Jarosław Kaczyński przemawia na wiecu w Pułtusku© East News

"Tylko świnie siedzą w kinie". Historyk propagandy: Przypomina się nagonka z Marca '68

Michał Gostkiewicz

- Tak jak w marketingu - sprzedaje seks, tak w polityce - sprzedaje nienawiść. Politycy przyjęli założenie, że kulturalny dyskurs jest dla mięczaków, a prawdziwi twardziele i tzw. fighterzy polityczni mówią, jak jest - mówi dr Piotr Osęka. I ostrzega: - Mechanizm psucia kultury politycznej to niestety mechanizm zapadkowy. Kręci się tylko w jedną stronę.

Michał Gostkiewicz: Prezydent RP, komentując film polskiej reżyserki, cytuje antyhitlerowskie hasło: "Tylko świnie siedzą w kinie". Potem zasłania się prawem cytatu. Z jaką epoką historyczną się to panu kojarzy?

Dr Piotr Osęka*, historyk, badacz historii propagandy: Kiedy widzę przedstawicieli najwyższych władz państwa, którzy wypowiadają się lżąco i pogardliwie o twórcach, to przypomina się nagonka z Marca 1968 roku. Wtedy non stop na łamach komunistycznej, rządowej prasy pojawiały się artykuły szkalujące Polską Szkołę Filmową. Mówiące, że jest pacyfistyczna, demobilizująca, demoralizująca, przedstawia w złym świetle polską historię.

Historia zatacza koło. Hejt uderza w jedną ze spadkobierczyń tej polskiej szkoły.

Mało tego, pojawia się ten sam motyw: że polscy twórcy rzekomo robią filmy dla poklasku Zachodu, za nic mając patriotyczne obowiązki i narodowe dziedzictwo kalają, lżą, obrażają naród polski.

Ja wiem, że argumentum ad Hitlerum wyklucza z dyskusji, ale skoro władza nawiązuje do hitlerowskiego reżimu, to przypomnijmy, że to ten reżim palił książki nieprawomyślnych twórców.

Oczywiście jest tak, że używający takich porównań w pewnym sensie wskrzeszają tamtego ducha. Ale znamy bliższą analogię – właśnie Marzec.

Piotr Osęka
Piotr Osęka© YouTube

Schemat: władza się boi, że ktoś jakimś dziełem kultury otworzy oczy szerszym masom społeczeństwa?

Musimy pójść trochę głębiej. Tamta nagonka miała dość silne umocowanie społeczne. Do większości to zorganizowane przekuwanie wściekłości w nienawiść przemawiało - inaczej niż wcześniejsza propaganda antyamerykańska za stalinizmu. Amerykańskich imperialistów nikt się nie bał. W polskim społeczeństwie raczej dominowało takie poczucie, że dobrze by było, żeby ci Amerykanie nas podbili.

A Niemca bali się wszyscy.

A Niemca bali się wszyscy. Operowanie antyniemieckimi argumentami przez propagandę PRL-owską na pewno dotarło do znacznej części społeczeństwa, choć trudno jest to zbadać dokładnie. Natomiast niewątpliwie ziarno padało na podatny grunt.

A czy dziś politycy odwołują się do istniejących emocji, tak samo, jak odwoływali się wtedy?

To jest oczywiście sprzężenie zwrotne. Politycy wytwarzają emocje, do których się odwołują, a później, gdy one rozkwitną, to je zagospodarowują. W 1968 roku ekipa Gomułki próbowała się zalegitymizować i bała się protestów studenckich.

Dzisiaj chodzi też o legitymizację, czy po prostu o wybory?

Dziś władza jest wybrana demokratycznie - w sensie technicznym, bo oczywiście warto zadawać pytania o jej dominację w mediach publicznych czy podział okręgów wyborczych – i nie musi się dodatkowo legitymizować.

Natomiast oczywiście chodzi o wybory. W marketingu wszyscy wiedzą, że seks sprzedaje. Choć dziś dobrzy reklamodawcy raczej nie działają według schematu "skąpo ubrane młode kobiety reklamują wszystko, od papierosów, przez samochody, po sokowirówki".

