnięciu dzwonka otwierała im... kobieta. Tak było w Alei Bzów, na Wilczej i Wilanowskiej. Na Anielewicza "w trakcie" wpadła matka klienta. Czasem szyki krzyżowały żony, które za wcześnie wracały do domu z pracy czy zakupów. Bywało i tak, że zdążyły dostać telefon, żeby jednak nie przychodzić. Ale byli i tacy klienci, którym żony w niczym nie przeszkadzały. Jak na Krechowieckiej, o której napisały: "nie wypał [pisownia oryginalna], żona w domu". Przy adresie Zenona zanotowały w nawiasie: "żona i matka". Z kolei na Poznańskiej: "brak warunków, za zasłoną babcia".
Karolina, Natasza, Milena, Natalia, Kasia i Nikola
Wobec siebie dziewczyny były lojalne. Tak przynajmniej można przypuszczać z zapisków w zeszytach. Jeśli któryś klient upodobał sobie jedną z nich, nie podbierały sobie facetów. Przy adresie pisały imię tej, która miała wyłączność na jeżdżenie pod dany adres. Najwięcej "stałych" miała Karolina. Monarowska, Marymoncka to był jej rewir. Natasza miała swojego klienta na Aluzyjnej i Okrężnej. Milena przy tej samej ulicy, dwa budynki dalej. Natalia na Odkrytej. Na Korotyńskiego facet przyjmował każdą, z wyjątkiem Kasi. Na Norwida nie chciano zaś Nikoli.
Gdzie pracowały? Wysypisko śmieci, urzędy ale i... teatry!
Swoje usługi świadczyły wszędzie. Adresy wskazują na prywatne mieszkania i hotele, ale też na hurtownie materiałów budowlanych, hurtownie elektryczne, betoniarnie, oczyszczalnie ścieków, siedzibę NFZ-u, zakłady mechaników samochodowych, warsztaty stolarskie, hotele robotnicze, giełdę owoców i warzyw (podane numery boxów), siedziby prywatnych firm, sklepy monopolowe, domy seniora, akademiki, internaty, siedzibę telekomunikacji, banki, teatry, stowarzyszenia tenisowe, kluby sportowe, kluby fitness, AWF, studia urody, salony fryzjerskie, straż pożarną, bibliotekę wojskową, koszary wojskowe, szkoły dla niepełnosprawnych, liceum, podstawówkę, apteki, siedziby fundacji, budowy, baraki, wysypisko śmieci, szpital okulistyczny, przychodnię, zajezdnię autobusową, stacje paliw, parking pod "Magdonaldem" [pisownia oryginalna] i wnętrza niebieskich, i czerwonych tirów Scania.
Nie było miejsca na warszawskiej i mazowieckiej mapie, do którego nie dotarłaby "płatna miłość" autorek trzech odnalezionych zeszytów.