Uchodźcy przedostali się do Niemiec. "Nie mieliśmy co jeść"
Rośnie liczba cudzoziemców, którzy nielegalnie dostają się do Niemiec przez Białoruś i Polskę. Większość z nich trafia do obozu przejściowego w Brandenburgii. Ale Niemcy to dla wielu tylko złudna nadzieja.
13.10.2021 12:05
Hovek jest szczęśliwy. Od czterech dni ma w Eisenhuettenstadt dach nad głową, ciepłe łóżko, dobre posiłki. I spokój. Nikt nie krzyczy, nie pogania. Inaczej, niż w Polsce i na Białorusi, mówi Hovek, 29-letni fryzjer z Syrii. – Białorusini straszyli bronią i kazali iść do Polski, mówili, że będą strzelać, Polacy zastawiali drogę i kazali wracać na Białoruś. I tak odbijaliśmy się tam i z powrotem – opowiada. Dodaje, że bali się, że umrą. – Nie mieliśmy co jeść, było zimno, mokro. Widzieliśmy kilka wilków, naprawdę! – relacjonuje. Wodę pili z liści, albo zamulonego strumyka. I tak osiem dni. Grupka się pogubiła. W końcu udało mu się przedostać do Polski. Parę kilometrów od granicy znalazł taksówkę. Za przejazd do mostu we Frankfurcie nad Odrą zapłacił 2,5 tys. dolarów. Na moście zatrzymała go policja i zawiozła do Eisenhuettenstadt, nie odesłała do lasu. Więc Hovek ciągle zachwyca się niemiecką policją.
Liczba cudzoziemców wzrasta
W ostatnich tygodniach stale wzrasta liczba cudzoziemców, którzy tak jak Hovek dotarli do Niemiec przez Białoruś i Polskę. Najwięcej osób granicę Niemiec przekroczyło w Brandenburgii. Tu policja federalna (Bundespolizei, zajmująca się w Niemczech też ochroną granicy) zatrzymała w sierpniu 200 cudzoziemców, którzy nielegalnie przekroczyli granicę. We wrześniu było ich już ponad 1500, a w pierwszym tygodniu października – ponad 600 osób. Dla porównania: w poprzednich miesiącach było to tylko 26 osób. Tylko 30 września funkcjonariusze zatrzymali dwie ciężarówki, które przewoziły po 40 osób z Iraku, Iranu i Syrii. Wśród cudzoziemców najwięcej jest obywateli Iraku (również irackich Kurdów), Syrii, Iranu i Jemenu. – Zakładamy, że w tym miesiącu może to być 4 tys. osób, a w następnych miesiącach jeszcze więcej – mówi w rozmowie z DW Olaf Jansen, dyrektor ośrodka dla cudzoziemców, Erstaufnahmelager, w Eisenhuettenstadt.
Erstaufnahmeeinrichtung w brandenburskim Eisenhuettenstadt to rodzaj obozu przejściowego dla cudzoziemców, którzy nielegalnie dostali się do Brandenburgii i o których losie zadecydować mają niemieckie władze imigracyjne BAMF (Bundesamt fuer Migration und Fluechtlinge, Urząd Federalny ds. migracji i uchodźców). Tu składają wniosek azylowy, a po kilku miesiącach powinni trafić stąd do ośrodków dla uchodźców w powiatach Brandenburgii, lub w innych landach.
Zobacz też: "Nie da się z kłamcą rozmawiać merytorycznie". Poseł PO o sporze Polski z UE
"To przecież ośrodek, nie więzienie"
Obóz to długie, kilkupiętrowe żółte budynki na skraju miasta, pomiędzy nimi asfaltowe drogi. Kiedyś były tu koszary. Dokoła kilka kilometrów metalowego ogrodzenia, przy wjeździe szlaban i budka ochrony. Ale mieszkańcy mogą wchodzić i wychodzić bez problemu. – To przecież ośrodek, nie więzienie – wzrusza ramionami jeden z pracowników. Na porośniętym trawą placu w centrum obozu siedzą dziesiątki ludzi. Mężczyźni, kobiety, młodzi i w średnim wieku, wiele dzieci w różnym wieku. Teoretycznie ośrodek może przyjąć do 3500 osób. Dodatkowo postawiono kontenery, jako strefę kwarantanny dla nowoprzybyłych i chorych na COVID-19. Z drugiej strony stoją ogrzewane namioty, na razie z przeznaczeniem na pierwszy nocleg dla przywiezionych w nocy, zapewnia Jansen. Na razie. Bo władze Brandenburgii przewidują, że do końca października wszystkie ośrodki dla uchodźców w kraju związkowym Brandenburgia będą pełne. Brandenburska minister spraw socjalnych, Ursula Nonnenmacher, zapowiedziała władzom powiatowym, że w obliczu nowej sytuacji muszą znaleźć zakwaterowanie dla większej liczby uchodźców.
Riwan nie bawi się z dziećmi, tylko prawie cały czas trzyma się nogi Sabaha. Riwan ma 3 lata i po sześciu dniach w Eisenhuettenstadt nadal chyba boi się, że się zgubi. Wśród uciekinierów, którzy przybyli przez Białoruś, najwięcej jest samotnych mężczyzn, ale przybywa kobiet i całych rodzin. Sabah, Kurd z Iraku, nie chciał sprowadzać żony i trójki dzieci później. Ruszyli razem: on, żona i trójka dzieci. Oprócz Riwana, sześcioletnia córeczka i drugi, czternastoletni syn. Cztery razy odbijali się od granicy. To miejscowi dali dzieciom suche ubrania i coś do picia. Straż graniczna, mówi Sabah, "tylko zawracała do lasu". Bał się, że dzieci zamarzną, śpiąc na ziemi. W końcu ominęli polską straż i znaleźli kierowcę, który za pieniądze przewiózł ich, jak Hoveka, na granicę. Sabah myśli, że w Niemczech jego dzieci będą miały większe szanse.
Jest jednak mało prawdopodobne, żeby marzenie to się ziściło. Na podstawie regulacji Dublin II, cudzoziemiec musi ubiegać sie o azyl w pierwszym kraju, przez który dostał się na terytorium Unii Europejskiej. W przypadku zatrzymanych na granicy z Polską łatwo to udowodnić. Oni sami zresztą nie ukrywają, w jaki sposób dostali się do Niemiec. Złożyć wniosek mogą, ale zapewne i tak będą zawróceni do Polski. W zeszłym roku Niemcy odesłali na tej podstawie do Polski 3 tys. osób. Tylko wobec niewielkiej liczby uchodźców zastosowali wyjątek, najczęściej z powodów humanitarnych (np. zły stan zdrowia, czy rozdzielenie rodziny na skutek zawrócenia).
"Czekam kiedy skończy się handel ludźmi"
Na razie minister spraw wewnętrznych Brandenburgii, Michel Stuebgen, apeluje do pozostałych landów o solidarne przejmowanie części uchodźców. Jednocześnie domaga się reakcji Komisji Europejskiej i niemieckiego MSZ. – Czekam, kiedy skończy się ten handel ludźmi, prowadzony przez Łukaszenkę. W Eisenhuettenstadt możemy tylko doraźnie zapobiec humanitarnej katastrofie – ale jej przyczyna jest w Mińsku i musi zostać zatrzymana – zaznaczył w rozmowie z prasą.
We Frankfurcie nad Odrą niemiecka policja przygotowuje się na dalsze zaostrzenie sytuacji. Na terenie placówki w tym mieście stoją już namioty i przenośne toalety do ewentualnego użytku przez zatrzymanych.
Przeczytaj też: "Pieniądze za praworządność". Czy Polska posłucha TSUE?
Autor: Agnieszka Hreczuk