Uczelnie pytają: gdzie są studenci?
Niż demograficzny w ostatnich latach wyraźnie odbija się na całym społeczeństwie. Nie oszczędza także szkolnictwa wyższego. Do niedawna słaby wynik z matury oznaczał zamkniętą drogę na studia. Teraz uczelnie czekają na studentów z otwartymi rękami - przedłużają nabór i szukają chętnych na studia. - Konsekwencją jest zdewaluowanie wartości dyplomu wyższej uczelni. Nie gwarantuje on zupełnie niczego - powiedział dr Dominik Antonowicz, socjolog szkolnictwa wyższego.
26.08.2015 | aktual.: 26.08.2015 20:31
Wszystko przez niż demograficzny. Statystyki są niepokojące. Z danych GUS wynika, że w ciągu ostatnich 20 lat liczba rodzących się dzieci spadła o połowę. A malejąca liczba urodzeń przekłada się na coraz mniejszą ilość uczniów, maturzystów i studentów.
W 2002 było w Polsce 692 825 maturzystów, w 2005 roku już tylko – 612 228, co oznacza spadek o 12 procent. Jak podaje GUS, od lat utrzymuje się w kraju tendencja spadku liczby urodzeń, co w konsekwencji odbija się także na szkolnictwie wyższym. Liczba tegorocznych maturzystów zmniejszyła się o 22 tysiące w stosunku do ubiegłego roku.
A ma być jeszcze gorzej. Według raportu „Demograficzne tsunami” Instytutu Sokratesa, w 2020 roku liczba studentów może się zmniejszyć nawet o 800 tysięcy w stosunku do 2012 roku. Oznacza to, że będzie ich aż o 48 proc mniej niż w 2002. Eksperci prognozują, że dalsze spadki są nieuniknione. Nie dostałeś się na studia w ostatnich latach? Poczekaj do rekrutacji na rok 2020, wtedy na studia będzie mógł się dostać praktycznie każdy.
Analitycy z Instytutu Sokratesa przekonują, że sytuacja w sektorze edukacji będzie coraz bardziej niekorzystna w całym kraju. Jednak niektóre regiony, głównie ze względu na sytuację społeczno-gospodarczą, szczególnie ucierpią. Najgorzej będzie w województwach: śląskim, opolskim, dolnośląskim i podlaskim. Tam od 2010 do 2020 roku spadki liczby studentów będą rzędu 40 proc.
Uniwersytety kuszą studentów
Niekorzystny trend demograficzny chwieje posadami uczelni. Zwłaszcza te niepubliczne znajdują się w niezwykle trudnej sytuacji. Kandydatów zachęcają więc w coraz bardziej nietypowy sposób. Jedni oferują bony edukacyjne, czyli darmowe semestry i zniżki na czesne, drudzy – promocje na laptopy, inni kuszą atrakcyjnym planem zajęć – na przykład wolnymi poniedziałkami i piątkami. Standardem jest już darmowe wpisowe. Aby przyciągnąć chętnych, każdy chwyt wydaje się być dozwolony. Na rynku działa ponad trzysta uczelni niepublicznych – konkurencja jest więc spora.
Eksperci przekonują, że w perspektywie pogłębiającego się niżu demograficznego, zamykanie kolejnych uczelni niepublicznych będzie nieuniknione. Instytut Sokratesa przekonuje, że za kilkanaście lat nawet 250 szkół prywatnych zostanie zmuszonych do zakończenia swojej działalności.
Źle jest na uczelniach prywatnych, ale i na publicznych jest nie najlepiej. Wydaje się, że niepamięć odeszły czasy, kiedy studenci musieli kilkakrotnie poprawiać wyniki swoich matur, żeby wywalczyć wymarzony indeks.
Nawet na Uniwersytecie Warszawskim są kierunki, na których jest więcej miejsc niż kandydatów. Oblegane w ciągu ostatnich kilku lat specjalności świecą teraz pustkami. Liczba chętnych na najpopularniejsze kierunki na UW zmniejszyła się średnio o kilkadziesiąt procent. Na przykład na oblegane od lat sinologię, japonistykę i ekonomię było w tym roku o połowę mniej chętnych niż w roku akademickim 2006/2007. Jeszcze kilka lat temu nie było kierunku, na który nie zgłosiło by się co najmniej dwóch chętnych na jedno miejsce, a przeważały takie, na które zgłaszało się kilkunastu. Obecnie standardem jest, że chętnych jest niewiele więcej niż miejsc.
Podobnie jest na wszystkich polskich uczelniach. Kraków, Poznań, Wrocław borykają się z brakiem chętnych na indeksy. Wolnych miejsc jest nie kilka, ale setki, a nawet tysiące. Na uniwersytetach w Bydgoszczy, czy Opolu indeksy czekają nie tylko na humanistów, ale także chociażby na biotechnologów czy inżynierów materiałowych. Na politechnikach jeszcze w połowie sierpnia można było zapisać się na przykład na architekturę. Na wielu wydziałach rekrutację przeprowadzano w dwóch, trzech turach. A listy nadal się nie zapełniły.
Uniwersytet Łódzki na swojej stronie internetowej apeluje do kandydatów o zapisywanie się na studia i zapewnia, że rejestracja będzie otwarta aż do wypełnienia limitu przyjęć. Liczba wydziałów, na których przedłużono zapisy rekrutacyjne jest długa, a na wiele kierunków po prostu nie ma chętnych. Chociażby na archeologię, gdzie na 60 miejsc zostało zapełnionych osiem, czy na biologię, gdzie na 40 miejsc, zapełniły się tylko cztery. Można nadal zapisywać się między innymi na: chemię, ekonomię, socjologię, pedagogikę i gospodarkę przestrzenną. Na studia dzienne, zaoczne, wieczorowe, pierwszego i drugiego stopnia, doktoranckie. W ofertach można przebierać i przebierać.
- Uczelnie w czasie boomu na studia zainwestowały w kadrę dydaktyczną i infrastrukturę, a teraz muszą ją utrzymywać. Dlatego są w stanie przyjąć niemal każdego – mówi dr Dominik Antonowicz z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.
Obniżają się progi
Na coraz niższy poziom kandydatów na studia, także te dzienne, wskazują dramatycznie spadające progi punktów potrzebnych, aby na dany kierunek się dostać. Porównanie danych z większych polskich uczelni publicznych wyraźnie wskazuje, że na wszystkich kierunkach próg punktowy obniżył się o kilka-kilkanaście punktów.
Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jeszcze niedawno kandydat musiał zdobyć przynajmniej 51 punktów, aby rozpocząć studia pedagogiczne, dwa lata później – już o dziesięć mniej. O kilka punktów obniżyły się także progi między innymi na prawo, lingwistykę stosowaną i ekonomię. Maturzyści rekrutujący się na większość toruńskich specjalności, w ogóle się zresztą o żadne progi nie muszą martwić. Wszystkich chętnych przyjęto na ponad połowę kierunków oferowanych przez uczelnię, między innymi na europeistykę, politologię, zarządzanie i matematykę.
Uniwersytet Warszawski. Jeszcze kilka lat temu, aby zostać przyjętym na dzienne dziennikarstwo potrzeba było ponad 70 punktów, teraz wystarcza 50. Podobnie jest z innymi specjalnościami i innymi szkołami wyższymi. Na Uniwersytecie Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy odnotowano spadki progów o nawet kilkadziesiąt punktów. Systematycznie obniżają się wymagania dla kandydatów na filologie (na przykład z 80 punktów na 70 na anglistyce), czy na kulturoznawstwo (z 70 na 40). Rekordowe spadki zanotowała także biologia. W 2012 próg wynosił 70 punktów, rok później – tylko 34.
Wraz ze zmniejszającą się liczbą studentów, obniża się także poziom nauczania. Coraz częściej słyszy się opinie wykładowców, że kandydaci na studia są zupełnie nieprzygotowani do nauki na uczelni wyższej oraz, że „spora część z nich powinna zakończyć naukę już w szkole średniej”.
- Niestety, rozdmuchana liczba studentów powoduje, że uczelnie muszą ratować się przyjmowaniem coraz słabszych studentów – mówi przewodniczący Parlamentu Studentów RP, Mateusz Mrozek. - Widać, że w pogoni za studentami, przekracza się pewna granicę – dodaje.
Profesor Henryk Domański zwraca z kolei uwagę na dewaluację znaczenia wyższego wykształcenia na rynku pracy. - W 1988 roku na 100 osób kończących wyższe studia 75-77 osób pracowało w zawodach "inteligenckich", a obecnie jest to tylko 35-40 proc – mówi socjolog.
Jego słowa potwierdza dr Dominik Antonowicz. - Doszło do paradoksalnej sytuacji. Z jednej strony dyplom o niczym nie świadczy, a pracodawcy i tak wymagają wyższego wykształcenia na większość stanowisk. Młodzi Polacy nie chcą się już na starcie wykluczać z rynku pracy, dlatego idą na jakiekolwiek studia – przekonuje socjolog szkolnictwa wyższego z UMK.
Ogólne obniżenie poziomu wiedzy i umiejętności studentów wynika z demografii. Jak podaje w swojej analizie Instytut Sokratesa, studia na uczelniach publicznych były i są dla maturzystów studiami pierwszego wyboru. Obniżenie liczby chętnych powoduje, że osoby, które jeszcze pięć lat temu nie miałyby szans na studia na prestiżowych uniwersytetach i byłyby skazane na studia płatne, teraz, bez większych problemów, rekrutują się na kierunki uczelni publicznych.
- Paradoksalnie część z tych mniej zdolnych, którzy trafią na dobre uczelnie, zostanie dzięki nim wywindowana w górę – komentuje profesor Henryk Domański, socjolog Polskiej Akademii Nauk.
Ekspert PAN w rozmowie z Wirtualną Polską podkreślał także, że obniżenie się poziomu nauczania wpływa na przebudowę całego systemu edukacji. - Niższy poziom zdolności i kompetencji osób, które są przyjmowane na wyższe uczelnie spowodował, że wzrosło znaczenie innych mierników wykształcenia. Pracodawcy zauważyli, że samo ukończenie bardzo dobrej uczelni jest zdewaluowane – komentuje prof. Domański. - Najzdolniejsi będą więc korzystali ze studiów doktoranckich, kursów podyplomowych, a podczas studiów zdobywali certyfikaty i doświadczenie zawodowe – dodaje socjolog PAN.
Lekiem na obniżający się poziom studentów byłoby zmniejszenie liczby przyjmowanych kandydatów. – Wystarczy, żeby uczelnie wspólnie ustaliły, że ograniczają liczbę studentów, na przykład o 50 proc. Wtedy zauważymy potężną zmianę – mówi Mateusz Mrozek. Ale uczelnie nie chcą zmniejszać liczby dostępnych miejsc, ponieważ w takim wypadku wielu nauczycieli akademickich pozostałoby bez pracy.
Eksperci przekonują, że negatywna tendencja demograficzna będzie się nadal utrzymywać i mamy niewielkie szanse na jej odwrócenie. - Zmniejszająca się liczba studentów będzie stanowiła problem dla uczelni, a słabszym z nich nie zostanie nic - wskazuje dr Antonowicz. Wolne indeksy we wrześniu będą standardem. W 2020 roku niemal każdy maturzysta będzie mógł rozpocząć studia. A to spowoduje poważne obniżenie jakości kształcenia.
Mateusz Cieślak, Amanda Siwek, Wirtualna Polska