Uciekinierka ujawnia niewygodne fakty o Korei Płn. "Reżim chciałby mnie zabić. Wiem to"
Hyeonseo Lee urodziła się i wychowała w Korei Północnej. Pewnego dnia, pod wpływem impulsu przekroczyła granicę, bo chciała się przekonać czy świat poza jej ojczyzną faktycznie wygląda tak, jak przedstawiał to reżim. W rozmowie z Wirtualną Polską opowiada, jak żyje się w najbardziej zamkniętym kraju świata, jakie pułapki czekają na uciekinierów oraz dlaczego uważa północnokoreańskich dyktatorów za naprawdę inteligentnych ludzi.
WP: Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska: Po przeczytaniu twojej książki ("Dziewczyna o siedmiu imionach", wyd. Prószynski i S-ka, 2015 r.) można odnieść wrażenie, że to zapiski o poszukiwaniu własnej tożsamości. Czy po całym czasie spędzonym w Korei Północnej i 11 latach w Chinach, dziś możesz powiedzieć, że zakończyłaś poszukiwania?
Hyeonseo Lee: Nie do końca. Z jednej strony jestem Koreanką z Północy, tam się urodziłam, z tym krajem związane są moje wspomnienia i tam pozostała cała moja rodzina poza matką i bratem, z którymi szczęśliwie połączyłam się pięć lat temu. Z drugiej strony każdego dnia krytykuję reżim i staram się nagłośnić sytuację, w jakiej znalazła się Korea Północna. Tak naprawdę do czasu zjednoczenia Północy i Południa kwestia tożsamości jest bardzo skomplikowana.
WP: Czyli cały czas dopisujesz rozdziały do tej historii.
Tak, kiedyś chciałabym powiedzieć, że jestem po prostu z Korei, a nie z Północy czy Południa. To moje marzenie, podobnie jak mojej matki i w zasadzie wszystkich uciekinierów.
WP: Pochodzisz z pogranicza Korei Północnej i Chin, które jest głównym szlakiem ucieczek z kraju. W niektórych miejscach rzeka jest płytka i ma zaledwie kilkanaście metrów szerokości. Inny świat wydaje się na wyciągnięcie ręki. WP: Właśnie. Z twojej opowieści wynika, że dalsza droga jest nawet gorsza niż życie w Korei Północnej.
Sama ucieczka jest wystarczająco trudna, ale życie w Chinach jest jeszcze trudniejsze. Uciekinierzy docelowo chcą przedostać się do Korei Południowej, ale nie wiedzą, jak to zrobić. Chiny to obowiązkowy przystanek, bo oprócz Południa, do którego nie da się dostać przez granicę, są jedynym krajem, który styka się z Koreą Północną. Jednak władze Chin wyłapują uciekinierów i odsyłają ich na Północ, choć doskonale wiedzą, że czekają ich tam tortury i więzienie. Chińczycy dostają nawet pieniądze od władz za denuncjowanie uciekinierów. Sama zostałam zatrzymana przez policję w związku z donosem, ale udało mi się uniknąć najgorszego. Pekin robi to wszystko, bo pozostaje w sojuszu z Pjongjangiem. Nie chce załamania reżimu i potencjalnego zjednoczenia Korei.
WP: Droga do wolności jest szczególnie niebezpieczna dla kobiet. Czy zetknęłaś się z zagrożeniami, które czyhają na uciekające Koreanki?
Na szczęście nie, ale handel żywym towarem jest poważnym problemem. Wiele kobiet jest zmuszanych do prostytucji lub jest sprzedawana Chińczykom w charakterze żon, choć nawet wtedy są one traktowane jak przedmiot i własność męża. To dzieje się nawet w tej chwili, w czasie naszej rozmowy rozgrywa się prawdziwa tragedia współczesnej Korei.
WP: Jesteś uciekinierką, która z całą pewnością nie siedzi cicho i działa na rzecz zmian w Korei Północnej. Czy możesz powiedzieć, że twoje działania przynoszą jakieś rezultaty? WP: A co z poparciem Korei Południowej? Jak zapatrują się na uciekinierów zwykli ludzie i władze?
Do Korei Południowej trafiłam w 2008 roku, po spędzeniu 11 lat w Chinach. Myślałam, że Południe powita nas z otwartymi ramionami, ale rzeczywistość była inna. Należeliśmy do zapomnianego narodu, a mieszkańcy Korei Południowej uważali nas za ciężar i byli do nas uprzedzeni. Jeśli uciekinier chciał znaleźć pracę, musiał ukrywać swoje prawdziwe pochodzenie i podawać się za Koreańczyka chińskiego pochodzenia. Wtedy zwiększał swoje szanse na rynku pracy. To było dla mnie bardzo bolesne, bo już życie w Chinach zmuszało mnie do ukrywania własnej tożsamości. W Chinach tłumaczyłam sobie, że to nie jest mój kraj i tak już musi być, ale w Korei Południowej - mojej ojczyźnie - było to dla mnie nie do przyjęcia.
WP: Czy dziś sytuacja uciekinierów na Południu jest inna?
Tak, widać zmianę na lepsze, choć to długotrwały proces. Dzięki temu, że głos uciekinierów jest słyszalny w debacie publicznej, społeczeństwo zdało sobie sprawę, że mieszkańcy Północy są ofiarami reżimu. W przeszłości wielu widziało w nas takie samo zło, jak w komunistycznych dyktatorach.
WP: Z racji podeszłego wieku coraz mniej ludzi pamięta brak podziału na Północ i Południe. Czy kolejne pokolenia mają szansę się zjednoczyć i myśleć o sobie w kategoriach jednego narodu?
W Korei Północnej sprawa jest prosta - uczą nas, że jesteśmy jednością i codziennie śpiewamy o tym pieśni. To element propagandowego prania mózgu. Celem reżimu jest odbicie Korei Południowej ze "szponów amerykańskiego imperialisty, który ją skolonizował". Wbija się nam do głów, że nasi bracia i siostry cierpią, żyją w biedzie, a my musimy im pomóc. Dorastamy z takim nastawieniem.
Na Południu jest inaczej. Długotrwały podział nie sprzyja idei jedności, a wiele osób postrzega Północ jako wroga. Ludzie zdają sobie sprawę z przepaści ekonomicznej między oboma krajami, wiedzą o różnicach w systemie politycznym i stopniu zindoktrynowania społeczeństwa Północy. Znają przykład zjednoczenia Niemiec, wiedzą jakie były jego koszty i zdają sobie sprawę, że w tym przypadku byłyby one dużo większe, bo i różnice są głębsze. Dlatego idea zjednoczenia jest przyjmowana z rezerwą.
Z mojego punktu widzenia, musimy dążyć do zjednoczenia, to nasz obowiązek, który nie tylko polepszyłoby życie wielu osób z Północy, ale także dałby przyszłym pokoleniom jeden kraj. A to jest nieocenione.
WP: Wspomniałaś o północnokoreańskim praniu mózgu. Jak w praktyce wygląda indoktrynacja z perspektywy osoby, która jej doświadczyła?
Zaczyna się od piątego roku życia, gdy dzieci idą do przedszkola, i trwa przez całe życie. Kłamstwa są powtarzane tak długo, aż ludzie w nie uwierzą. Korea Północna jest zamknięta na świat, nie odwiedzają jej goście zagraniczni, mamy jeden kanał telewizyjny i w tych warunkach uczy się nas o boskości przywódców. Ludzie słyszą, że wodzowie w wieku pięciu lat zabijali wrogów, wiedzieli jak posługiwać się bronią, potrafili jeździć konno i prowadzić samochód.
Słuchają tych i innych historii, np. o tym, że przywódcy potrafią chodzi po tęczy, tyle razy aż w nie uwierzą. W dzieciństwie sama myślałam, że tęcza jest mostem, po którym Kim Ir Sen przechodzi z jednej góry na drugą. Później dowiedziałam się, że człowiek nie może chodzić po tęczy, więc sądziłam, że on jest bogiem, który może robić dowolne nadprzyrodzone rzeczy. Myślałam, że nigdy nie umrze.
WP: Ale umarł... WP: Wcześniej nie przyszło ci to do głowy?
Nie i pewnie mało kto myślał o nim w taki sposób. Wszyscy wierzyliśmy, że Kim Ir Sen jest poważany na całym świecie, bo widzieliśmy w telewizji, że każdy zagraniczny przybysz kłaniał się przed jego pomnikiem i składał przed nim kwiat. Myśleliśmy, że goście robią to szczerze, a w rzeczywistości byli do tego zmuszani, bo w innym przypadku nie zostaliby wpuszczeni do Korei Północnej. Wtedy wszyscy myśleliśmy też, że życie w Japonii, Korei Południowej i USA to koszmar. Sądziłam, że ludzie cierpią w tych krajach przez system kapitalistyczny. Nie mają pieniędzy, by wysłać dzieci do szkół, jest wielu bezdomnych, którzy umierają na progach szpitali, bo nie mogą zapłacić za leczenie. Przywódca chronił nas przed tym wszystkim oraz przed Amerykanami, którzy cały czas szykowali się do ataku na nasz kraj. Byliśmy dumni, że żyjemy w takim państwie.
Mogę powiedzieć o sobie, że miałam naprawdę wielkie szczęście, bo bardzo wcześnie przejrzałam na oczy. Pomogła mi w tym bliskość chińskiej granicy. Ze swojego brzegu widziałam, że Chiny są bardziej rozwinięte niż my. To kluczowe, bo większość mieszkańców Północy jest przekonana, że nasze państwo jest rajem na ziemi. Jednak do czasu ucieczki i tak nie zdawałam sobie sprawy ze stopnia zindoktrynowania ani z tego, że żyłam w tak ostrej dyktaturze.
WP: Twoja rodzina cieszyła się wyższym statusem społecznym niż większość mieszkańców Północy. Dostrzegałaś to?
Oczywiście, że tak. Nikt nie mówił tego głośno, ale wszyscy widzieli pewne niuanse. Korea Północna wmawia ludziom, że są równi, ale rzeczywistości jest kompletnie inna - istnieje system klasowy (songbun - przyp.). Status społeczny zależy od pochodzenia i zasług przodków dla komunistycznego reżimu. Gdy chodziłam do szkoły, widziałam biedniejsze dzieci, których rodzice uprawiali rolę, pracowali w kopalniach czy na budowach. Już wtedy myślałam, że to normalne i po prostu taki jest ich los. W szkole średniej niektórzy z nich mieli dobre oceny i zdali na wyższe uczelnie, ale z racji pochodzenia nie mogli rozpocząć studiów. Niższe klasy musiały dzielić los swoich rodziców. To wydawało mi się naturalne, podobnie jak system dynastyczny. W odległej przeszłości Koreą rządzili królowie i nie widziałam innej możliwości, by współcześnie krajem mógł rządzić ktoś spoza rodziny Kimów. Myślałam, że tak samo sytuacja wygląda w reszcie świata.
WP: Podobnie naturalnym elementem wydawały ci się wówczas publiczne egzekucje.
Zgadza się. Dla rodzin skazańców obecność jest na nich obowiązkowa. I to w pierwszych rzędach. Na egzekucje przychodzą także znajomi, ale nikt nie może się pożegnać ani nawet płakać. Osoba skazana jest uznana za kryminalistę i zdrajcę, którego nie można opłakiwać. Można sobie narobić z tego powodu kłopotu, ponieważ na miejscu zawsze jest policja i tajniacy. Przed pozbawieniem życia skazaniec słyszy jeszcze litanię wyzwisk i przekleństw pod swoim adresem.
WP: W dzisiejszej Korei Północnej wygląda to tak samo jak wtedy?
Publiczne egzekucje są czymś, co kształtuje społeczeństwo. Odgrywa rolę odstraszającą i poucza, by nie sprzeciwiać się władzom. Kim Dzong Un kontynuuje te „tradycję”, choć sam zaznał życia w kapitalistycznym kraju, gdy uczył się w Szwajcarii. Młody dyktator nie tylko pozbawia życia zwykłych ludzi, ale także osoby o dużych wpływach w państwie. Zabił nawet swojego wujka. W przeszłości egzekucje wykonywano przez powieszenie, sama widziałam jedną z nich w wieku siedmiu lat. Później był pluton egzekucyjny i trzy kule, a teraz wykorzystywane są karabiny maszynowe. Plotki mówią nawet o miotaczach ognia, ale tego nie udało mi się zweryfikować.
WP: Mieszkańcy Korei Północnej muszą zdawać sobie sprawę, że ofiary egzekucji, czystek i aresztowań to często niewinni ludzie. Czy społeczeństwo jest do tego stopnia zastraszone przez reżim, że w żaden sposób nie może odpowiedzieć na tak ogromną niesprawiedliwość? WP: A jeśli ktoś już zauważy, że coś tu nie gra, to i tak boi się wychylać?
