Kupiła okazyjnie mieszkanie po agencji towarzyskiej. W piekarniku odkryła notatniki prostytutek
O 7. rano do drzwi zaczął dobijać się mężczyzna. Był zdziwiony, gdy nie otworzyła mu jak zwykle Roxana, Veronika albo Samantha. - Dziewczynki są, agencja działa? Dobra, możesz być i ty - oświadczył zdezorientowanej nowej właścicielce mieszkania. Ta zaś odkryła w nim także tajne zapiski prostytutek z adresami i kontaktami do klientów. Wszystkie 3 tomy mamy w redakcji.
Co się stanie jeśli kupisz mieszkanie, w którym działała agencja towarzyska? Najpierw plusy (tak, są). Na rynku nieruchomości to zazwyczaj okazja. Można liczyć nawet na 20 procent obniżki ceny w stosunku do wartości rynkowej. Będziesz też ulubieńcem sąsiadów. To dla nich zbawienie, że w końcu na miejsce burdelu wprowadza się normalny człowiek.
Teraz minusy: zanim stali bywalcy "bałaganu" zorientują się, że już jest nieczynne, że lokal zmienił dotychczasową działalność tarabanią do drzwi przez dobre cztery miesiące. I żeby tylko wieczorem. Czasem o 6-7 rano szarpią za klamkę, męczą dzwonkiem, dobijają się. Wchodzą jak do siebie, bo przecież kochają te swoje Roxany, Veroniki, Vanessy.
Ale i tak najciekawsze mogą okazać się... znaleziska. Nasza bohaterka na półce pod piekarnikiem odkryła aż 3 zeszyty tajnych zapisków prostytutek. W nich telefony do klientów, ich szczegółowe adresy i... charakterystyki. "Nie odbierać. Agresywny po alkoholu". "Dziwny. Za kotarą były babcia i żona". O tym jednak później, najpierw historia naszych bohaterów.
To jak wejść do innego świata
Agnieszka i Radek opowiadają WP co przeżyli przez ostatnie dwa lata. Nieoczekiwanie zamieszkali w lokalu, po uchodzącej za jedną z najpopularniejszych, agencji towarzyskiej w Warszawie. Dziś już mówią o tym na spokojnie, ale co przeżyli przygód, to już ich.
Agnieszka: - Mieliśmy niecałe 600 tys. zł, a chcieliśmy kupić trzypokojowe mieszkanie, jak najbliżej w centrum Warszawy. Prawie niemożliwe. Gdyby nie jedna oferta - opowiada.
Z budżetem poniżej 12 tys. za metr? W centrum? Agenci nieruchomości nie kochają takich klientów, ale jedna była nad wyraz ambitna. Przeprowadziła Agnieszkę i Radka przez najbardziej brudne nory w stolicy. Wśród nich znalazło się 75-metrowe mieszkanie, 3 pokoje, przy głównej ulicy na Mokotowie. - Tak, że... no. To mieszkanie ma bardzo ciekawą historię - chichotała agentka nieruchomości wskazując długopisem na dyskotekową lustrzaną kulę pod sufitem, podest z rurą do tańczenia. - Przez kilka lat działała tutaj agencja towarzyska. Właścicielem jest Wietnamczyk. Wspólnota mieszkaniowa chce go wypędzić wysokim czynszem. Jest skłonny do szybkiej sprzedaży. To co, negocjujemy? - zachęcała nieśmiało .
W salonie stał elegancki barek. Na półkach były jeszcze butelki z alkoholem. To tutaj klienci wybierali dziewczyny. Na ścianach sypialni zamontowano lustra, na takiej wysokości, żeby można się w nich było przeglądać akurat podczas seksualnych igraszek. Agentka dosyć szybko uzgodniła, iż przy ekspresowej transakcji mieszkanie pójdzie w cenie... 7,5 tys.zł za metr. Tanio. Bardzo tanio. W tej okolicy ceny wynosiły minimum 10 tys. zł za metr.
- Mieszkanie wysokie, w przedwojennej kamienicy. Do kompletnego remontu, ale takie, jakiego szukaliśmy, wręcz wymarzone. Kilka dni zastawiałam się, czy to jakieś ryzyko, ale skoro agencja już się wyprowadziła... kupiliśmy - wspomina Agnieszka.
