PublicystykaTomasz Wróblewski o NATO: doktryna czy wielki blef?

Tomasz Wróblewski o NATO: doktryna czy wielki blef?

Wotum nieufności dla ministra obrony Antoniego Macierewicza było w tym sensie chybione, że w niewielkim stopniu dotyczyło faktycznych problemów, z jakimi boryka się MON. Gdyby doszło do skutku, to byłoby nie lada zaskoczeniem dla innych państw członkowskich, które mają dziś jeszcze więcej powodów do odwołania swoich ministrów - pisze Tomasz Wróblewski, redaktor naczelny "Wprost", dla Wirtualnej Polski.

Tomasz Wróblewski o NATO: doktryna czy wielki blef?
Źródło zdjęć: © Eastnews | Stefan Maszewski/REPORTER
Tomasz Wróblewski

W czasach pokoju generałowie ćwiczą scenariusze działań wojennych, ale scenariusze wojen tworzą politycy. Dziś, jak rzadko kiedy, nieprzewidywalni i pogubieni. Niezależnie od tego, jak bardzo chcemy, żeby szczyt NATO i sama Warszawa stały się symbolem nowej doktryny obronnej zachodniego świata, to do historii przejdzie on jako szczyt po Brexicie i przed wyborami w USA. Nad obradami cieniem kłaść będą się obawy o realizację podjętych zobowiązań. Nie, żeby politykom zebranym w Warszawie brakowało determinacji czy przekonania. Pierwszy raz od czasów zimnej wojny przywódcy NATO są tak zgodni co do natury zagrożenia i koniecznych działań. Jeżeli czegoś zabraknie - to pieniędzy. Coś, co zawsze stanowiło przewagę Zachodu nad Rosją, teraz, w przededniu wyborów w USA, załamania gospodarczego Wielkiej Brytanii i kryzysu we Francji, może być poważną przeszkodą.

Rozbudzone oczekiwania względem szczytu bardziej oddają napięcia i ogólny niepokój w świecie niż rzeczywiste problemy, jakie ma on jeszcze rozstrzygnąć. Wszystkie strategiczne kwestie zostały już uzgodnione. Zarówno odnośnie batalionów NATO w Europie Środkowej, jak i nowej doktryny totalnego powstrzymywania rosyjskiego imperializmu. Cztery bataliony, w tym jeden stacjonujący w Polsce, nie są oczywiście wystarczającym zabezpieczeniem przed zmasowanym atakiem Rosji. To raczej psychologiczny blef, czy jak kto woli, szantaż. Atak na państwa bałtyckie czy na Polskę zmienia dotychczasowy układ gry. Oznacza totalną wojnę. Jeszcze do niedawna zajęcie Suwałk, Kłajpedy na Litwie czy estońskiej Narwy, zachodnie rządy mogłyby sobie jakoś racjonalizować. Odpowiedzieć sankcjami czy zerwaniem stosunków dyplomatycznych. Ale śmierci własnych żołnierzy nie da się zostawić bez zbrojnej reakcji. Jak cynicznie by to nie brzmiało, to najpotężniejsze państwa NATO, życiem własnych obywateli ręczą teraz Rosji, że każda agresja
prowadzi do wojny światowej. Macierewicz ma rację mówiąc, że po 17 latach Polski w NATO, NATO wreszcie wstąpiło do Polski.

Mają też rację publicyści powtarzający z tym swoim patosem o historycznym znaczeniu szczytu. Na dobrą sprawę wszystko, co dziś dzieje się wokół zbrojeń i strategii obronnej wydaje nam się historyczne, bo historyczne jest zagrożenie i na historycznym rozdrożu stoi cała Europa. Stąd historyczne były też niedawne ćwiczenia Anakonda. Choć dla generałów to potwierdzenie wcześniejszych obaw, że samymi gestami, nieważne jak spektakularnymi, Rosji się nie powstrzyma. Blef z czterema batalionami jest doskonałym zagraniem dopóki Putin nie powie - sprawdzam.

Anakonda była odpowiedzią na hipotetyczny atak Rosji od strony Królewca. Połączone siły NATO wycofały się pod Toruń i miały dalej zabezpieczać szlaki przerzutowe, drogi, lotniska, mosty na przyjęcie połączonej, zmasowanej odsieczy NATO. Gdyby to wszystko odbywało się naprawdę, to ani Torunia ani Poznania, ani pewnie Gorzowa Wielkopolskiego nie udałoby się utrzymać dla wojsk wyzwolicielskich. NATO potrzebuje ogromnych środków. Setek miliardów dolarów inwestycji w nowy sprzęt, infrastrukturę obronną i znacznie więcej podobnych ćwiczeń.

Problemem pozostają zdolności NATO do przerzucenia wojsk koniecznych do odparcia pierwszego ataku ze Wschodu. Dziś ani Francja ani Niemcy nie mają takich zdolności i nie mają nawet dostatecznie dużo sprzętu do przerzucenia do Polski czy Estonii. Nie mówiąc o poziomie wyszkolenia żołnierzy. Łączna liczba wojsk w Europie to ok. 2 mln żołnierzy, ale zaledwie 100 tysięcy z nich, czyli jakieś 5 proc., nadaje się do prowadzenia aktywnych działań wojennych. Polska do ćwiczeń przystąpiła z ogromnym zaangażowaniem, ale my też nie mamy wystarczających zdolności do przyjęcia tak ogromnej armii w ciągu tygodnia i zapewnienia im wystarczającego wsparcia. Zdolności i trasy przerzutowe będą jednym z głównych tematów omawianych w Warszawie. Tak jak i nasze zdolności do przystosowania nowych lotnisk w Polsce do potrzeb wojsk "wyzwoleńczych". Jak przystosować autostrady, dworce. W czerwcu do Polski przyjechała robocza grupa 70 niemieckich generałów, którzy po raz pierwszy mieli możliwość dokładnej, szczegółowej inspekcji
warunków przyszłych działań wojennych pod kątem własnej armii. Oglądali drogi, pola, przyglądali się miasteczkom i miastom. Nie żeby to było jakieś wyjątkowe wydarzenie - pokazuje raczej jak daleko w lesie wciąż jest nasza współpraca.

Dotychczasowa historia NATO to tak naprawdę historia powtarzania sobie nawzajem, że mamy coś takiego, co nazywa się Artykuł 5 Traktatu Północno Atlantyckiego: "Atak na jednego jest atakiem na wszystkich..." - nikomu nie trzeba przypominać. Ale mało kto pamięta, że jest jeszcze coś takiego jak Artykuł 3 i nie przypadkiem artykuł trzeci jest przed piątym. Bez niego wszystkie następne nie mają większego sensu. Artykuł mówi o podtrzymywaniu gotowości bojowej każdej z członkowskich armii na poziomie adekwatnym do zagrożenia. W 2015 roku z 28 państw członkowskich NATO jedynie pięć dotrzymywało ustalonego budżetu wojskowego na poziomie 2 proc. PKB - Estonia, Grecja, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Polska. To i tak poniżej poziomu z końca zimnej wojny, czyli średnio 2,3 proc. NATO poszerzone zostało o 12 nowych państw, a mimo to łączne wydatki na obronność wszystkich razem, oprócz Stanów Zjednoczonych, skurczyły się w stosunku do 1990 roku z 332 miliardów dolarów do 303 miliardów. W okresie zimnej wojny NATO
udawało się zapewnić dość stabilną równowagę sił z Paktem Warszawskim.

Ostatnie trzy lata sporo tu zmieniły. Po inwazji na Gruzję, Krym i Donbas, Waszyngton znowu zaczął zwracać większą uwagę na relacje transatlantyckie. Po szczycie w Newport Ameryka nie tylko zaczęła aktywniej uczestniczyć w europejskiej polityce, ale dodatkowo wygospodarowała 985 milionów dolarów w roku 2015 oraz dodatkowo 789 milionów dolarów na poprawę operacyjności swoich wojsk w regionie, wspólne ćwiczenia wojskowe i kontynuację programu tarczy rakietowej. Pozostali członkowie NATO nie tyle zwiększyli nakłady na obronność, co zatrzymali cięcia wydatków w relacji do PKB. To przełożyło się na 3 mld dolarów więcej w łącznych wydatkach na natowskie armie. To oczywiście postęp, ale w dalszym ciągu Stany Zjednoczone odpowiadają za 72,2 proc. wszystkich wydatków na zbrojenia całego NATO. Nowy Jork wydaje dziś więcej na utrzymanie policji niż każde z 13 mniejszych państw NATO.

Tymczasem Rosja, niezależnie od gospodarczych perturbacji, kontynuuje ambitny plan odbudowy imperialnej armii w ramach budżetu szacowanego na 700 mld dolarów i w ramach zaskakująco konsekwentnie budowanej strategii blokowania dostępu do tego, co Moskwa uważa za swoją strefę wpływów, czyli akwen Morza Bałtyckiego i Morza Czarnego. Rozbudowany system obrony rakietowej praktycznie odcina NATO możliwość szybkiego przerzutu wojsk w pobliże rosyjskich granic. Stworzenie skutecznej kontr-strategii wymaga dodatkowych, znacząco większych środków niż rozlokowanie kilku batalionów na Wschodzie. Tu mówimy o nowych programach, nowych wydatkach, nowych technologiach, na które musiałby się zgodzić przyszły Kongres i parlamenty państw odległych tak odległych od naszych granic jak Włochy, Portugalia czy Hiszpania. Jakby tego było mało, Rosja udowodniła, że nawet w czasach pokojowych, za pomocą stosunkowo skromnych środków może przysporzyć Zachodowi sporych problemów. Chociażby bombardując ludność cywilną na Bliskim Wschodzie
i zmuszając ją do migracji do Europy, a jak trzeba to nawet pomagając w przemieszczaniu się. Rozbudowany system dezinformacji czy wspierania skrajnie nacjonalistycznych partii skutecznie może wywoływać niepokoje społeczne na Zachodzie i paraliżować poszczególne rządy. Czy wreszcie niezliczone prowokacje wojskowe: loty nad obcym terytorium, pozorowanie ataków na amerykańskie czy brytyjskie statki. Cała ta wojna podjazdowa wymaga osobnej strategii reagowania, budżetu pozwalającego nie tylko antycypować takie zdarzenia, ale też uprzedzać ewentualne prowokacje. Wszystko to są dodatkowe miliardy dolarów na zbrojenia. Dotychczas Stany Zjednoczone większość specjalnych operacji militarnych w naszym regionie finansowały ze specjalnego budżetu - rezerwy wojennej. W ostatnim czasie budżet został nawet czterokrotnie zwiększony. Ale to było przed epoką Trumpa i całej retoryki o końcu darmowej ochrony dla rozpasanej Europy. To było przed Brexitem i zapaścią brytyjskiego rynku finansowego, nie mówiąc o wielkiej
niewiadomej, jakim będzie następca Camerona.

Na tym tle Polska zaprezentuje się na szczycie jako prymus. Na budżet obronny przeznaczamy 2,18 proc PKB. Szkolimy ochotników, tworzymy Gwardię Narodową i dużo mówimy o kupowaniu najnowocześniejszego sprzętu wojskowego. Rzeczywistość jednak nieco skrzypi. Wiadomo już, że na modernizację przeznaczymy nie więcej niż 15 mld złotych. To oczywiście nie jedyne pieniądze jakie są obecnie inwestowane. NATO pomogło nam już odremontować porty wojskowe i niektóre lotniska, ale to wszystko dalej są niewystarczające środki jak na kraj na terenie którego mają się toczyć główne działania wojenne. Co gorsza, ten i tak "skromny" budżet dodatkowo paraliżuje sam MON nieprzygotowany do kierowania tak rozległą modernizacją.

Ministerstwo Obrony odziedziczyło rozgrzebane projekty zakupowe, co do których pojawiało się mnóstwo znaków zapytania i korupcyjnych obaw. Odkręcanie podjętych już zobowiązań, jak w przypadku zakupu francuskich helikopterów, okazało się znacznie trudniejsze niż zakładano i wymaga skomplikowanych negocjacji na najwyższym szczeblu. Trudno obecną ekipę ganić za błędy poprzedników, ale brak spójnej strategii obronnej jest już po ich stronie. W dalszym ciągu nie wiemy tak naprawdę, jaką mamy mieć armię. Defensywną czy ofensywną. Gotową do działań również na innych frontach czy tylko w ramach strategii odstraszania Rosji. Czy to ma być armia złożona z wojsk frontowych otoczona armią amatorów - Gwardią Narodową ze sprzętem z demobilu? A może mniejsza mobilna armia wchodząca w skład NATO-wskich sił szybkiego reagowania, z Gwardią Narodową szykująca się na wojnę partyzancką po utracie wschodnich terenów państwa?

Dziś mamy wrażenie, że wszystkie koncepcje są realizowane, przez co wszelkie negocjacje o zakupie broni grzęzną w pytaniach i wątpliwościach. Do tego dochodzą ogromne ambicje ministra Macierewicza, który stara się kontrolować jak najwięcej obszarów bezpieczeństwa, prowadząc ciche wojny wewnątrz rządu nawet o nadzór nad sieciami przesyłu cywilnych danych informatycznych. Bałagan i całe mnóstwo niepozamykanych tematów nie kierowały opozycją przy zgłaszaniu wniosku o wotum zaufania. Trudno poważnie też traktować dęte oskarżenia o powiązania z byłymi agentami SB. Macierewicz naruszył interesy potężnych grup wpływów, budowane wokół armii latami i to są rozpaczliwe próby podważenia jego autorytetu. Można się oczywiście zżymać na czas i metody działania, ale ten atak świadczy co najwyżej o jego skuteczności. Pytanie raczej, czy przełoży się ona na stworzenie równie skutecznej armii? Armii, która nie tylko dowiedzie, że jest w stanie zabezpieczyć mosty i trasy przerzutowe, ale kto wie, czy po wyborach w USA, po
zmianie premiera w Wielkiej Brytanii i w obliczu kolejnego kryzysu, nie będzie musiała wziąć znacznie więcej na swoje barki.

Tomasz Wróblewski dla Wirtualnej Polski

Tomasz Wróblewski - redaktor naczelny tygodnika "Wprost". Poprzednio był publicystą tygodnika "Do Rzeczy", tworzył także własny projekt internetowy pod nazwa: tocowazne.pl. Wcześniej był m.in. redaktorem naczelnym "Rzeczpospolitej", "Dziennika Gazety Prawnej" oraz "Newsweek Polska".

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (451)