Skąpo ubrane kobiety może z reklam zniknęły, ale zły Niemiec z gomułkowskiej propagandy, który w latach 90. i 2000. też zniknął, niestety powrócił.

Tak jak w marketingu seks sprzedaje, tak w polityce sprzedaje nienawiść.

A pana zdaniem jest to próba udana? Czy w polskim społeczeństwie wciąż jest tyle resentymentu wobec Niemiec, kiedy z tymi Niemcami się dziś handluje, studiuje się u nich, pracuje?

Przekonamy się już za niecały miesiąc. Ja uważam, że władza nie zdoła zmobilizować więcej ponad swój twardy elektorat. Czyli po pierwsze elektorat korzyści – tych, którym dzięki transferom społecznym poprawiła się sytuacja po 2015 roku i którzy nie mają powodu na PiS nie głosować. Oni albo patrzą przez palce na różne propagandowe hasła, albo się nimi w ogóle wręcz nie przejmują, bo nie interesuje ich wielka polityka.

I po drugie - supertwardy elektorat, który ogląda program "Reset" i "Wiadomości" TVP i jest święcie przekonany, że Tusk jest naprawdę moskiewsko-berlińskim agentem, który spiskuje z Brukselą, by pozbawić Polskę niepodległości.

"Fur Deutschland". Cztery lata po zamachu na Pawła Adamowicza pociąg z hejtem pędzi, a palacze ładują wielką szuflą węgiel do pieca.

Mechanizm psucia kultury politycznej to jest niestety mechanizm zapadkowy. Kręci się tylko w jedną stronę. Może być coraz gorzej, ale bardzo trudno o to, żeby było coraz lepiej.

Wtedy, cztery lata temu, rozmawialiśmy o tym, gdzie dla polityków jest granica otrzeźwienia. Granica zrozumienia, że chyba ktoś tu się posunął za daleko. Dziś pytam - czy ona w ogóle istnieje?

Patrząc wstecz w historię, wygląda na to, że musi wystąpić jakiś - uchowaj Boże - potworny wstrząs, taki, jak w trzydziestym dziewiątym roku, który w pewnym, przenośnym oczywiście sensie wyzerował naszą kulturę polityczną.

Boję się, że bez jakiegoś wielkiego otrzeźwienia politycy nie zaczną nagle na powrót mówić rzeczowo i merytorycznie. Nie usłyszymy prędko w Sejmie czegoś w stylu: "chciałbym zwrócić uwagę, że urzędujący premier prawdopodobnie pomylił się w swoich rachubach", albo: "dziękuję za ten głos opozycji, niemniej pozostaniemy przy swoim zdaniu".

Ostatni czas – krótki - kiedy w taki sposób rozmawiano w Sejmie, był po innym przełomie – roku 1989. Wtedy też nastąpiło to wyzerowanie, tylko jedyny raz w historii Polski w pokojowy sposób. Cierpliwości politykom starczyło na 20 lat.

Symptomy były wcześniej, psucie następowało powoli, bo najpierw wszyscy się tej kultury politycznej uczyli. Przed 1989 r. funkcjonowały dwa nieprzenikające się dyskursy polityczne: komunistycznej władzy i opozycji.

Dyktatura miała swoją propagandę, którą historycy i starsze pokolenia pamiętają z PRL-u: te wszystkie opowieści o ekstremie, co za pieniądze CIA szerzy poglądy antysocjalistyczne i uprawia antypolską działalność. Ale to tak naprawdę był margines. Większość "Trybuny Ludu" czy Dziennika Telewizyjnego zapełniała papka o tym, jak jest świetnie.

Atakowaniu opozycji poświęcano niewiele uwagi, opozycja zaś zajmowała się pomstowaniem na władze (choć – uwaga – bez inwektyw) i zastanawianiem się, czy i jakie jest wyjście z tego impasu.

Jak się okazało, że mamy z powrotem demokrację, mamy parlament, to na początku rzeczywiście dbano o przestrzeganie tych reguł parlamentarnych. Nawet przy ostrych sporach politycy próbowali zachować pewne formy i starali się obraźliwych sformułowań nie używać.

A później się zaczęło.

"On tak powiedział, ooo, to ja powiem dwa razy bardziej". Mechanizm zapadkowy zaczął się kręcić już przy wyborze prezydenta Kwaśniewskiego. Prawica usiłuje od lat wmawiać, że to co zwie "przemysłem pogardy", miało miejsce tylko przy okazji prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Otóż tak nie było.

Przeciwnicy Kwaśniewskiego zachłystywali się obelgami na niego, a nagranie prezydenta w stanie wskazującym na spożycie alkoholu w Katyniu eksploatowano na wszystkie możliwe sposoby. Faktem jest, że powód do tego sam dał, ale zamiast poprzestać na konstatacji, że prezydent zachował się niestosownie, sprawę wałkowano.

Ale punktem zwrotnym w tej historii polskiej nienawiści i złych emocji w polityce i złych wzorów w kulturze politycznej był Smoleńsk. I to, że już kilka dni po katastrofie politycy PiS zaczęli sugerować, że to nie był wypadek, tylko zamach; a jak zamach, to pewnie maczała w nim palce Platforma Obywatelska.

Równocześnie na Krakowskim Przedmieściu, które stało się wtedy na pewien czas agorą, Hyde Parkiem na sterydach, pojawiały się też rzeczy z punktu widzenia osób w żałobie, zwłaszcza wierzących, niewybaczalne - typu krzyż z puszek po piwie. Wydarzył się wstrząs, o którym mówimy, ale okres opamiętania był krótki, a potem hamulce puściły i lokomotywa popędziła szybciej.

Tak, to prawda. Ale chociaż pytanie "kto zaczął" kojarzy się raczej z bójką w szkole, to moim zdaniem należy podkreślić, kto zaczął. Zaczął PiS. To PiS pierwszy postanowił politycznie skonsumować posmoleńską żałobę.

Prawica odpowie na pana słowa tak: "no właśnie to nie my zaczęliśmy, tylko zaczęła Platforma szczuciem na Lecha Kaczyńskiego". I tak to trwa i się nasila, a my, proszę zobaczyć: właśnie wpadliśmy w pułapkę próby ustalania, kto zaczął. W naszej rozmowie cztery lata temu, pamiętam, mieliśmy może cichą, ale jednak nadzieję, że być może straszna śmierć Pawła Adamowicza jakoś otrzeźwi ten dyskurs.

Te nadzieje szybko się rozwiały, kiedy również ta śmierć zaczęła być wykorzystywana do wzajemnego okładania się. Podobnie jak zresztą 100 lat temu było po zamachu na Gabriela Narutowicza.

To była pierwsza śmierć prezydenta RP, kiedy okazało się, że nawet tak straszne wydarzenie jest nie dość straszne, żeby komuś nienawiść z głowy wywietrzała. A słupek hejtu, niczym słupek rtęci, rośnie wraz z temperaturą polityczną – co cztery lata, przy wyborach. Wszystko, co się dzieje przed wyborami, jest polityczne. I tak stało się z filmem Agnieszki Holland o granicy polsko-białoruskiej, odkąd okazało się, że wejdzie na ekrany przed wyborami.

Aktualna nagonka polega na tym, że PiS chce przed wyborami rozbudzić wściekłość elektoratu, skanalizować nienawiść. W tym celu najlepiej związać Agnieszkę Holland z Donaldem Tuskiem i wbić wyborcom do głowy, że reżyserka, która "obraża polski mundur", popiera Platformę, a Platforma popiera ją.

Czyli że to jest jedna "banda" i jak wygra Tusk, to tak jakby wygrała Agnieszka Holland. Chodzi o zaprogramowanie w głowach odbiorców propagandy takich skojarzeń, żeby to się jedno z drugim łączyło.

Widział pan film "Zielona Granica"?

Nie.

Ja też nie. Nie będziemy zatem oceniać treści, natomiast możemy porozmawiać o dyskursie, jaki się wokół najnowszego dzieła Agnieszki Holland wytworzył. Prezydenta Dudę już wspomnieliśmy. Ale musimy zajrzeć głębiej. Dariusz Matecki, członek obozu rządzącego, pisze tak: Andrzej Szalawski, Michał Pluciński, Igo Sym nie byli anonimowi. Wy też nie jesteście anonimowi". Wylicza pełną obsadę filmu Agnieszki Holland i nazywa ją listą hańby. Dalej: minister sprawiedliwości nie widział filmu, ale pisze, że przedstawia on "sadystów w polskich mundurach, którzy przerzucają kobietę przez zasieki", i dodaje, że film nakręciła córka stalinowca, która kontynuuje jego dzieło. Dobrze znane tropy.

"Resortowe dzieci". Do tego konceptu PiS dawno nie sięgał, ale teraz właśnie ma okazję. Agnieszka Holland to dla propagandy cel jak marzenie, proszę zobaczyć, to łatwe: "Żydówka, córka żydowskiego stalinowca, która siedziała u Bieruta na kolanach, teraz szkaluje i obraża Polaków. Powinniście jej, Narodzie Polski, nienawidzić, bo ona wami gardzi". A do tego jeszcze rzekomo szkaluje mundur.

Od tej "listy hańby" wieje przeszłością. I to tak wprost, bez silenia się na subtelność aluzji.

Pamiętam, że w jakimś artykule "marcowym" było takie "rozliczenie ze stalinizmem", czyli stwierdzenie, że dla tych, dla których kiedyś wszystko było dobre, bo radzieckie, teraz wszystko jest złe, bo polskie. W propagandzie taki cios w oczywisty sposób musiał być zakamuflowany. Teraz żadnych aluzji nie trzeba robić, można mówić absolutnie wszystko i politycy to wykorzystują.

Przy czym tu ważne zastrzeżenie: niewątpliwie PiS dzierży palmę pierwszeństwa w rozpalaniu złych emocji, ale nie jest jedyny. "8 gwiazd" to też jest hasło w całości sklejone z nienawiści. A stało się przecież sztandarem sporej części opozycji.

No i teraz w oczach najbardziej radykalnej części zwolenników opozycji zostanie pan symetrystą.

A trudno. Tu przypomnę kolejny przykład, że to nie tylko wina PiS - słowa Zbigniewa Hołdysa o tym, że "symetryści to współczesna wersja szmalcowników" to też jest element słownej agresji. Ja bym nie mówił od razu, że to jest nienawiść, bo nienawiść musi być jakoś ugruntowana. Ale ponieważ różni aktorzy po różnych stronach politycznej barykady przyjęli założenie, że kulturalny dyskurs jest dla mięczaków, a prawdziwi twardziele i fighterzy polityczni mówią, jak jest, to mamy takie publiczne nakręcanie wściekłości.

Nie boi się pan, że to się rozniesie z polityki do społeczeństwa?

Na Twitterze, na YouTubie na TikToku już rekordy robią filmiki, gdzie jakiś zwykły człowiek, sportowiec czy trener "mówi, jak jest". I najczęściej bluzga strasznie, opowiada jakieś okropne, nienawistne brednie.

W efekcie politycy też muszą "mówić jak jest", nie przebierając w słowach.

Kolejne sprzężenie zwrotne?

A do tego doszedł kryzys uchodźczy, który nie został przez PiS wymyślony. W 2015 roku prawica w Europie, w tym PiS w Polsce, wykorzystała go politycznie, podsycając lęk społeczeństwa przed uchodźcami i następnie konsumując ten lęk w swoim wyborczym sukcesie. Nie wiem, ile punktów procentowych zarobili dzięki przekazowi, że Platforma chce do Polski wpuszczać tych, co nas będą gwałcić, wysadzać się i brać zasiłki…

Jarosław Kaczyński wtedy mówił o przypadkach powrotu dawno niewidzianych w Europie chorób: cholery na wyspach greckich, dyzenterii w Wiedniu, dalej mówił o pasożytach, pierwotniakach, które przybysze mogą ze sobą przywlec. I pytał, czy prawdą jest, że przyjedzie do nas według unijnego rozdzielnika 100 tysięcy muzułmanów.

A potem przeskakujemy do roku 2021 i problem wraca. Tylko teraz realny, bo w 2015 nie było napływu do Polski, a teraz jest. Faktem jest, że jest to element intrygi Łukaszenki i pośrednio Putina przeciw Polsce, czyli nacisku poprzez sztuczne tworzenie kryzysu migracyjnego.

Ale sam kryzys jest faktem, to znaczy ci ludzie są prawdziwi. No i teraz co PiS ma robić? Tu nie ma łatwych rozwiązań. Może zacząć wpuszczać tych uchodźców, tak jak powinien: budować ośrodki, zatrudnić tłumaczy, sprawdzać, kim oni są, część odsyłać, części przyznawać prawo pobytu w Unii, korzystać z pomocy Frontexu i z różnych agend unijnych.

Ale wtedy, cytując sformułowanie Ziobry, we własnych oczach i w oczach własnego twardego elektoratu wypadłby jak miękiszon.

Tylko czy przez to twardzielstwo polityków nie tracą polskie służby mundurowe? Propagandowe hasło #muremzapolskimmundurem wywołuje pozytywne emocje – patriotyzm, wierność ojczyźnie. To działa, bo przez ostatnie 30 lat służby mundurowe wypracowały nie najgorszy wizerunek wśród polskich obywateli. Tylko że dziś to hasło-wytrych na tych, którzy w jakikolwiek sposób krytykują działania wojska, policji i Straży Granicznej na granicy polsko-białoruskiej.

Skoro polityk nie może być miękiszonem, to musi pokazać, że "my", w odróżnieniu od tych lewaków i liberałów unijnych, co to nie potrafili być stanowczy, my walczymy w wojnie hybrydowej, walczymy z wrogiem. I uchodźcy są przedstawiani jako element tej wojny. Jako żywe pociski.

Czyli #muremzapolskimmundurem oznacza w tym kontekście, że…

…elektorat musi się zjednoczyć wokół sztandaru, bo jesteśmy na wojnie, a ci, co nie są z nami, to są zdrajcy. Dzięki temu łatwo jest zdobyć nowe głosy. W 2015 roku ta narracja została jednak spacyfikowana w Europie…

…gdy UE dogadała się z Erdoganem…

…a w 2021 Angela Merkel z Putinem – i tłum na granicy nagle się zmniejszył.

A potem Rosja napadła Ukrainę i nagle władza się zorientowała, że ludzie z serca pomagają uchodźcom. Polacy oddolnie pomogli ogromnej liczbie ludzi, zanim władza się zorganizowała. Jak się zorganizowała i zaczęła pomagać, to nagle było "my, Polacy, myśmy pomogli uchodźcom", na co ludzie zareagowali niczym pan Wołodyjowski na Zagłobę, jak mówił, "żeśmy Bohuna usiekli", i zapytał: jakie "my"? Ale to było aż półtora roku temu. Teraz pozytywna emocja wokół uchodźców osłabła. Czy dlatego mamy powrót do emocji złej i do dzielenia uchodźców na lepszych i gorszych?

To rozróżnienie na "słusznych" uchodźców – kobiety i dzieci z Ukrainy, które uciekają przed wojną - i "niesłusznych", czyli tych rzekomo samych młodych mężczyzn, co się nielegalnie przekradają przez granicę polsko-białoruską, mają pieniądze i w ogóle chcą tylko na nas żerować i są nam obcy kulturowo, pojawiło się od razu po rozpoczęciu wojny.