Bohaterowie kamienicy
- Boże, jakie to szczęście. Nareszcie jacyś porządni ludzie - przywitała ich sąsiadka z piętra niżej. To pani Irenka. Już dwa lata walczyła z agencją. 24 godziny na dobę słyszała tupot szpilek, plusk wody spod prysznica, odgłosy seksu. Ze szczęścia, że to koniec agencji była gotowa pomagać za darmo. - Gdyby coś trzeba było pomóc przy remoncie, sprzątnąć, to ja chętnie. Wszyscy sąsiedzi pomogą - zadeklarowała.
Agnieszka i Radek na transakcję wydali 560 tys. zł. Z opłatami poszło prawie wszystko. Z grubszym remontem trzeba było poczekać. Zabrali się za porządki. Burdelowe meble poleciały na śmietnik. Dopiero wtedy zobaczyli ślady na ścianach. Nie wiadomo, czym mogły być wysmarowane... Zmęczeni sprzątaniem padli na łóżko, ale nie zasnęli.
Życie na gorąco
Godzina 23.00. Bim, bom - dzwoni domofon. - Roxi, otwórz, to ja - wyszeptał klient. Godzina 1.00 i kolejne bim, bom. - Cześć laski! - krzyknął rozweselony kawaler. Godzina 5.00 nad ranem i znowu powtórka z rozrywki. "Halo. Jest jakaś impreza?". I tak niemal co noc.
Sąsiedzi odkleili z domofonu czerwoną naklejkę, która była umownym znakiem. I to nie pomogło. Po 7. rano młody mężczyzna stuka już wprost do drzwi. Jest zdziwiony, że nie otwiera mu jak zwykle ulubiona dziewczyna. - Agencja działa? Już miesiąc nie byłem z kobietą, możesz być i ty - oświadczył ładując się do mieszkania. - Jak to nie działa? - zaczerwienił się i uciekł.
Agnieszka opowiada, że wtedy tknęło ją by sprawdzić w internecie, czy jej mieszkanie wciąż jeszcze figuruje na forach internetowych jako polecana agencja towarzyska. Przez pewien czas klienci dzielili się tam opiniami o "Grubej Murzynce". - Zastanawiałam się, jak długo będzie trwała ta seksualna procesja. Zorientowaliśmy, że potrwa to do czasu, aż wszyscy dawni bywalcy dowiedzą się i przekonają na własnej skórze, że już zamknięte - wspomina.
Koszmar kończy się dopiero po czterech miesiącach. Na zebraniu wspólnoty uzgodniono bowiem, że spec od domofonu przestawi instalację. Mieszkanie Radka i Agnieszki zyska inny numer oraz miejsce na tabliczce przed drzwiami. Kabel spod przycisku agencji odcięto. Zapanował spokój.
Pamiętniki prostytutek
Po dwóch tygodniach od przeprowadzki Agnieszka i Radek doszli z porządkami do kuchni. Zabudowa kuchenna jeszcze jako tako nadawała się do użytku. Sprzątając półki pod piekarnikiem na ręce Agnieszki wypadły zeszyty w kolorowych tekturowych okładkach. Zapisane z niezwykłą starannością linia w linię. Zajrzała, przypadkiem otwierając na dacie kwiecień 2014. A tam telefony klientów i komentarze. "Nie odbierać. Agresywny po alkoholu". Kolejny telefon. "Pieprzy cały czas". Do tego gęsto zapisane adresy: "Giełda w Broniszach. Box numer ... ". Kolejna strona i adres na warszawskiej Ochocie, telefon i dopisek: "Dziwnie. Za kotarą były matka i żona".
Agnieszka: - Jak zaczęłam to czytać, to zrobiło mi się przerażająco smutno. To były setki klientów. Dopiero wtedy dotarło do mnie, ile te dziewczyny musiały przejść, jak tragiczne było ich życie - zwierza się. I zaraz dodaje, że sama nie wiedziała co z tym zrobić? Wyrzucić? Nie, jeszcze ktoś znajdzie. Oddać zeszyty właścicielce? Bała się jej szukać. Zniszczyć i spalić? W sumie hmm... no, ale to kawał historii warszawskiego seksbiznesu.
Koniec końców, zeszyty i zapiski prostytutek, ta ich tworzona mozolnie przez lata baza klientów i informacji trafiła do nas. Co dokładnie się w nich znajduje? Przeczytasz >>>TUTAJ<<<