W Korei Północnej odsetek ludzi, którzy naprawdę zdają sobie sprawę z tego, co się rzeczywiście dzieje, jest znikomy. Zresztą, nawet jeśli ktoś widzi, że coś jest nie w porządku, to zabierając głos, skazuje się na śmierć i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego wszyscy siedzą cicho, bo wychowywali się w kraju, gdzie istnieją obozy pracy i przeprowadzane są publiczne egzekucje. Taki los może spotkać każdego, szczególnie, że w kraju jest masa szpiegów i donosicieli, którzy uważają, że denuncjacja to najwyższa forma lojalności wobec władz. Małżonkowie mogą szpiegować się wzajemnie, nie ma prawdziwych przyjaciół. Znam przypadek mężczyzny, który trafił do obozu, bo powiedział swojemu najlepszemu przyjacielowi tylko tyle, że "system jest nieuczciwy", a ten go po prostu wydał. Donosiciele nie odczuwają z tego powodu jakiejkolwiek winy, czują, że to obowiązek.
WP: Wydaje się, że w Korei Północnej nie ma miejsca na indywidualność. *Gdy rozmawiałem o tym z Suki Kim, która uczyła w tym kraju angielskiego, mówiła mi, że nigdy nie widziała swoich uczniów, by spędzali czas samodzielnie. Nawet na uczelniane dyżury przychodzili parami. To wszystko jest formą kontroli?*
Władze wiecznie powtarzają, że społeczeństwo powinno być zjednoczone pod sztandarem ideologii dżucze (doktryna polityczna w Korei Północnej - red.). Z tego powodu w Korei Północnej cały czas odbywają się masowe pochody czy pokazy, na których uczestnicy układają z plansz ogromne mozaiki. Wszystko robi się grupowo.
WP: Cały wolny czas jest w ten sposób organizowany przez władze?
Nawet do szkoły nie można iść samemu. To niemożliwe. Trzeba iść całą grupą i śpiewać przy tym pieśni sławiące wodzów. W mojej książce jest nawet zdjęcie, na którym widać robotników, prowadzonych przez brygadzistę do pracy. To powszechny obrazek w całej Korei Północnej.
WP: Kim Ir Sen, Kim Dzong Il i Kim Dzong Un stworzyli "doskonałą" dyktaturę? WP: Po wyrwaniu się z tego rodzaju kontroli wolność musi smakować naprawdę wyjątkowo.
Cieszę się wolnością do tego stopnia, że nieraz spoglądam w niebo, biorę wdech i myślę: "wow, naprawdę jestem szczęśliwa". To niewiarygodne, surrealistyczne uczucie, którego nie da się zaznać w Korei Północnej. Jednocześnie zaraz po tym nachodzi mnie refleksja o ojczyźnie i 25 milionach ludzi, którzy nie znają prawdy.
WP: Wraz z kolejnymi latami wydaje się, że mieszkańcy Północy wiedzą coraz więcej o zewnętrznym świecie. Czy ten niekontrolowany napływ może zachwiać reżimem i wpłynąć na mieszkańców?
Tak, sama jestem tego przykładem. Uciekłam, bo w domu odbieraliśmy sygnał chińskiej telewizji. Słuchałam też k-popu, muzyki z Korei Południowej. Te doświadczenia bardzo mnie zmieniły i nie tylko mnie. Należę do pierwszego pokolenia, które miało taki dostęp do wytworów obcej kultury. Wielu z nas chciało sprawdzić czy to, czego pokątnie słuchamy i widzimy, ma pokrycie w rzeczywistości. Duże znaczenie mają także telefony chińskich sieci komórkowych, które pojawiają się na pograniczu.
WP: Czy reżim dopasował się jakoś do tej kulturowej kontrabandy, która zalewa Koreę Północną?
Nie każdy, kto ogląda chińskie filmy lub słucha południowokoreańskiej muzyki, jest automatycznie wolny od propagandy. Reżim obecnie tłumaczy, że opera mydlana z Południa to oszustwo, które powstało specjalnie po to, by zwodzić mieszkańców Korei Północnej. Ale nie każdy w to wierzy, jak pokazują przykłady ucieczek.
WP: Czy to oznacza, że obecnie zmieniły się motywacje uciekinierów?
Zdecydowanie. Kiedyś uciekano z powodu głodu lub kary, a dziś ludzie coraz częściej chcą się przekonać, czy poza granicą Korei Północnej rzeczywiście jest tak, jak w przemycanych materiałach. Nadal nie widzą, czym jest wolność, ale chcą sami sprawdzić czy Korea Północna faktycznie jest najlepszym krajem na świecie, jak uczą nas od dziecka. Narastają wątpliwości, które być może kiedyś położą kres reżimowi, ale na razie na przeszkodzie stoi także praktycznie zerowy obieg informacji w państwie. Podróżowanie po kraju bez zezwolenia jest zakazane, a z obcą kulturą kontakt mają głównie ludzie z pogranicza i Pjongjangu. Nie ma też szans na gwałtowne zmiany w typie Arabskiej Wiosny, w których dużą rolę odegrały media społecznościowe. W Korei Północnej nie ma przecież internetu. Dlatego to wszystko będzie trwało długo, ale tyrania w końcu zostanie przezwyciężona.
WP: Mówiłaś, że zdecydowałaś się na ucieczkę niejako z ciekawości. To była spontaniczna czy przemyślana decyzja?
Gdy przekraczałam granicę byłam tylko ciekawa, jak wygląda świat na zewnątrz. Chciałam to sprawdzić i wrócić. Miałam 17 lat i nie byłam świadoma, że właśnie uciekam z kraju i zostawiam za sobą rodzinę. Miałam w pamięci młodszego brata, który kilka razy bawił się z innymi dziećmi po chińskiej stronie rzeki. Wiedziałam, że przekracza ją wielu przemytników, a moja matka czasami prowadziła z nimi interesy. Droga powrotna była jednak zamknięta.
Cierpiałam przez 11 lat życia w Chinach, gdzie żyłam ze świadomością, że pozostawiłam swoją rodzinę na zawsze. Wówczas żałowałam swojej decyzji. Zyskałam wolność i wiedzę, ale zapłaciłam za to wysoką cenę. Żyłam z poczuciem winy i robiłam wszystko, by sprowadzić do siebie swoich bliskich. W końcu brat i matka do mnie dołączyli, przechodząc ciężką drogę przez Tajlandię i Laos. To sprawiło mi radość, ale matka płakała każdego dnia, bo zostawiła w kraju swoje rodzeństwo, z którym była bardzo zżyta, a brat był bliski powrotu, bo w Korei Północnej została jego miłość. Ta tragedia zdawała się nie mieć końca.
WP: Ile lat upłynęło od twojej ucieczki do czasu ponownego zamieszkania z rodziną?
13 lat, ale i tak mogę o sobie powiedzieć, że miałam niezwykłe szczęście. Większość uciekinierów już nigdy nie spotka swoich rodzin. Do czasu zjednoczenia to niemożliwe. Wielu z nich nie wie nawet, czy ich bliscy żyją i są bezpieczni.
WP: Co grozi rodzinie uciekiniera?
To zależy od jej statusu. Jeśli ucieka np. ktoś związany z władzami wysokiego szczebla, co zdarzyło się w przeszłości, reżim "czyści" trzy pokolenia jego rodziny, które lądują w obozach pracy. Niektórzy nie wiedzą nawet kim jest człowiek, przez którego są w niewoli, bo nigdy nie mieli okazji go poznać. W normalnych przypadkach konsekwencje dotykają tylko najbliższej rodziny, ale gdy ktoś, tak jak ja, głośno mówi o zbrodniach reżimu, to powinien się spodziewać, że nawet jego dalsi krewni mogą trafić do obozów.
WP: Twoja matka i brat są już bezpieczni, ale w Korei Północnej zostawiliście wielu krewnych. Czy książka nie narazi ich na niebezpieczeństwo?
Sądzę, że reżim zna moją książkę, ale ja zabezpieczyłam swoich bliskich. Wujowie i ciotki występują pod pseudonimami, nie wspominam zbyt wielu szczegółów na temat mojego ojca, który został aresztowany i zmarł, gdy byłam jeszcze w Korei Północnej. Wszystkie sześć imion, również powstało na potrzeby książki, bo w rzeczywistości posługiwałam się innymi. Dopiero siódme, dzisiejsze, jest tym, którego faktycznie używam. Z powodu książki na pewno narażam siebie, jestem jednym z kilkorga uciekinierów, których przesłanie dociera na Zachód. Reżim chciałby mnie zabić. Wiem to.
WP: Czy znasz przypadki, gdy władze Korei Północnej zabiły uciekinierów poza granicami?
To się zdarza. I wiem, że ja też muszę uważać. Staram się nie publikować w mediach społecznościowych informacji o tym, gdzie zamierzam właśnie pojechać. Nie mówię o planach podróży np. do Polski, pisze o tym dopiero, gdy dotrę na miejsce. Nie chcę ułatwiać roboty reżimowi i nie chcę zginąć, szczególnie, że jest jeszcze tyle do zrobienia.
WP: Czy zdarza ci się tęsknić za swoją ojczyzną? WP: Nie oznacza to jednak, że chciałbyś wrócić?
Nie. Chciałabym po prostu raz jeszcze stanąć na tamtym brzegu, ale wtedy, gdy Korea będzie zjednoczona.