A wraz z nim sprzeciwu wobec rzekomego "moralnego szantażu", niezwykle ważna dla naszej rozmowy o emocjach, o nienawiści, o gniewie i o strachu. Z jednej bowiem strony władza ma świadomość: "coś tu robimy źle", ale z drugiej strony "dla dobra państwa tak robić musimy".

Na przykład wypychać uchodźców z powrotem na Białoruś, w bagno, w las, w noc.

Sprawę ułatwia to, że wschód Polski, choć stanu wyjątkowego już nie ma, wciąż pozostaje trochę szarą strefą. Jak tam się jedzie, to co chwila wyrasta jakiś patrol, który kontroluje i próbuje obrzydzić życie ewentualnym obrońcom praw człowieka.

Rząd dba, żeby powszechna była narracja Straży Granicznej, która na swoim profilu twitterowym publikuje na przykład, że na widok patroli "cudzoziemcy się wycofali", "nie pokonali bariery", a tych, co pokonali, "zatrzymano". Nie wiadomo, co z nimi dalej.

Tymczasem film Holland, znanej na całym świecie polskiej reżyserki, oparty na informacjach od aktywistów na granicy oraz, co podkreślała sama Holland, również na rozmowach z byłymi strażnikami granicznymi, pokazuje tę ciemniejszą stronę – pushbacki, brutalność, przemoc, ludzkie tragedie.

A jeszcze oprócz filmu Holland jest też znakomita książka Mikołaja Grynberga, "Jezus umarł w Polsce". Czytałem ją, jest świetna i wstrząsająca. Pokazuje mechanizm, w który władza się trochę sama zaplątała, gdy przyjęła tę definicję siebie, że my jesteśmy twardzielami i nie idziemy na żadne kompromisy i nie jesteśmy tacy frajersko humanitarni jak ta Merkel i Unia Europejska, tylko właśnie potrafimy zdecydowanie bronić polskich granic.

I teraz najeżdżamy lupą na słowo "zdecydowanie". Co ono w sobie zawiera? Jakie decyzje się podejmuje w ramach tego bycia zdecydowanym? No więc decyzje się podejmuje takie, że się buduje płot, że się ludzi wypycha do lasu, że się robi pushbacki. Że się godzi z tym, że oni mogą umrzeć. Ważne, żeby się nie przedostali, nawet jeżeli mamy się przyczynić do ich śmierci.

Dosłownie w ciągu ostatnich kilku dni profil Straży Granicznej opublikował serię zupełnie innych informacji – ze zdjęciami – o tym, ilu osobom pomógł, ile otrzymało pomoc medyczną, albo to, że jakieś osoby złożyły wnioski o ochronę międzynarodową, po czym nie czekając na rozpatrzenie – wyjechały. Bitwa na narracje między rządem a resztą świata trwa.

Jednak nie mam wrażenia, żeby wiodący ton komunikatów się zmienił. I teraz uwaga: pod komunikatami Straży Granicznej w mediach społecznościowych często wywiązują się dyskusje. W tych dyskusjach zawsze jest przynajmniej kilka, jak nie kilkanaście głosów takich, że z tymi uchodźcami to w ogóle nie ma się co cackać.

To nie są wypowiedzi pojedynczych wariatów, ja to obserwuję od dłuższego czasu i to zjawisko się wzmaga. Jest przerażające. Ludzie fantazjują, anonimowo lub pod jakimś imieniem i nazwiskiem, nie wiem, czy prawdziwym, czy nie, o tym, że trzeba ustawać karabiny maszynowe, kłaść pola minowe, podłączać płoty do wysokiego napięcia, że trzeba tych uchodźców - których zawsze się opisują z pogardą i nienawiścią jednocześnie - zabijać, jak w grze komputerowej. I że trudno, może to się niektórym nie podoba, ale to jest nasz obowiązek.

Zastrzegam – to jest dyskurs w sieci, a nie oficjalny. Nie jest używany w tej chwili przez władzę kraju w żaden sposób. Ale samo istnienie takiego języka w sferze publicznej jest groźne. Bo jeśli wcześniej byłem sceptyczny wobec przywoływania Goebbelsa, tak teraz możemy się odwołać do III Rzeszy.

Dlaczego?

Nasuwają mi się skojarzenia z tzw. "przemówieniami poznańskimi" Himmlera. Zwracając się do wyższych urzędników SS, utyskuje, że członkowie NSDAP o eksterminacji Żydów mówią "no tak, trzeba to zrobić" – ale że tak lekko rozmawiają o tym tylko ci, którzy nigdy sami w zabijaniu nie uczestniczyli.

A on mówi przecież do tych, którzy osobiście to robią. Zagrzewa do działania, daje im usprawiedliwienie, rozgrzeszenie, że są "w obowiązku wobec swojego narodu".

Jak wyszła na świat prawda o Buczy, rozmawiałem z prof. Piotrem Cywińskim, dyrektorem Muzeum Auschwitz. M.in. o tym, do czego doprowadziło nieraz w historii propagandowe odczłowieczanie grup ludzi. Ale wtedy rozmowa była o zbrodni wojennej. O planie eksterminacji ukraińskiego narodu. Ale tu wchodzą nam proporcje. Czy w przypadku granicy to, że teraz pan użył argumentu ad Hitlerum, nie jest przesadą, nie oznacza, że pan skasował swoją właściwość w dyskusji?

A czy trupy i tu, i tu – ze wszelkimi proporcjami – padają? No właśnie. Wie pan, jest znakomita książka Konstantego Geberta "Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło". Ona jest o tym, że sprawcy najgorszych masowych zbrodni posługiwali się językiem moralnej czystości.

Oczywiście, że to są różne sytuacje. Ale i tu, i tu pojawiają się te same argumenty. Tak, to nienawiść w internecie, za którą jeszcze nie idzie ustawianie karabinów maszynowych, ale w ten sposób tworzy się jakaś atmosfera przyzwolenia.

Te sformułowania krążą, i tak naprawdę w każdym takim przypadku powinien działać tu prokurator, jeśli ktoś nawołuje do nienawiści etnicznej i do zabijania. I tu postawię kropkę, bo wiemy, dokąd prowadzi ta droga, którą znamy z historii. Jeżeli historycy mają wyciągać wnioski z przeszłości i mówić współczesnym, co z tej historii wynika, no to właśnie powinni mówić, że zło zaczyna się od takich sformułowań.

Film Holland idzie temu wbrew. Pokazuje ludzi, z których antyuchodźcza propaganda chce zrobić nieludzi, jako ludzi. Cierpiących, zasługujących na współczucie i empatię.

Zgadza się. A jednocześnie uderza w to, że nawet ta część społeczeństwa, która jest murem za polskim mundurem, ceduje ten problem na kogo innego. Na służby mundurowe, na Straż Graniczną. "Niech oni robią to, co trzeba, już tam nie wnikajmy w szczegóły, kto co ma zrobić". Aż tu się nagle okazuje, że musimy zobaczyć, co ten polski mundur, za którym my murem stoimy, tam konkretnie robi.

Nasz reporter rozmawiał z mężczyzną, który odbył służbę na granicy w jednej ze służb mundurowych. Przyznawał, że "lubił chodzić do lasu", i "był dobry" w wykrywaniu uchodźców, choć nie był ich wrogiem. "Taka praca" – mówił. A potem przyznawał, że widok cierpiących ludzi działał na psychikę.

W książce Grynberga czytałem wywiad ze strażnikiem granicznym, który mówi o wymianie kadr na takie, które nie przeszłyby testów psychologicznych, za to mają w sobie większą skłonność do podporządkowywania się rozkazom. Choć i same rozkazy są dwuznaczne. Przecież nie pada rozkaz "strzelać", tylko "nie wpuszczać". No ale jak mamy nie pozwolić wejść, nie używając siły?

Radź sobie, strażniku, tam w lesie, sam.

