Tymi słowami prezydent zszokował wszystkich
Słowa prezydenta Bronisława Komorowskiego, który zasugerował, że w razie wygranej PiS w wyborach niekonieczne powierzy misję tworzenia rządu Jarosławowi Kaczyńskiemu, wzbudziły wiele kontrowersji. Zdaniem dr. Norberta Maliszewskiego, eksperta ds. marketingu politycznego, taka wypowiedź to dowód na to, że środowisko Platformy Obywatelskiej zwiera szyki przed wyborami. - Nawet, jeżeli wcześniej byli skonfliktowani, teraz Schetyna, Komorowski i Tusk wspólnie działają, by powstrzymać spadek notowań PO - uważa ekspert.
08.03.2011 | aktual.: 16.03.2011 14:06
Prezydent: to ja wybieram premiera
- Mam suwerenne prawo wybierać kandydata na premiera. Lider zwycięskiej partii ma największe szanse, ale nie ma gwarancji - powiedział Komorowski w wywiadzie dla "Newsweeka". Pytany wprost, czy Jarosław Kaczyński - w razie triumfu PiS w wyborach - miałby szansę na fotel szefa rządu, odpowiedział: "Proszę mnie zwolnić z odpowiedzi na to pytanie".
Część polityków odebrało tę wypowiedź jako sygnał, że Kaczyński nie wróciłby na stanowisko premiera, gdyby Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory. W sprawie głos zabrał Adam Hofman, rzecznik PiS, który w Radiu ZET stwierdził, że słowa głowy państwa to próba wciągnięcia PiS w "awanturę". - Jak wygramy, to zobaczymy jak się wtedy zachowa prezydent - mówił. Jego zdaniem cała sprawa jest "wspólną akcją PO" i jest na "rękę Bronisławowi Komorowskiemu i Donaldowi Tuskowi". - Bronisław Komorowski wznieca wojnę polsko-polską. To próba wciągnięcia nas w awanturę - ocenił poseł.
"Prezydent nie powiedział nic szokującego"
Konstytucjonalistę prof. Piotra Winczorka dziwi gwałtowna reakcja opozycji na słowa Komorowskiego. - W wypowiedzi prezydenta nie ma nic szokującego. Konstytucja mówi o tym, że kandydata na premiera desygnuje głowa państwa. I tyle. Reszta to już kwestia polityki, a nie prawa - mówi. W ustawie zasadniczej nie znajdziemy więc instrukcji, kto tym premierem miałby być. - W konstytucji nie ma zapisu o tym, że musi to być przywódca partii, która uzyskała najwięcej głosów w wyborach, ale prezydent powinien brać pod uwagę układ sił w parlamencie, by kandydat na premiera mógł stworzyć rząd - dodaje Winczorek.
W naszym kraju funkcjonuje zwyczaj, że premierem zostaje przywódca zwycięskiego ugrupowania, ale w przeszłości bywało różnie. - W systemie wielopartyjnym, jaki występuje w Polsce, często mamy do czynienia z koalicjami kilku ugrupowań, a wtedy premierem niekoniecznie zostaje lider tej partii, która uzyskała największą liczbę głosów w wyborach. Wszystko zależy od wyniku negocjacji między partiami, które ją tworzą - mówi. Prawnik przywołuje przykład Waldemara Pawlaka, który dwukrotnie był premierem (w 1992 r., kiedy nie udało mu się stworzyć rządu oraz w latach 1993-95 - przyp. red.), a przecież jego partia - PSL - nigdy nie wygrała wyborów. Inny przypadek miał miejsce w 2005 r., kiedy PiS wygrał wybory, ale prezydent Lech Kaczyński desygnował na premiera nie szefa tej partii, ale Kazimierza Marcinkiewicza, polityka z drugiego szeregu.
Jak podkreśla prof. Winczorek, prezydent musi brać pod uwagę realia sejmowe, gdyż desygnowanie kandydata, który nie cieszyłby się poparciem większości parlamentarzystów byłoby stratą czasu i wiązałoby się z ryzykiem nadwyrężenia dla autorytetu głowy państwa. Dodaje, że gdyby PiS faktycznie wygrał wybory, prezydent raczej nie miałby wyjścia: musiałby desygnować na premiera Jarosława Kaczyńskiego.
Platforma zwiera szyki
Zdaniem dr. Norberta Maliszewskiego, eksperta ds. marketingu politycznego wypowiedź prezydenta to przejaw zaangażowania Bronisława Komorowskiego w kampanię wyborczą po stronie Platformy Obywatelskiej. Dowód na to, że środowisko PO zwiera szyki, by powstrzymać spadek poparcia. - Nawet, jeżeli wcześniej byli skonfliktowani, teraz Schetyna, Komorowski i Tusk wspólnie działają, by zapobiec dalszemu pogorszeniu notowań - uważa ekspert.
Jednocześnie, jak twierdzi ekspert, stratedzy Platformy próbują straszyć Polaków trudną koabitacją prezydenta z szefem rządu, gdyby premierem znów został Jarosław Kaczyński. - Polacy mają w tej kwestii bardzo złe doświadczenia, dobrze pamiętają konflikty, do jakich dochodziło między Donaldem Tuskiem a Lechem Kaczyńskim - przypomina Maliszewski. Słowa Komorowskiego mają zmobilizować sympatyków PO do tego, by poszli na wybory i nie dopuścili do realizacji tego scenariusza.
Maliszewski zgadza się z Hofmanem, który twierdzi, że słowa Komorowskiego mają na nowo spolaryzować społeczeństwo. - To stanowisko jest pewną grą wyborczą, które służy zdobywaniu poparcia i hamowaniu niekorzystnych dla PO procesów, jakie obserwowaliśmy w ostatnich tygodniach. Prezydent powraca w ten sposób do narracji o wojnie światów, dwóch grupach, które odmiennie postrzegają rzeczywistość, mają inne wartości i emocje. W tej opowieści zwolennicy Platformy to patrzący w przyszłość pragmatycy i optymiści, podczas gdy sympatycy PiS to radykalni pesymiści, zanurzeni w przeszłości - mówi. Zdaniem eksperta tego rodzaju ruchy to przejaw walki Platformy o elity liberalne, zwane "salonem" i celebrytów, którzy w ostatnim czasie dali wyraz swojemu rozczarowaniu PO, postawienie ich przed dylematem - jesteś z nami albo z PiS-em.
Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska