ŚwiatUcieczka z Krymu. "Jedyne wyjście, to przenieść się na drugi koniec świata"

Ucieczka z Krymu. "Jedyne wyjście, to przenieść się na drugi koniec świata"

Na Krymie już nie widzą dla siebie miejsca. Ucieczka na Ukrainę? Mówią, że to nic nie da, bo wszędzie jest tak samo. - Jedyne wyjście, to przenieść się na drugi koniec świata - oceniają mieszkańcy Krymu w rozmowie z reporterem WP.PL.

Ucieczka z Krymu. "Jedyne wyjście, to przenieść się na drugi koniec świata"
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | Sergei Ilnitsky
Aneta Wawrzyńczak

28.03.2014 | aktual.: 02.04.2014 09:56

Czytaj inne relacje reporterów WP.PL z Krymu

To nie było planowane. Wyszło przypadkiem: w luźnej pogawędce po wyłączeniu kamery, po drodze między jednym materiałem a drugim, przy kawie, raz nawet w sklepie tuż obok hotelu.

Wyszło, że ludzie się boją.

Nie wojny, wszechobecnych żołnierzy, kanonad karabinów pod oknem, przesiedleń, deportacji, wielkiego dramatu całego półwyspu. W to nikt tu nie wierzy, nawet Tatarzy krymscy, którzy zawsze najmocniej obrywali, gdy kolejne imperia kładły łapy na tym czarnomorskim skrawku lądu.

Boją się tego, że cokolwiek się stanie, Krym już nigdy nie będzie taki sam. I że oni tego nie zniosą.

Ucieczka na drugi koniec świata

Dimów jest dwóch. Pierwszy żonaty, ale nie dzieciaty, jeszcze się waha. Mówi: "jeśli się decydować, to teraz. Gdy przyjdą dzieci na świat, będzie dużo trudniej".

Ale i teraz trudno postawić kropkę nad „i”. Bo jest praca w organizacji pozarządowej, w której Dima się naprawdę spełnia. Są rodzice, starsi już ludzie, którzy się nigdzie nie wybierają. Jest przedszkole, które Dima i jego żona Dasza tworzyli od początku własnymi siłami.

A jednak z każdym spotkaniem wydają się o krok bliżej Kanady, gdzie chcieliby się ewentualnie przenieść, i o krok dalej od Krymu, gdzie już nie widzą dla siebie miejsca. - Myśleliśmy, żeby jechać w głąb Ukrainy, ale to nic nie da. Wszędzie jest tak samo. Dlatego jedyne wyjście, to przenieść się na drugi koniec świata - mówi pierwszy Dima.

Drugiego nic tu właściwie nie trzyma. Może tylko to, że rodzice mieszkają w Moskwie, więc z rosyjskiego Krymu byłoby mu łatwiej przyjeżdżać niż z antyrosyjskiego już teraz Zachodu. Gdzie pojedzie? Jeszcze nie wie. Na razie zbiera kasę na wyjazd. Pieniądze trzyma w domu (powiedzmy, że w skarpecie pod poduszką), bo bankom już dawno przestał ufać. I dobrze zrobił. Już od tygodnia co trzeci mieszkaniec półwyspu nie ma dostępu do swoich oszczędności, nawet pensji czy emerytury, bo Privat Bank (największy na Krymie) zawisł w niepewności razem z pieniędzmi swoich klientów: oddziały są pozamykane, bankomaty w kilku wydrukowanych na kartce zdaniach przepraszają klientów, że nie mogą ich obsłużyć, w telefonicznym biurze obsługi klienta można sobie jedynie posłuchać mechanicznego głosu automatycznej sekretarki.

Z ziemi krymskiej do Polski

Korzenie Kasi i Denisa sięgają daleko, nad Wisłę. Do niedawna żadne z nich nie mówiło po polsku, teraz uczą się języka swoich dziadków intensywnie. Chcieliby wyjechać, najchętniej właśnie do Polski. Może diabeł naprawdę jest straszny tylko namalowany? Kasia mówi, że rodzice ich znajomego dopiero co dzwonili: dojechali do Polski i zostali bardzo miło przyjęci. Raczej nie wrócą, chyba że uda się wszystko odkręcić, zatrzymać maszyny, drukujące rosyjskie paszporty, taśmy produkcyjne, wytłaczające nowe tablice rejestracyjne z tymi samymi numerami, ale inną flagą.

Kasia i Denis w Stowarzyszeniu Polaków na Krymie, prowadzonym przez Józefę Myszkowską, są już od kilku miesięcy. Przyszli z ciekawości, zostali z potrzeby serca. Jak wyjaśnia pani Józefa, tylko w ciągu ostatnich tygodni zgłosiło się do niej osiem osób. - Już wcześniej myśleli, żeby się uczyć polskiego, ale nie wiedzieli, że jest stowarzyszenie. Jak się to wszystko na Krymie zaczęło, to zaczęli sami szukać - i znaleźli - wyjaśnia prezeska.

Świeżo upieczeni członkowie to Weronika (22 lata) i Andriej (18 lat). Oboje deklarują, że chcieliby się uczyć w Polsce, bo tam będą mieli znacznie lepszy start niż na Krymie. On dodaje, że Ukraina nie była w stanie zapewnić mu możliwości rozwoju, a Rosja nie będzie. - Nic się tu nie zmieni, bo rosyjskie i ukraińskie rządy są siebie warte - uważa Andriej.

Deportacja w XXI wieku? "Nie wierzę"

Tatarzy krymscy są, paradoksalnie, najbardziej stanowczy. Nie po to wracali w latach 90. z zsyłki w Uzbekistanie, żeby znów wyjeżdżać. - Gdzie my pójdziemy? Gdzie będziemy mogli żyć normalnie, zachować naszą kulturę, tradycję, język? - denerwuje się Aisza. Jej mąż, Ibrahim, dodaje: "już teraz coraz więcej ludzi nie zna krymskotatarskiego. Sto, dwieście słów i tyle".

Linurie, która uczy języka krymskotatarskiego w szkole, to podnosi głos („To nasz dom, nie wypędzą nas!”), to załamuje ręce („Co będzie dalej?”). Abduraman Egiz, szef działu współpracy zagranicznej w medżlisie (najwyższym organie przedstawicielskim Tatarów krymskich) stwierdza zdecydowanie: "nie wierzę, że w XXI wieku jakakolwiek deportacja jest w ogóle możliwa".

Ale jego słowa nie są w stanie pohamować strachu, który wypełza z podświadomości. Linurie wyjaśnia, że już teraz wiele osób, zwłaszcza tych starszych, pamiętających stalinowską deportację z 1944 roku, znów sypia z dokumentami pod poduszkami. Dodaje też, że cieszy się, iż jej mąż już nie żyje. - Zawsze powtarzał, że przyjdzie taki czas, gdy żywi będą zazdrościć umarłym. Gdyby zobaczył Krym dzisiaj, pękłoby mu serce - dodaje.

Rozkaz: wracajcie na Ukrainę

Do wyjazdu szykują się też żołnierze. Oni nie mają ani czasu, ani możliwości, żeby się wahać. Nie teraz, bo z Kijowa, wąskim przesmykiem między lądem a półwyspem, przecisnął się już rozkaz: mają wracać na Ukrainę. Żeby zostać na Krymie, muszą albo złożyć mundury i przejść do cywila, albo wstąpić do armii rosyjskiej. Dla części z nich to oznaczałoby zdradę, pakują więc manatki i samochodami, autobusami, pociągami kierują się na północ. Z nimi porozmawiać się nie da. - Są zmęczeni, zrezygnowani, co im da taka rozmowa? - wyjaśnia jeden z tłumaczy.

Ci, którzy przeszli na stronę rosyjską, też rozmawiać nie będą. - Moja matka mówi, że jestem zdrajcą. Znajomym powiedziała, że przeniosłem się do innej bazy, nie że wstępuję do armii rosyjskiej. Nie zrozumieliby tego, a ja po prostu kocham Sewastopol i chcę tu zostać za wszelką cenę - to słowa Jarosława spod bazy Belbek. Dziś już by pewnie nie porozmawiał. - Żołnierze, którzy przeszli na stronę rosyjską, ukrywają się przed znajomymi - wyjaśnia tłumacz.

Przerażający spokój

Nie ma potrzeby dramatyzować: ściszać ludziom głos, kulić ich ze strachu, dodawać rozbiegany wzrok i drżące ręce. O swoich małych dramatach mówią spokojnie. I właśnie ten spokój jest najbardziej przerażający. Bo to oznacza, że nie ma już się o co złościć, szarpać, walczyć. Że już nie ma nadziei.

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
ukrainapolskarosja
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)