Oczywiście najlepiej jest stosować prawo, stosować procedury, tyletyle że są one żmudne, kosztowne i mogą wywołać w społeczeństwie wrażenie, że to władza na tegoż społeczeństwa koszt jakichś "darmozjadów" sprowadza, trzyma ich w obozach. Najlepiej, żeby w ogóle tego problemu nie było, ale jest. I to nie tylko polski, borykają się z nim Włochy, Grecja, Hiszpania.

Polskie państwo stanie w końcu przed koniecznością wypracowania rozwiązania dla problemu imigracji w znacznie większej skali niż dziś. A skoro będzie problem, to będzie też wokół niego propagandowe starcie. Na początku rozmowy powiedział pan, że w naszej historii opamiętanie, wyzerowanie hejtu następowało wyłącznie po gigantycznych wstrząsach polityczno-społecznych. Skoro taki przełom to nie jest coś, co można przewidzieć, a my siedzimy w tym pędzącym pociągu, gdzie politycy dorzucają węgla do pieca, to, czy mamy jakiekolwiek powody do optymizmu?

Rzeczywiście nie mamy. Nie widzę żadnych źródeł nadziei na to, że ten pociąg się zatrzyma. Że ten mechanizm zapadkowy zacznie zwalniać. Dobre byłoby w obecnej sytuacji już nawet to, żeby się przestała pogarszać.

Do czego to może doprowadzić, zobaczyliśmy 6 stycznia 2021 w Stanach Zjednoczonych, kiedy narracja Donalda Trumpa i jego ekipy doprowadziła do ataku na Kapitol. Do próby zamachu stanu. Podobna próba była potem w Brazylii, kiedy wybory przegrał prezydent-populista Jair Bolsonaro.

Czyli świeże lekcje historii pokazują, że ostatnią stacją pociągu z nienawiścią może być tak zwane kryterium uliczne?

Sytuacja, gdy twardy elektorat, nakręcany propagandą, postanowi wziąć sprawy w swoje ręce? Sytuacja "wszystko albo nic": albo wygramy jakimikolwiek środkami, albo wszystko stracone? Takie są wszędzie skutki tworzenia takiego podziału politycznego, że ci co są za rządem, to są patrioci, a wszyscy przeciwnicy to zdrajcy, agenci Berlina, potomkowie ubeków, pseudoelity, polskojęzyczne media.

Mógłbym długo ciągnąć tę wyliczankę. Chociaż ustaliśmy już, że jestem symetrystą, to jednak przyznam, że moim zdaniem gros odpowiedzialności za to dewastowanie obyczajów politycznych, dewastowanie języka, jakim mówimy o polityce, spoczywa na PiS.

Cztery lata temu zakończyliśmy naszą rozmowę tym, że ja zapytałem pana, jak zapobiec różnym takim scenariuszom. Pan odpowiedział: "historyk bada i opisuje, nie ma recept".

Historycy siłą rzeczy, jak lekarze, najwięcej uwagi koncentrują na konfliktach, napięciach społecznych. Historia propagandy, to jest historia przeszłych nieszczęść i dramatów, i to nie jest tak, że my, Polacy, jesteśmy tu jakoś wyjątkowi, że niby tylko my niszczymy sobie kulturę polityczną, a dookoła wszyscy elegancko wycierają usta chusteczką.

Problem w tym, że jesteśmy coraz bardziej chorzy. Skoro nie ma recepty, to będzie miał pan jako historyk propagandy pełne ręce roboty.

Naprawdę trudno mi coś optymistycznego panu powiedzieć. Obserwuję to wszystko z niepokojem. Chociaż po cichu liczę, że te wybory coś zmienią.

Michał Gostkiewicz, dziennikarz Wirtualnej Polski

*Dr hab. Piotr Osęka - ukończył historię na Uniwersytecie Warszawskim. Obecnie jest profesorem w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w badaniu, dokumentowaniu i upamiętnianiu historii Marca '68. Specjalizuje się m.in. w badaniu propagandy politycznej. Autor książki "Syjoniści, inspiratorzy, wichrzyciele. Obraz wroga w propagandzie Marca 1968".

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie