Tybetańczycy dla WP: zabiją nas, ale nie naszego ducha
Ilu ich jest w Polsce? Czym się zajmują? Co sądzą o Chińczykach i czy wierzą, że ich kraj odzyska autonomię? Tybetańczycy opowiadają Wirtualnej Polsce o biedzie, torturach i tęsknocie za wolną ojczyzną. Nie tracą nadziei na niepodległość. - Mogą nas zniszczyć, ale nie zabiją naszego ducha - zaznaczył jeden z nich.
Wyciągają nas w nocy z domów
Tshering Tashi mieszka w Polsce od trzech lat. Studiuje filologię angielską w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Kilkanaście lat temu przedarł się przez Himalaje i uciekł z Tybetu do Indii. Nie mógł znieść tego w jaki sposób komunistyczne władze chińskie traktują mieszkańców Tybetu. – Jesteśmy dyskryminowani pod każdym względem. Mamy zakaz nauki języka tybetańskiego, utrudniony dostęp do służby zdrowia i pracy. Chiński rząd zniszczył naszą kulturę i pozbawił nas wolności religijnej. Nie możemy nawet wieszać plakatów Dalajlamy, bo policja kontroluje nas na każdym kroku. To mafia. Przychodzą w nocy, wyciągają nas z domów, zabierają do więzienia. Jeśli ktoś ginie, to wie o tym tylko rodzina – mówi Tshering.
Do końca pierwszej połowy ubiegłego wieku Tybet cieszył się wolnością. Kiedy w 1949 roku został podbity przez wojska chińskie jego mieszkańcy utracili niepodległość. Według szacunków rządu tybetańskiego, które zostały opublikowane na stronie RatujTybet.org, przez niemal 60 lat chińskiej okupacji zginęło ok. 1,2 mln Tybetańczyków, tysiące trafiło do więzień (w tym m.in. XI Panczenlama – drugi po Dalajlamie hierarcha szkoły Gelukpa buddyzmu tybetańskiego), a ponad 6 tys. buddyjskich klasztorów zostało zrujnowanych.
Chińska telewizja kłamie
Dążenia separatystyczne Tybetu stały się obsesją chińskich władz, które nagminnie łamią prawa człowieka i prześladują wyznawców Dalajlamy. Duchowy przywódca narodu tybetańskiego w 1959 roku musiał uciekać i w sąsiadujących z Chinami Indiach założył rząd na uchodźstwie. - W zmanipulowanych przez chińską władzę mediach to nas pokazuje się jako terrorystów. Kiedy chińska telewizja informowała ostatnio o zamieszkach w stolicy Tybetu - Lhasie (najgłośniejsze od 1989 roku demonstracje przeciw władzy chińskiej, które doprowadziły do wprowadzenia stanu wojennego w Lhasie – przyp.red.), to pokazywała np. płaczącą chińską dziewczynkę i kłamała, że to Tybetańczycy ją skrzywdzili – irytuje się Tshering.
Tybetańczyk przekonuje, że relacje między Tybetańczykami a Chińczykami są dobre i nie mają nic wspólnego z tym, w jaki sposób rząd chiński podchodzi do sprawy Tybetu. - Denerwuje mnie, że dziennikarze – nie tylko chińscy, ale i europejscy - w kółko wypisują, że Chińczycy są przeciw nam, lub my jesteśmy przeciw nim, a to nie jest tak. To władze manipulują ludźmi, bo w ten sposób łatwiej nimi kierować – twierdzi student.
W Polsce żyje 17 Tybetańczyków, jednak jak mówi Tschering, tylko połowa z nich urodziła się a Tybecie. Reszta to potomkowie uciekinierów z Tybetu. Jednym z nich jest Tsewang Lhendup – pracownik sklepu tybetańskiego w Warszawie. Tsewang urodził się w Nepalu, do którego uciekli w 1959 roku z Tybetu jego rodzice. Pięć lat temu ściągnął go do Polski wujek, Tybetańczyk, który jest nauczycielem akademickim na Uniwersytecie Warszawskim i prowadzi sklep z wyrobami tybetańskimi. Choć w Nepalu żyje ok. 20 tys. Tybetańczyków, bo przez lata był on azylem dla nich, to jak mówi Tsewang – jego ojczyzna nie jest już bezpieczna dla zwolenników Dalajlamy. Złapani przez nepalską policję uciekinierzy zostają przekazani do Tybetu – mówi pracownik sklepu. Nepal zresztą uznał Tybet za część Chin w zamian za granty na rozwój.
