ŚwiatTybet – dlaczego Zachód o nim zapomniał?

Tybet – dlaczego Zachód o nim zapomniał?

70 lat temu Chiny anektowały Tybet. Zachód zachwycił się tamtejszą egzotyką i przez wiele lat wypominał Chińczykom ich zbrodnie. Do czasu, gdy Chiny stały się bogate.

Klasztor w Tybecie
Klasztor w Tybecie
Źródło zdjęć: © Pixabay | sasint

30.05.2021 07:00

Tybet od lat był chińskim protektoratem, ale mało kogo to interesowało. Państwo środka miało zbyt wiele własnych problemów z utrzymaniem władzy w jednych rękach czy japońską agresją, żeby zajmować się położonym na absurdalnych wysokościach terytorium, które nie dość, że nie jest żyzne, to w dodatku nie obfituje w interesujące złoża naturalne.

Co jakiś czas pekiński rząd wykonywał pozorowany ruch, który miał świadczyć o tym, że Tybet pozostaje chiński i tyle. Znanym z pacyfistycznego nastawienia Tybetańczykom niespecjalnie to przeszkadzało. Duchowe i polityczne władze w regionie interesowało głównie to, żeby wyznawany przez nich buddyzm lamajski miał przestrzeń do rozwoju.

Anektowanie Tybetu

Zmiana nastąpiła po dojściu komunistów do władzy. Mao Zedong, rozprawiwszy się z konkurencją polityczną, postanowił pójść za ciosem. Wiedział, że lepszych okoliczności do zagarnięcia nowego terytorium mieć nie będzie. Faktycznie, Tybet anektowano wiosną 1951 roku przy milczącej zgodzie świata. Indie nie protestowały, bo o świecie myślały "brytyjsko", a konflikt z Chinami byłby Londynowi nie po drodze, ze względu na interesy w Hong-Kongu. USA miało na głowie znacznie poważniejszą wojnę w Korei, a jej przebieg sprawiał, że jankesi woleliby nie angażować się na dodatkowym froncie. Walki trwały krótko, bo przewaga Chin była miażdżąca.

Szybko spisano protokół, w którym najeźdźcy zobowiązali się do zachowania autonomii regionu, wolności religijnej, respektowania pozycji mnichów i niestosowania przemocy. Wszystkie te postanowienia zostały złamane. Według pekińskiej propagandy nastąpiło wyzwolenie – mniej więcej takie jak na Białorusi we wrześniu 1939 roku – Tybetańczycy mogli radośnie przeciwstawić się swojemu ustrojowi i zamieszkać w budowanych dla nich kołchozach.

18-letni wówczas Dalajlama XIV nie miał dojrzałości, która pozwalałaby mu prowadzić samodzielną politykę, a co dopiero szukać sojuszników w obliczu takiego kryzysu. Początkowo Mao okręcił go sobie wokół palca. Duchowy lider "dachu świata" został marksistą, a w zamian za okazanie wiary w nowy ustrój otrzymał stanowisko wiceprzewodniczącego Stałego Komitetu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych.

Klęska powstania tybetańskiego

Otrzeźwienie przyszło kilka lat później. W 1959 roku, po klęsce powstania tybetańskiego, Dalajlama uciekł do Indii. Wraz z nim po całym świecie rozpierzchły się tysiące Tybetańczyków. Wielu z nich schronienie znalazło w Dharamsali, mieście w północnych Indiach, w którym powstał swoisty tybetański rząd na uchodźstwie. "Swoisty", bo funkcje duchowe od politycznych w społeczności tybetańskiej zostały rozdzielone niedawno.

Aktualnie mniejszość posiada swojego premiera, który były gotów objąć odpowiedni urząd w dniu odzyskania niepodległości, niezależnie od Dalajlamy. To nie znaczy, że władza tego drugiego jest bez znaczenia. Jest on bez wątpienia najważniejszym ambasadorem tybetańskiej kultury i już dziś słyszy się pogłoski, mówiące, że Chiny będą chciały mieć wpływ na jego następcę.

Sam Dalajlama zbywa te plotki śmiechem, mówiąc, że w Pekinie powinni raczej poszukać inkarnacji Mao Zedonga. Jego dzisiejszą postawę ambasada Chin w Polsce kwituje na swojej witrynie internetowej takim zdaniem: "Rozważywszy wszystkie działania Dalajlamy w ciągu 40 lat na wygnaniu, możemy zauważyć, że on całkowicie zamierza przywrócić sobie utracony raj, ponownie przekształcić Tybetańczyków w niewolników i odłączyć Tybet od macierzy" (pisownia oryginalna).

Polityka Pekinu nieprzystosowana do potrzeb Tybetu

Co sprawiło, że młody Dalajlama obdarzony wysokim przecież państwowym stanowiskiem zdecydował się salwować ucieczką? Poza prześladowaniami politycznymi i religijnymi (Chiny to w końcu kraj ateistyczny), polityka Pekinu była niedostosowana do potrzeb Tybetu. Postawiono na rolnictwo, a do pługów zagoniono wszystkich niezależnie od wieku, płci czy stanu zdrowia. Autochtoni dobrze wiedzieli, że w tym regionie nie da się uprawiać pszenicy, ale i tak musieli ruszać do tej bezsensownej pracy.

Ktokolwiek się sprzeciwiał, został srogo ukarany. Okupacja Tybetu dla wielu oznaczała lata więzienia, pobicia i gwałty. Ci, którzy nie chcieli zapomnieć o doznanych krzywdach, a raczej wykrzyczeć je światu, dostawali głos przed Komisją Praw Człowieka. Tak przynajmniej było dobre dwadzieścia lat temu. Z czasem rytualne podnoszenie tematu Tybetańczyków stało się mantrą. Kwestią, o której należy mówić, ale bez wiary w to, że w klimatyzowanych pomieszczeniach Genewy czy Nowego Jorku cokolwiek uda się w tej kwestii zmienić.

Zapomniany Tybet

No właśnie, co sprawiło, że przecież modny kilkanaście lat temu temat Tybetu zszedł na ósmy plan i mało kto dziś o nim wspomina? Boom na Tybet wybuchł w latach 70., gdy wygnani z ojczyzny mnisi dotarli do Ameryki. Idealnie wstrzelili się w klimat kontrkultury i szukania alternatywnych wartości. Co więcej, dowodzili, że hippisi – nawet na kwasowym haju – doświadczali przeżycia religijnego. Sami oferowali to samo, ale bez odurzania, a za pomocą medytacji.

W 1989 roku Dalajlama dostał Pokojową Nagrodę Nobla. Zaraz później miały miejsce premiery dwóch modnych filmów poruszających temat Tybetu ("Mały Budda" w 1993 roku i "Siedem lat w Tybecie" w 1997). Zachód uznał kulturę tybetańską za jedną z najciekawszych w Azji, a wiedza przeciętnego Europejczyka czy Amerykanina o tym kraju była z pewnością większa od dużo gęściej zaludnionych Bangladeszu czy Malezji.

Zainteresowanie Tybetem

Kulminację i zarazem kres zainteresowania Tybetem można wyznaczyć na rok 2008. To wtedy w Pekinie odbyła się olimpiada, a w Stanach Zjednoczonych wybuchł kryzys finansowy. Jak wiadomo, odrodzone w XX wieku igrzyska to impreza sportowa inna niż wszystkie. Ich starożytny rodowód szczególnie zobowiązuje narody do uczciwej rywalizacji, a także – przynajmniej w teorii – zakończenia konfliktów na czas trwania zawodów.

O tym, że wskazanie chińskiej kandydatury może oznaczać problemy, było wiadomo już od 2001 roku, gdy MKOL wyznaczył miejsce rozgrywek. Już wówczas mówiono, że to decyzja wbrew tradycji i Chiny nie powinny otrzymywać takiego prezentu, dopóki nie rozwiążą sytuacji w Tybecie. Nikt jednak nie spodziewał się takiego wybuchu poparcia dla azjatyckiego kraju, jak ten, który miał miejsce na kilka miesięcy przed rozpoczęciem igrzysk. Wszystko zaczęło się w marcu, gdy w 49. rocznicę antychińskiego powstania w Lahsie tysiące Tybetańczyków wyszły na ulicę. Były to największe zamieszki w regionie od 1989 roku. Rząd zareagował ostro, ale fala solidarności z Tybetańczykami już ruszyła.

Gdy na całym świecie urządzano sztafety z ogniem olimpijskim, tysiące aktywistów zbierały się, aby ów ogień zgasić. Do kuriozalnej sytuacji doszło w Paryżu, gdzie bliski zgaszenia płomienia był jeden ze stołecznych radnych, a w konsekwencji ogień zgasili chińscy organizatorzy poirytowani tą zabawą w kotka i myszkę.

W Warszawie wybuchła awantura o "rondo wolnego Tybetu". Inicjatywa jednego z radnych PO chcącego nadać wolskiemu skrzyżowaniu taką właśnie nazwę utknęła w miejscu, z powodu negatywnej rekomendacji MSZ. Ministerstwo informowało, że taki gest może pogorszyć nasze relacje z Chinami. Ostatecznie stanęło na "rondzie Tybetu", serii muralów przedstawiających Dalajlamę i tybetańską kulturę.

Olimpiada jednak się odbyła i była organizacyjnym sukcesem CHRL. W międzyczasie w Stanach Zjednoczonych wybuchł kryzys na rynku kredytów hipotecznych, który trwale uderzył w gospodarki krajów zachodu. A co to ma wspólnego z Tybetem? Ano to, że w kolejnych latach banki potrzebowały pieniędzy, a na Wall Street próżno było ich szukać. Z pomocą przyszły państwowe fundusze inwestycyjne Chin, Rosji i Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Tzw. Sovering Wealth Funds to narzędzia bardzo perfidne. Jedne fundusze skupują udziały od innych, które mają neutralne nazwy i nie budzą oburzenia zachodniej opinii publicznej. W ten sposób Chiny szybko oplotły siecią finansowych powiązań cały świat i dziś są np. współwłaścicielami Deutsche Telekom.

Zobacz też: Chiński rząd walczy z ubóstwem i religią w Tybecie

Napływ gotówki z Chin

Wraz z napływem chińskiej gotówki zmieniało się nastawienie liderów wolnego świata do "państwa środka", a temat Tybetu schodził na drugi, trzeci, w końcu czwarty plan. Działający w polskim SejmiepParlamentarny zespół na rzecz Tybetu zakończył działalność w 2015 roku.

Obecnie więcej mówi się o niedoli Ujgurów. Ten żyjący w północno-zachodniej części Chin naród nabrał ochoty na niepodległość, obserwując rewolucję Talibów w Afganistanie. Gdy ci przeciwstawiali się najpierw sowieckiej, a później amerykańskiej okupacji, Ujgurzy chętnie wysyłali do nich swoją młodzież, żeby ta uczyła się walczyć. Zaowocowało to serią zamachów bombowych na instytucje państwowe w prowincji Xinjiang. Chiński smok został jedynie podrażniony, a efekty takich działań były mizerne. Dziś szacuje się, że prawie dwa miliony Ujgurów przeszły przez obozy koncentracyjne, w których znęcający się nad nimi kapo zmuszali więźniów do głośnego recytowania myśli przewodniczącego Xi Jinpinga.

Teoretycznie majacząca na horyzoncie zimna wojna powinna pozwolić ustawić Chiny w roli nowego "imperium zła", tak jak niegdyś ZSRR. Problem polega na tym, że Chiny mają świadomość, że poza uzależnieniem finansowym ważny jest też wizerunek i skutecznie zmuszają zachodnie koncerny do mówienia o azjatyckim imperium tylko w superlatywach.

Świetnym przykładem na taki proces są cyfrowi giganci, tacy jak Google, którzy wprowadzając swoje produkty nad Jangcy, musieli się zgodzić na ich ocenzurowanie. Podobnie rzecz ma się z kinem.

Jeśli hollywoodzki film chce być wyświetlany przed masową chińską publicznością, nie może przedstawiać Chińczyków w złym świetle. W "Marsjaninie" Ridleya Scotta astronautę ratuje załoga chińskiej stacji kosmicznej, z Mission Imposible 3 zniknęła scena walki ze skośnookim złoczyńcom, a w "Doktorze Strange" główny bohater nie udaje się w duchową podróż do Tybetu (jak w oryginalnym komiksie), a do położonego nieopodal Nepalu.

Rekordy w serwilizmie wobec pekińskiej władzy pobił Jean-Jacques Annaud reżyser "Siedmiu lat w Tybecie", który chcąc nakręcić kolejny film w Chinach, musiał przeprosić za swoje wcześniejsze dzieło i nazwać je błędem.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (6)