Twierdza Bush
Zamknięte lotnisko, nieprzejezdna trójmiejska obwodnica i trzy tysiące dodatkowych policjantów. Nie dało się ukryć, że prezydent USA to najpilniej strzeżony człowiek na świecie.
14.06.2007 | aktual.: 28.06.2007 13:24
Amerykanie mają fioła na punkcie bezpieczeństwa swego prezydenta – mówi generał Grzegorz Mozgawa, były szef Biura Ochrony Rządu, który uczestniczył w przygotowaniu większości wizyt amerykańskich prezydentów w Polsce po 1989 roku. Pamięta agenta Secret Service pilnującego wyłącznie wieńca, który miał być złożony przez George’a Busha juniora pod pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie. Inny agent odpowiadał za bezpieczeństwo prezydenta podczas kilkunastosekundowego schodzenia przez niego na płytę lotniska ze schodów, które podstawiane są do samolotu.
W efekcie podczas zagranicznych podróży prezydentowi USA może towarzyszyć – tak jak w trakcie ostatniej wizyty w Polsce – nawet 200 agentów Secret Service. Podobną ochroną dysponuje tylko Władimir Putin. Polski prezydent, odwiedzając inne kraje, zabiera ze sobą nie więcej niż dziesięciu BOR-owców.
W najbliższym otoczeniu George’a Busha stale krąży około 20 agentów Secret Service, służby powołanej w 1865 roku po zabójstwie prezydenta Abrahama Lincolna. Reszta zabezpiecza drogi przejazdu oraz miejsca pobytu głowy państwa.
Formalnie za bezpieczeństwo prezydenta odpowiadają agenci ochrony z goszczącego go kraju. Mogą wiele, byle nie wchodzili do prezydenckiej limuzyny. Tam mogą przebywać wyłącznie agenci Secret Service – kierowca oraz siedzący z przodu ochroniarz. Pancerne auto wyposażone jest w środki łączności zapewniające kontakt z prezydentem USA.
Połowa biegnących po bokach auta ochroniarzy to Amerykanie, druga połowa – funkcjonariusze miejscowych służb. Asystę uzupełniają samochody z agentami uzbrojonymi w broń maszynową, a na budynkach czuwają strzelcy wyborowi. W Polsce byli to policjanci z oddziałów antyterrorystycznych.
Przejeżdżająca kolumna z prezydentem może unieruchamiać komórki i włączać alarmy samochodowe – sprzęt w jednym z aut zagłusza fale radiowe i elektromagnetyczne, dzięki czemu w pobliżu nie da się odpalić żadnej bomby lub rakiety sterowanej nadajnikiem.
Tam będzie zamach
– Ze względu na zagrożenie zamachami przygotowanie tej wizyty było trudniejsze od przygotowania pielgrzymek papieskich – twierdzi Wojciech Brochwicz, współtwórca GROM i były wiceminister spraw wewnętrznych w rządzie Jerzego Buzka. Bush był na Wybrzeżu trzy godziny. Miesiąc wcześniej agenci Secret Service oraz BOR sporządzili listę miejsc najbardziej dogodnych do przeprowadzenia zamachu. Sprawdzili też donosy o szykowanych zamachach, które e-mailem lub telefonicznie dotarły przed wizytą do BOR. Wszystkie były fałszywe. Przygotowania obejmują nawet zaspawanie studzienek kanalizacyjnych przy trasie przejazdu. Na końcu zaś sprawdza się, czy żołnierze z kompanii honorowej mają w karabinach wyłącznie ślepe naboje. Jednak na wszelki wypadek agenci Secret Service nauczyli Orła, jak błyskawicznie ukryć się we wnętrzu kuloodpornej mównicy. Orzeł to używany przez ochronę kryptonim prezydenta USA. Agenci biegną dla zmyłki
Na lotnisku w Gdańsku wylądowały dwa prezydenckie jumbo jety – w razie awarii jednego prezydent przesiada się do drugiego. To boeingi 747 uzbrojone w systemy obrony przeciwrakietowej. Sześciopiętrowe kolosy są ponadto odporne na uderzenie fali powstałej po wybuchu jądrowym oraz impulsu elektromagnetycznego. Po wylądowaniu mają wyłączone silniki, ale utrzymywane są w gotowości do startu.
Godzina lotu prezydenckiego jumbo jeta kosztuje ponad 40 tysięcy dolarów, osiem razy więcej niż podróż śmigłowcem salonką typu Sikorsky VH-3, z którego George Bush korzysta na krótszych dystansach. Na przykład lecąc z Gdańska na Hel. Ten opancerzony śmigłowiec służy amerykańskim prezydentom od 25 lat i za dwa lata zostanie zastąpiony przez nowszy model z dwa razy większą kabiną pasażerską.
Śmigłowce dotarły do Gdańska w amerykańskich samolotach transportowych, podobnie jak dwa prezydenckie cadillaki de ville. W kolumnie jadą oba, obok każdego biegną agenci, dlatego obserwator nie wie, w którym z nich naprawdę siedzi prezydent. W Polsce cadillaki sprowadzono na półwysep tylko po to, by przewiozły George’a Busha dziewięć kilometrów z Juraty na Hel. Gdyby kolumna jechała ulicą, przez miasto, liczyłaby prawie 40 samochodów. Na zamkniętej helskiej drodze obstawa mogła być mniejsza, dlatego do przewiezienia delegacji wystarczyło 20 aut.
Na wypadek, gdyby jednak coś się stało, wyznaczono drogi ewakuacyjne. Przygotowano także szpital zdolny przyjąć takiego pacjenta – klinikę Akademii Medycznej w Gdańsku. Na szczęście George Bush cały i zdrowy wsiadł w Gdańsku do Air Force One i odleciał do Rzymu.
Grzegorz Rzeczkowski