Bogactwa w Tybecie
Dlaczego chińskiemu rządowi tak bardzo zależy na Tybecie? – Walczą z Tybetem, aby utrzymać swój naród w ryzach. W Chinach jest niemal 60 mniejszości narodowych i wszyscy chcieliby być wolni. Gdyby Chiny uznały niepodległość Tybetu, to zaraz inne grupy by się odezwały – mówi Tschering. Student filologii angielskiej dodaje, że Chinom zależy na Tybecie, bo jest on źródłem surowców – m.in. miedzi, ołowiu, cynku, ropy i gazu naturalnego. – To są miliardy dolarów, więc dlaczego chińska gospodarka miałaby na tym nie skorzystać? – pyta Tshering.
Choć Tybet jest kopalnią surowców naturalnych i mógłby dzięki temu doskonale funkcjonować, to jego mieszkańcy umierają z powodu zanieczyszczonego środowiska. Drolma, polska buddystka, która prowadzi Ośrodek Kultury Tybetańskiej "Acala", od kilku lat organizuje pomoc dla Tybetańczyków z wioski Golok Toe w prowincji Syczuan. Dzięki wsparciu darczyńców kupuje Tybetańczykom leki, a dzieciom zeszyty. W tym roku wspólnie z zaprzyjaźnioną organizacją planuje wyposażyć jeden z chińsko-tybetańskich szpitali w aparat rentgenowski, dzięki któremu lekarze mogliby diagnozować choroby płuc. W planach jest też zakup sześcioosobowego busa, aby mieszkańcy wsi mogli dojeżdżać do szpitala.
Wykańcza ich gruźlica
– Tybetańczycy umierają, bo nie mają dostępu do służby medycznej. Mieszkańcy Golok Toe muszą pokonać 200 kilometrów, aby dotrzeć do najbliższego szpitala. Nie stać ich na wizytę u lekarza, więc cierpią w domach. Dużym problemem jest gruźlica, którą Tybetańczycy żyjący w wielopokoleniowych rodzinach zarażają się nawzajem. Chińczycy założyli, że do olimpiady uda im się całkowicie rozwiązać problem gruźlicy, ale to się nie uda – mówi buddystka.
Oprócz gruźlicy, Tybetańczycy masowo umierają na choroby pasożytnicze. – Tam nikt nie bada weterynaryjnie mięsa i nikt nie przejmuje się tym, że rzeki są zanieczyszczone. W tej samej wodzie ludzie się myją, załatwiają i poją zwierzęta. Ludzie cierpią na bóle brzucha i biegunki. Warunki zdrowotne są tragiczne, ale o tym się mało mówi. Nikt nie mówi o tym, że brak dostępu do służby zdrowia skraca życie Tybetańczyków... - zawiesza głos kobieta. W tym roku Drolma przywiozła do Polski dwie tybetańskie dziewczynki – 13-letnią Sonam i 17-letnią Lodrolmę. Dziewczynki przyjechały na zaproszenie jednego z warszawskich gimnazjów. W przyszłości planują również studiować w Polsce, aby kiedyś móc wrócić do kraju i pomagać swoim rodakom.
Wyjazd z Chin graniczy z cudem
Dziewczynki przyjechały z Drolmą na zaproszenie polskiej szkoły. Spełnienie wszystkich wymogów, aby dostać pozwolenie na wyjazd z Chin nie było łatwe. - Wiza na którą wyjechały była krótka, więc poprosiłam o pobyt na czas oznaczony w Polsce. Droga oficjalna trwa, najpierw rodzice muszą iść do notariusza i zgodzić się na wyjazd, potem trzeba jechać do chińskiego MSZ, które sprawdzają, czy dany dokument wystawiony przez notariusza jest w porządku. Jeśli jakiś dokument jest dla nich niezrozumiały, od razu odrzucają wniosek. Potem taki dokument jest legalizowany w polskiej ambasadzie w Pekinie. W sumie trwa to ok. dwóch miesięcy, ale zdarza się, że wyrobienie wszystkich dokumentów trwa o wiele dłużej – mówi Drolma.
Tibet House “Acala”, który założyła Drolma, powstał 10 lat temu. Na początku miał inną nazwę i spotykały się w nim różne grupy wyznaniowe. – To był ośrodek ekumeniczny, w którym odbywały się spotkania, medytacje, masaże a także nauka języka nepalskiego i tybetańskiego – mówi buddystka. Charakter ośrodka zmienił się kiedy trzy lata temu przyjechało do Polski dwóch mnichów tybetańskich. – Gdy dowiedziałam się, że A-Jam i Sherap są w obozie dla uchodźców od razu zaprosiłam ich do siebie - dodaje. Od tamtego momentu działalność ośrodka skupiła się wyłącznie na Tybecie.
Uciekłem przed chińską policją
A-Jam jest mnichem klasztoru Lithang Kham Nalenda we wschodniej części Tybetu. Przyjechał do Polski, bo musiał uciekać przed chińskimi władzami. – Policja zaczęła mnie szukać po tym, jak stanąłem w obronie mojego lamy – Tenzina Deleka, który był bardzo ważną postacią w Tybecie. Uczył buddyzmu i tybetańskiej kultury. Budował szkoły ośrodki dla osób starszych. Chińczycy uznali jednak jego działalność za przejaw niewłaściwego nastawienia i uwięzili go. Pisaliśmy listy w jego obronie. Nie znałem chińskiego, bo całe życie posługiwałem się tylko językiem tybetańskim, więc było to trudne. Na szczęście miałem przyjaciela, który pomógł mi się ukryć – mówi A-Jam, któremu udało się zdobyć potrzebne dokumenty i przyjechać do Polski. - Początkowo było mi bardzo trudno, ponieważ nie znałem języka – dodaje mnich.
A-Jam udziela nauk o buddyzmie, prowadzi modlitwy intencyjne i razem z Sherapem, drugim mnichem mieszkającym w ośrodku, jeździ po całej Polsce pokazując kulturę tybetańską. Trzeci mieszkaniec ośrodka kiedyś też był mnichem. Teraz pracuje jako kucharz w restauracji i chce otworzyć swoją własną restaurację tybetańską w Polsce.
Ślady po torturach
Drolma przyznaje, że mnisi mają do dziś ślady po torturach. - Opowiadali mi jak byli przetrzymywani w ciasnym areszcie. Chińscy funkcjonariusze robili wszystko, aby ich złamać. W małych pomieszczeniach, było tylko krzesło i deska naszpikowana gwoździami. Przez to nie mogli spać, bo gdy usypiali uderzali głową w umieszczoną na wprost deskę – mówi buddystka.
Nie wszyscy Tybetańczycy mają jednak tyle szczęścia co mnisi, którym udało się uciec przed represjami. – Wszyscy znają historię mnicha Tashi Phuntsoka, bliskiego współpracownika Tulku Tenzina Deleka. Phuntsok trafił do więzienia jako czterdziestoletni, zdrowy człowiek. Kiedy po pięciu latach wyszedł na wolność, był głuchy, niewidomy i nie mógł chodzić – mówi Drolma.
Czy świat zbojkotuje olimpiadę
Zbliżająca się wielkimi krokami olimpiada w Pekinie zwróciła oczy całego świata na problem Tybetu. W wielu krajach odbywają się manifestacje przeciw polityce rządu chińskiego. Zwolennicy wolnego Tybetu chcą za wszelką cenę zamanifestować swoją jedność z dyskryminowanymi Tybetańczykami m.in. bojkotując sztafetę ze zniczem olimpijskim. Swój sprzeciw wobec łamania praw człowieka w Chinach zademonstrowali także hierarchowie Kościoła (w tym m.in. Desmond Tutu – zwierzchnik Kościoła południowoafrykańskiego), politycy i szefowie międzynarodowych organizacji. Parlament Europejski w przyjętej kilka dni temu rezolucji zaapelował do przywódców państw UE o bojkot ceremonii otwarcia igrzysk.
Wiadomo już, że w ceremonii otwarcia olimpiady nie wezmą udziału m.in. premier Wielkiej Brytanii Gordon Brown, kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Lech Kaczyński. Na otwarcie najprawdopodobniej nie przybędzie również Ban Ki Mun, sekretarz generalny ONZ.
Mogą nas zabić, ale...
Choć po stronie Tybetu opowiadają się tysiące ludzi na całym świecie, to Tybetańczycy nie wierzą, że dzięki zaangażowaniu innych krajów uda się ich narodowi odzyskać wolność. - Chciałbym, aby Tybet był niepodległy, ale nie wierzę, aby mogło kiedyś do tego dość, bo Chiny są zbyt potężnym państwem, aby nam odpuściły. Myślę jednak, że nie powinniśmy tracić nadziei, bo mogą nas zniszczyć, ale nie zabiją naszego ducha – mówi student Tshering.
Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska