HistoriaUcieczka do Tempelhof. Porwania samolotów w PRL

Ucieczka do Tempelhof. Porwania samolotów w PRL

Był 20 grudnia 1981 roku. Od tygodnia obowiązywał w Polsce stan wojenny. Wprowadzono godzinę policyjną, wyłączono telefony, zamknięto kina i teatry, zawieszono działalność związków zawodowych. Trzech znajomych odwiedziło Wiesława Sokoła, absolwenta Wydziału Melioracji Wodnych we Wrocławiu. - Pryskamy na Zachód. Granice zamknięte, więc pozostaje tylko porwanie samolotu - zakomunikowali. Pan Wiesiek pomyślał, że skoro nie da się zmienić ustroju, to najwyższy czas zmienić kraj - pisze z Berlina Izabella Jachimska w artykule dla WP.PL.

Ucieczka do Tempelhof. Porwania samolotów w PRL
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons/Ministerstwo Obrony USA | TSGT Jose Lopez Jr., USAF

Cztery miesiące później, 30 kwietnia 1982 roku doszło do jednej z najbardziej spektakularnych ucieczek w historii polskiego lotnictwa. Wśród 54 pasażerów, którzy wsiedli na pokład samolotu lecącego z Wrocławia do Warszawy aż 36 osób było wtajemniczonych w plan porwania. Mieli nadzieję, że maszyna nie wyląduje na warszawskim Okęciu tylko za żelazną kurtyną, na zachodnioberlińskim lotnisku Tempelhof.

- Po wprowadzeniu stanu wojennego miałem poczucie, że marnuję młodość, a czas przecieka mi przez palce. Miałem żonę, trzymiesięczną córeczkę, mnóstwo planów na przyszłość i żadnych możliwości ich realizacji. Nie wyobrażałem sobie, że w PRL-u można żyć uczciwie. Chciałem dojść do czegoś w życiu, ale tak, by nie wstydzić się spojrzeć rano w lustro - opowiada pan Wiesław. - W tym roku moi rodacy świętują 25-lecie odrodzenia wolnej Polski. Ja zostałem wolnym człowiekiem siedem lat wcześniej - stwierdza z dumą.

Landing on Tempelhof

W latach osiemdziesiątych porwania samolotów PLL LOT stały się narodowym sportem Polaków. W 1987 roku PRL znajdowała się w czołówce rankingów piractwa powietrznego. Sporą popularnością wśród porywaczy cieszyły się loty z Wrocławia do Warszawy. W 1982 roku uprowadzono aż trzy samoloty na tej trasie. Nieprzewidziane lądowania w Berlinie Zachodnim stały się tak nagminne, że Polacy żartobliwie zaczęli nazywać PLL LOT - Landing On Tempelhof. - Maciej Zembaty napisał nawet piosenkę "Tempelhof". Pamiętam jedną zwrotkę: "... samolot wolno zmienia kurs. Myśl jedna mi rozsadza mózg - Tempelhof". Szczera prawda. Tak myślało wielu pasażerów tamtego pamiętnego lotu - wspomina pan Wiesław.

Ośmiu porywaczy... - Wolałbym, żeby pani nazwała ich "partyzantami" - przerywa pan Wiesław. - W końcu stawką była wolność, a nie wybryk terrorystyczny.

"Naciskam guzik, stało się, już stewardessa do mnie mknie… Mam tutaj granat. Widzisz, nie? Więc każ im lecieć tam, gdzie chcę!..." - śpiewał Maciej Zembaty. Ośmiu "partyzantów" nie przemyciło na pokład trotylu ukrytego w torcie, jak Rudolf Olma, który 26 sierpnia 1970 roku próbował uprowadzić samolot PLL LOT, lecący z Warszawy do Katowic. Nie wnieśli też radzieckiego granatu, jak Waldemar Frej, który 1 sierpnia 1970 roku zamiast w Hamburgu wylądował na... enerdowskim Schoenefeldzie.

Ich jedyną bronią były zdolności organizatorskie i logiczne myślenie. Przygotowania do uprowadzenia samolotu zajęły ponad cztery miesiące. Przeprowadzono kilka razy rekonesans powietrzny na trasie Wrocław-Warszawa, aby poznać technikę odprawy, zwyczaje załogi i czterech funkcjonariuszy ochrony. Dwóch uzbrojonych mundurowych zawsze siedziało z przodu i z tyłu maszyny, a dwójka komandosów, ubranych po cywilnemu, zajmowała miejsca w tłumie pasażerów.

Data uprowadzenia samolotu i skład pasażerów nie były dziełem przypadku. W dniu 30 kwietnia cała Polska żyła przygotowaniami do pierwszomajowych pochodów. "Partyzanci" liczyli, że święto pracy uśpi czujność funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Gdyby władze zorientowały się, że kilkudziesięciu pasażerów łączy rodzinno-towarzyska znajomość, zawsze mogli wytłumaczyć, że lecą do stolicy, żeby zobaczyć, jak Warszawa zamierza świętować 1 maja. "Partyzanci" pochodzili z Wrocławia, Dzierżoniowa i Bielawy. Rozesłali wici wśród znajomych o "locie w jedną stronę". Zależało im, aby na pokładzie samolotu znalazło się jak najwięcej ochotników do pozostania na Zachodzie. Liczyli, że zachodni wymiar sprawiedliwości potraktuje ich nieco łagodniej, gdyby wszyscy pasażerowie odmówili powrotu do Polski. Po latach pan Wiesław dowiedział się, że o planach uprowadzenia samolotu wiedziało ponad sto, często zupełnie przypadkowych osób. Nikt nie zabawił się w donosiciela.

- Na pozostałe szczegóły przygotowań lepiej spuśćmy zasłonę milczenia - prosi. - Dzisiaj jestem właścicielem dużej firmy, zatrudniam 30 osób. Terroryzm powietrzny stał się niebezpiecznym tematem. Obecnie takie akcje kojarzą się raczej z fanatycznymi zamachowcami i spotykają się z jednoznacznym potępieniem. Moim głównym zleceniodawcą są państwowe firmy. Kto wie, jak by zareagowali niemieccy biznesmeni, gdyby dowiedzieli się o powietrznym epizodzie w moim życiorysie - tłumaczy.

Przerwany lot

Podróż przebiegała bez niespodzianek, ale pasażerowie wtajemniczeni w szczegóły lotu mieli strach wypisany na twarzy. - Pamiętam przerażenie w oczach mojej sąsiadki - wspomina pan Wiesław. - Chciałem dodać jej trochę otuchy i opowiedziałem popularny w tamtym czasie dowcip: "W samolocie Wrocław-Warszawa siedzi babcia. W pewnej chwili zrywa się z fotela i biegnie do kabiny pilotów. - Panowie, ja chcę do Wrocławia - woła, machając im laską przed nosami. - Ależ babciu, my właśnie lecimy do Wrocławia - uspokajają piloci. - Wasi koledzy też tak mówili, a ja już trzy razy lądowałam na Tempelhofie - odpowiada staruszka." Kawał chyba nie przypadł sąsiadce do gustu, bo nawet się nie uśmiechnęła - mówi pan Wiesław.

W połowie trasy, po dwudziestu minutach lotu "partyzanci" ruszyli do akcji. 12-letnia córka jednego z nich dała sygnał do obezwładnienia funkcjonariuszy, idąc do toalety. W ciągu pięciu minut było po wszystkim. - Umundurowani agenci służby bezpieczeństwa byli całkowicie zaskoczeni. Jedynie dwóch komandosów stawiało niewielki opór - wspomina pan Wiesław. - Niestety "partyzantów" poniosły nerwy i nie dograli szczegółów akcji. Jeden z nich dostał się do kabiny pilota i zażądał zmiany trasy lotu. Po chwili do kabiny pilotów zaczął dobijać się inny uczestnik porwania, nie mając pojęcia, że w fotelu drugiego pilota siedzi jego wspólnik. W pewnej chwili chłopakowi puściły nerwy i strzelił z pistoletu, odebranego funkcjonariuszowi bezpieki. Później przeczytałem w polskich gazetach, że kula przeszła kilka centymetrów od przewodu paliwowego... To nie był jedyny incydent mrożących krew w żyłach. Po przekroczeniu granicy powietrznej z NRD polski samolot otrzymał towarzystwo dwóch rosyjskich MIG-ów. - Na szczęście
polskim pilotom bardziej zależało na bezpieczeństwie pasażerów niż odgrywaniu bohaterów, jak ich rosyjskim kolegom. Słyszała pani kiedykolwiek o udanym porwaniu samolotu Aerofłotu? - pyta pan Wiesław. - Słyszałem, że Rosjanie chcieli zestrzelić nasz samolot, ale były problemy ze skontaktowaniem się z polskim dowódcą Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. W tamtym czasie nikt nie słyszał o telefonach komórkowych. Może ich brak uratował nam życie? - zastanawia się pan Wiesław.

Początkowo "partyzanci" chcieli lecieć do Norymbergii, ale pilot przekonał ich, że zapas paliwa wystarczy tylko do Tempelhof. - Lot do Berlina Zachodniegoto był obarczony dużym ryzykiem Sąsiednie lotnisko w enerdowskim Schoenefeldzie miało przygotowane tablice z napisem "Tempelhof" w celu zmylenia potencjalnych porywaczy. Dlatego Polacy wypatrywali przez okienka zachodnich reklam, nieznanych jeszcze w krajach bloku wschodniego. Jak zobaczyli ogromną reklamę Coca-Coli mieli pewność, że są już jedną nogą w wolnym świecie.

Wiesław Sokół fot. ze zbiorów Wiesława Sokoła

Po wylądowaniu na płycie lotniska Tempelhof, pilot zakomunikował, że najpierw z samolotu wychodzą "partyzanci", a później ich rodziny i pozostali pasażerowie. - Agenci bezpieki wykorzystali powstałe zamieszanie, i oswobodzili się z więzów. Jeden z nich kategorycznym głosem oświadczył: "Nikt nie wysiada, zaraz wracamy do Polski" - opowiada pan Wiesław. - W samolocie wybuchły krzyki i lament. Wstałem i powiedziałem, że ja wysiadam. Wtedy agent chwycił mnie za poły kurtki i rzucił na siedzenie. Zdezorientowana stewardessa nie bardzo wiedziała, czy ma wypuścić ludzi tłoczących się przy wyjściu. Atmosfera zrobiła się bardzo nerwowa. W tym czasie pas startowy zablokowały trzy amerykańskie samochody opancerzone. Komandos zrozumiał, że start jest niemożliwy i warknął, że możemy opuścić samolot.

Od emigranta do biznesmena

Przesłuchania pasażerów samolotu przez pracowników amerykańskiej strefy wojskowej przeciągnęły się do drugiej w nocy. - Amerykanie byli sympatyczni, nie traktowali nas jak groźnych przestępców. Tempelhof było częścią amerykańskiego sektora okupacyjnego i podlegaliśmy jurysdykcji Stanów Zjednoczonych, co miało nieoczekiwane konsekwencje - opowiada pan Wiesław. - Amerykanie enigmatycznie pytali nas, czy chcemy zostać "tutaj", czy w Niemczech. Odpowiadaliśmy, że w Niemczech, choć nie zdawaliśmy sobie sprawy z subtelnej, albo bardzo istotnej różnicy, kryjącej się w pytaniu.

Jakiś czas później na Tempelhofie wylądował kolejny polski samolot porwany przez zdesperowanych Polaków. Jeden z pasażerów na pytanie Amerykanów, odpowiedział, że oczywiście chce zostać "tutaj", mając na myśli Berlin Zachodni. - W rezultacie rozpoczął nowe życie, ale... w Stanach Zjednoczonych - śmieje się pan Wiesław.

Trzydziestu sześciu Polaków, którzy odmówili powrotu do kraju umieszczono w Marienfelde, ogromnym obozie przejściowym dla uciekinierów z bloku wschodniego. Ciasnota, brak prywatności, prowizoryczne warunki. Brama do zachodniego raju okazała się bolesnym rozczarowaniem dla wielu polskich uciekinierów. - Oceniali Zachód przez pryzmat półek w sklepach, uginających się od wszelkich towarów o których w Polsce można było wówczas jedynie pomarzyć - opowiada pan Wiesław. - Moim współpasażerom wydawało się, że na Zachodzie pieniądze leżą na ulicy. Na pewno to wymarzony system dla ludzi rzutkich i przedsiębiorczych, ale nieźle trzeba naginać karku, aby te pieniądze podnieść.

Drogi powietrznych uciekinierów szybko się rozeszły. Pan Wiesław jako jeden z pierwszy opuścił obóz i stanął na własnych nogach. Początki były trudne. Jak setki emigrantów chwytał się każdej dorywczej pracy - tapetował mieszkania, kładł kafelki, szlifował parkiety, a przy okazji też język niemiecki. Kiedy uznał, że da sobie radę na rynku pracy, poszedł do pośredniaka. Urzędnik zaoferował mu pracę kierowcy. Odmówił. - Dla emigranta z dyplomem wyższej uczelni taka propozycja oznaczała samobójstwo zawodowe. Żaden poważny pracodawca nie zatrudni inżyniera, siedzącego za kółkiem - opowiada.

Po wizycie w urzędzie pracy zrozumiał, że może liczyć tylko na własną inicjatywę i przedsiębiorczość. Złożył podania do ponad stu firm, zanim znalazł pracę w dużym przedsiębiorstwie budowlanym. Po pracy studiował zaocznie informatykę. Po kilku latach otworzył biuro kosztorysowe.

- Właścicielka jednej z firm poprosiła, abym pomógł uratować jej przedsiębiorstwo przed bankructwem. Sprawy zaszły za daleko i niewiele dało się zrobić - wspomina pan Wiesław. - Wtedy do mnie, do polskiego emigranta przyszli jej niemieccy pracownicy. Zaczęli mnie przekonywać, abym założył nową firmę, a oni bez wahania będą u mnie pracować.

To było sześć lat temu. Pan Wiesław miał wówczas 50 lat. - Decyzja o podjęciu samodzielnej działalności gospodarczej była chyba jeszcze trudniejsza od wejścia na pokład samolotu. Brałem na swoje barki ogromną odpowiedzialność - kredyty, zlecenia, pracownicy.

Dzisiaj pan Wiesław jest właścicielem prężnej firmy w Berlinie, zatrudniającej kilkadziesiąt osób. Wyspecjalizował się w szeroko pojętym budownictwie wodnym. Dba o przepustowość kanałów wokół Berlina, oczyszcza stawy, buduje rowy melioracyjne, umacnia brzegi. Posiada trzy duże statki rzeczne, pięć katamaranów, własne nabrzeże i mnóstwo planów na przyszłość.

- Jestem szczęśliwym, spełnionym człowiekiem, ale zapłaciłem za to wysoką cenę - zawodowo i osobiście. Przez pierwsze 10 lat nie mogłem odwiedzać Polski. Rodzina czekała na mnie pięć długich lat. Musiałem interweniować u ówczesnego ministra spraw zagranicznych, Hansa-Dietricha Genschera, aby polskie władze dały żonie i córce paszporty i pozwoliły wyjechać z kraju.

W biurku pana Wiesława leży pękata teczka z wycinkami i wspomnieniami. Może znajdzie się kronikarz minionej epoki, który zechce zapoznać się z jej zawartością? - pyta. - Szkoda, aby kawałek historii Polski odszedł w zapomnienie.

Być może podczas pamiętnego lotu pan Wiesław połknął bakcyla egzotycznych podróży. Obiecał sobie, że do emerytury zwiedzi sto państw. Na razie dotarł do półmetka. Wracając samolotem z wypraw po świecie ląduje na jednym z lotnisk w Berlinie. Na szczęście już tylko w roli zwykłego pasażera.

Izabella Jachimska dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Kobieta
historiaporwaniesamolot
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)