HistoriaTomasz Lach: pod koniec życia Zosia Komedowa otworzyła się przede mną. Żałowała, że zostawiła Krzysia w Hollywood

Tomasz Lach: pod koniec życia Zosia Komedowa otworzyła się przede mną. Żałowała, że zostawiła Krzysia w Hollywood

Matka, żona, krawcowa, kucharka, osobista sekretarka, menedżerka. Bez Zofii Komedowej kariera Krzysztofa w branży filmowej nie rozwinęłaby się tak szybko. Potrafiła być szalona, ale i wybuchowa. Wściekła się na Polańskiego, czuwając przy łóżku umierającego Krzysztofa. Hłasce wybaczyła, mimo że to on najwięcej zawinił - mówi WP Tomasz Lach, syn Zofii Komedowej-Trzcińskiej, który opracował jej wspomnienia "Nietakty. Mój czas, mój jazz". "Anioł stróż" polskich jazzmanów zaskakująco szczerze opowiada w książce o cudownym Krakowie, tandetnym Hollywood, pracoholizmie i męskich słabościach męża, a także o wyrzutach sumienia, które dręczyły ją do końca życia.

Tomasz Lach: pod koniec życia Zosia Komedowa otworzyła się przede mną. Żałowała, że zostawiła Krzysia w Hollywood
Źródło zdjęć: © Archiwum Zofii Komedowej

WP: Adam Przegaliński: Publikacja wspomnień matki to spełnienie obietnicy?

Tomasz Lach: Będę mówił o mamie Zosia, tak jak mówiłem od małego dziecka, przynajmniej poza domem. Dla mnie i środowiska mojej mamy to byli Zosia i Krzyś. Zosia urodziła się w 1929 r. w Dryszczowie w woj. lubelskim. W czasie wojny była łączniczką AK w ugrupowaniu „Jodła”. Do spisania wspomnień namówili ją przyjaciele-pisarze, ja też ją namawiałem. Sama nie bardzo wiedziała, jak je zacząć. Pierwsza wersja wspomnień ukazała się 20 lat temu, ale była nieudana i chaotyczna, jeśli chodzi o chronologię, więc wycofałem ją z rynku. Natomiast przez ostatnie dwa lata życia, gdy Zosia potrzebowała codziennej opieki i często ją odwiedzałem, zaczęła się otwierać i opowiadać o swoich przeżyciach inaczej – mówiła więcej prawdy. Napisaliśmy książkę od nowa, ja też zacząłem pracę nad książką „Ostatni tacy przyjaciele. Hłasko, Komeda, Niziński”. Wcześniej niektóre drażliwe tematy wywoływały jej złość i zrywaliśmy kontakt na kilka miesięcy.

WP: Czemu mówi pan na matkę Zosia, a nie po prostu „mama”, to nietypowe.

- Zosia zostawiła mnie na wychowanie swojej matce, gdy miałem siedem miesięcy i mój ojciec, pierwszy mąż Zosi, nas porzucił. Tak naprawdę poznałem moją matkę bliżej, jak miałem pięć lat, podczas Sopockiego Festiwalu Jazzowego w 1956 r. Tam też poznałem Krzysia, wtedy jeszcze Trzcińskiego, zanim przybrał pseudonim Komeda. Słyszałem od nich, że zamieszkamy razem, jak będą mieli mieszkanie. Przyjęli wobec mnie taką formę kumpelską, stąd mówienie po imieniu. Generalnie mogliśmy rozmawiać o wszystkim, a nie byłem aniołkiem, zdarzały mi się jakieś rozróby, np. zabawy niewypałami.

WP: Miał pan za złe matce, że opiekowała się panem tylko babcia?

- Nie, wręcz odwrotnie. Ja do dziś mam dla niej wielki szacunek i wdzięczność za to, że mnie urodziła. Pierwszy związek był bardzo konfliktowy. Zosia wzięła ślub , gdy miała osiemnaście lat. Starszy od niej o dziewięć lat Ludwik Lach był w Krakowie „dżolerem” – tak nazywano faceta, który wszędzie bywa i bryluje, zawsze ma pieniądze i stać go na ekstrawagancje. Lach miał dyplom inżyniera leśnika i technika budowlanego, natomiast zajmował się handlem walutą. Ostatnie dwa lata tego związku to był koszmar dla mojej matki. Pierwsza ciąża skończyła się poronieniem w trzecim miesiącu, gdy uciekała od męża (przyznała mi się do tego dopiero przed śmiercią, gdy chorowała na raka). Potem wróciła do niego i po trzecim, czwartym miesiącu drugiej ciąży, znów zaczęły problemy w domu, mąż rozrabiał. Zosia urodziła mnie w 1952 r., gdy miała 23 lata. A mogła mnie nie urodzić, aborcja wtedy była sprawą marginalną, byliśmy świeżo po II wojnie światowej.

WP: „Matka, żona, krawcowa, kucharka, osobista sekretarka, impresario – ileż ja funkcji naraz musiałam pełnić” – pisze Zofia we wspomnieniach. Krzysztof Komeda zadedykował jej utwory „Sophia’s Tune” i „Crazy girl”. Czy słynąca z talentu organizacyjnego menedżerka Komedy i innych jazzmanów rzeczywiście potrafiła być szalona?

- Ona sama o sobie tak mówiła. W przeciwieństwie do Krzysia była ekstrawertyczką, potrafiła też być wybuchowa. Gdy ktoś zachowywał się niezgodnie z jej wewnętrznym dekalogiem zasad, potrafiła przysłowiowo kopnąć go w tyłek, nawet jeśli był ministrem lub słynnym kompozytorem, jak Marian Hemar.

WP: Czy można zaryzykować twierdzenie, że bez Zofii Komedowej kariera Krzysztofa nie nabrałaby takiego rozpędu?

- Jako twórca jazzowy na pewno by gdzieś doszedł, ale jako Europejczyk-jazzman – nie aż tak daleko. Prawdziwa kariera Komedy zaczęła się w branży filmowej i to była zasługa znajomości Zosi. Krzysztof grał z Dudusiem-Matuszkiewiczem, który był studentem łódzkiej Szkoły Filmowej. Łódź stała się kolejnym miejscem po Krakowie, gdzie oni bywali. Zosia instynktownie łapała każdą możliwość zaistnienia, rozwoju kariery. Zespół Komedy zagrał na 10-leciu Filmówki, potem Polański zaproponował Krzysztofowi napisanie muzyki do jego filmów krótkometrażowych „Dwóch ludzi z szafą” i „Rozbijemy zabawę”. To wszystko była inicjatywa Zosi. Polański wspomina pierwsze spotkanie z Komedami – zamiast z autorem muzyki, która go zainspirowała, rozmawiał tylko z Zosią.

Mruk i "cyrkówka, Cyganka, strup rodzinny"

WP: Henryk Grynberg w swoich wspomnieniach emigracyjnych pt. „Uchodźcy” pisze o Komedzie jako o mruku, który podczas kolacji w Stanach nie powiedział ani słowa. „Odizolowany od świata przesiadywał całymi dniami i nocami przy pianinie. Był niesamowicie regularny i zorganizowany, żartował, że ma to po ojcu, urzędniku bankowym” – dodaje Zofia.

- Krzyś mówił wtedy, kiedy chciał. Generalnie słuchał, co też nie znaczy, że słuchał ze skupieniem, lecz udawał, że słucha - w końcu wiedział, jak to się robi, bo z zawodu był lekarzem, laryngologiem (śmiech).

WP: Spędzał z panem dużo czasu? Zofia pisze, że mieliście swoje męskie, kumplowskie tajemnice.

- Nie miał dużo wolnego czasu. Byliśmy razem, gdy wracał z wojaży do Warszawy (Komedowie przenieśli się z Tomkiem do Warszawy w 1960 r. w poszukiwaniu większych zarobków niż w Krakowie – przyp. red.). Mieliśmy sześć, siedem „incydentów” wakacyjnych. Pamiętam długi wyjazd do Chorwacji, pobyt nad morzem w Sopocie, w Pradze, Paryżu, Kopenhadze, Sztokholmie. To Zosia wymyśliła serię koncertów Krzysztofa w Skandynawii.

WP: Zofia pisze, że pierwsze dwa lata w Warszawie to było wyzwanie.

- To prawda, w ich mieszkaniu na Żoliborzu na początku były gołe ściany. Pamiętam, jak Krzysztof kupił mi rower, chciał mi pokazać, jak się na nim jeździ i w efekcie go skasował. Jeździliśmy na wyskoki kilkudniowe, na narty do Zakopanego. Ale faktem jest, że w tym małym, czterdziestokilkumetrowym mieszkaniu na Żoliborzu, z powodu ciągłych podróży, oni bywali przelotem, tam zawsze stały walizki. Gdy jechałem do nich np. do Kopenhagi, to podróżowałem sam. Jak wyjechali do Londynu nagrywać muzykę filmową, to na kilka miesięcy. Przylatywali na tydzień i znów wyjeżdżali – ostatnie trzy, cztery lata przed śmiercią Krzysia w 1969 r. ciągle byli w ruchu.

WP: Krakowski okres w ich związku Zofia wspomina chyba jako najszczęśliwszy. Podczas pierwszego spaceru Krzysztof opowiada o dzieciństwie i matce, której wiele zawdzięczał. Sama uzdolniona muzycznie, od czwartego roku życia posyłała go na prywatne lekcje gry na fortepianie. Jako siedmiolatek dostaje się do poznańskiego konserwatorium. W 1939 r. zachorował na Heinego-Medina, cudem przeżył z matką bombardowanie dworca w Kutnie. W wyniku choroby miał słabszą i krótszą o kilka centymetrów jedną nogę.

- Pobyt w Krakowie był niewątpliwie udany, Zosia zawsze wspominała Kraków, tam poznała Krzysztofa. Może mieli mało pieniędzy, ale byli razem. Zosia nawiązała tam przyjaźnie, które trwały całe życie. Wśród artystów nie musiała wysłuchiwać pretensji matki i brata, który nie mógł jej darować, że na plakatach zespołów jazzowych jako konferansjer i menedżer używa panieńskiego nazwiska Tittenbrun. „Cyrkówka, Cyganka, jazzmanka, strup rodzinny” – tak pisał do niej brat. W Jazz Clubie, która współtworzyła, nikt jej nie zwracał uwagi, że wiąże włosy w koński ogon albo że nosi czerwone spodnie. W Krakowie poznała malarza Wiesława Dymnego, Ewę Demarczyk, Piotra Skrzyneckiego, dobrego ducha „Piwnicy pod Baranami”, który uwielbiał imprezy do rana i potrafił lekką ręką wydać każdą sumę pieniędzy, Leszka Długosza i jego żonę. Bliższych przyjaźni już potem nie miała. Mieszkając w Warszawie, współpracując z Pagartem starała się pomagać znajomym z Krakowa.

„Kochany” Krzysztof i kuszenie śpiewających aktorek

WP: Zofia Komedowa nie owija w bawełnę: „Kochany i skromny” Krzysztof był jednak kobieciarzem i czasem ją zdradzał. Kusiły go śpiewające aktorki, marzące o karierze w show biznesie. „Dawał się podrywać i to mu imponowało” – pisze Zofia. Rozbił samochód podczas tajemniczej eskapady z Elżbietą Czyżewską, gdy jej mąż, amerykański dziennikarz, był w Stanach.

- Zosia, starsza od Krzysztofa o trzy lata, traktowała go trochę jak dziecko, które powinno mieć coś z życia. Przeżywała jednak te jego skoki w bok, dla niej to było zagrożenie istnienia rodziny. Ale o sobie też pisze, że nie była święta. Miałem ogromny dylemat z wydawcą, czy zostawić te słowa. Rozmawiałem z nią o tym kilkakrotnie, wiem, że z dwoma pisarzami była blisko zaprzyjaźniona.

WP: Henryk Grynberg pisze, że gdy Zofia przyjechała do Krzysztofa do Hollywood - rzekomo zakochanego w Mii Farrow, która była jednak poza jego zasięgiem - przegrała z konkurentką, aktorką z Izraela, „kandydatką do filmu”. Upokorzona musiała wrócić do Polski. Ich związek przechodził poważny kryzys, co potwierdza Zofia.

- Okazało się, że Zosia w Stanach jest nikim. Znała język francuski i niemiecki, ale nie znała języka angielskiego. Krzysztof pisał muzykę do „Dziecka Rosemary” Polańskiego, był rozrywany, ona mogła porozmawiać z jedną aktorką mówiącą po francusku. Krzysztof już na początku zdecydował, że tam zostaje, Polański też chciał go zatrzymać w Hollywood. Krzysztof miał służbowy paszport na dwa lata i bardzo się bał, że gdy wróci do Polski, to nie będzie miał możliwości wyjazdu.

Zosia pisze, że mijali się z Krzysiem, mieszkając w jednym apartamencie, siedziała w hotelu sama. Hollywood rozczarował ją szpanerstwem i tandetnym blichtrem. Rozstali się kilka dni przed premierą „Dziecka Rosemary”. Uzgodnili, że spotkają się w Rzymie, żeby uzgodnić co dalej z ich związkiem.

WP: Gdyby nie nocny spacer po alkoholu z Hłaską, Komeda mógłby żyć. Na słynnym zdjęciu z popijawy w Los Angeles Hłasko wygląda jak wrak człowieka, trzyma bezbronnego Komedę w żelaznym uścisku, bo nie znosił, gdy ktoś się mu sprzeciwia. Tragiczny koniec Komedy, Hłaski, fotografa Nizińskiego, podobnie jak wcześniejsza śmierć Cybulskiego (1967 r.), to symbol straconego pokolenia, które w krótkim czasie sporo zdążyło osiągnąć. Warto jeszcze wspomnieć, że w 1969 r. doszło też do masakry w domu Polańskiego.

- Ja na to patrzę, jak na pieszczenie się ze sobą kogoś, kto w ekspresowym tempie, w młodym wieku, został wywindowany na sam szczyt. Takiemu komuś wydaje się, że jest nieśmiertelny, a poza tym ma wszystko, nieporównywalnie więcej niż jego rówieśnicy w Polsce. Proszę sobie wyobrazić, że np. Polański już w wieku 26 lat jeździ mercedesem-cabrioletem po Paryżu, mam takie zdjęcie w archiwum. Hłasko w wieku 24 lat jest uwielbiany przez Iwaszkiewicza. Komeda jako 37-latek ląduje w Hollywood, osiąga niewiarygodny sukces. Muzyka z „Dziecka Rosemary” jest grana w stacjach radiowych na całym świecie. Natomiast Hłasko i Niziński pociągnęli Komedę na dno, przez kilka miesięcy mieszkali w jego domu i imprezowali. Hłasko nie odniósł sukcesu w Hollywood, nie znał języka, nie bardzo miał gdzie wracać. Kompletnie zawiódł swoją żonę Sonję Ziemann, niemiecką aktorkę, uciekł od niej do Izraela, gdzie przez jakiś czas żył na jej koszt. Jego związek z Esterą też okazał się niewypałem. Zosia opisuje jedną scenę, z której wynika, że
Hłasko był też hipochondrykiem .

Sypialnia Polańskiego „nastawiona na seks” i alkoholowa noc Hłaski

WP: Feralnej nocy Hłasko i Komeda chodzą po skalnych urwiskach w Los Angeles, Hłasko popycha Komedę, ten upada, potem upadają jeszcze raz – stąd późniejszy, niewykryty krwiak mózgu. Hłaskę męczą wyrzuty sumienia, gdy kolega leży nieprzytomny w szpitalu, ale Zofia mu wybacza.

- W poprzednim tekście, sprzed dwudziestu lat, Zosia nie wybaczyła mu do końca. W tej następnej książce jest już znacznie łagodniejsza. Tak samo jak jest łagodniejsza dla Romana Polańskiego.

WP: Ale przecież była wściekła na Polańskiego za to, że nie pomógł Komedzie po wypadku. Gdy żona Polańskiego Sharon Tate zadzwoniła do niej, gdy Zofia była już w Polsce, powiedziała tylko „sp…” i się rozłączyła. Wcześniej wspomina wspaniałe zabawy z udziałem Polańskiego, jego wsparcie, ale też wywyższanie się (w Londynie podczas spotkania z Rogerem Moore’em udawał przy Zofii, że go nie poznaje) i zainteresowanie seksem . „Sypialnia Polańskiego w londyńskim mieszkaniu była w purpurze, ogromny tapczan i wszystko w kolorze bordo. Na tapczanie atłas, sufity w lustrach, a nawet dwie pufy amarantowe, przyćmione światła. Takie to było wszystko nastawione na seks i dla mnie niesmaczne, prostackie. Bo przecież mężczyzna, który kocha seks powinien raczej kochać szybkie samochody, konie, wiatr, a nie sypialnię” – pisze Zofia.

- „Wściekła” to rzeczywiście dobre słowo. Nie chcę oceniać zachowania Polańskiego podczas choroby Komedy. Prawda jest taka, że Polański nie mógł się wtedy opiekować Komedą, bo był ciągle w podróży – kręcił filmy w Londynie, Rzymie. On w książkach opowiada o tym ze swojego punktu widzenia, Zosia ze swojego. Ona pisze, że Polański ją drażnił, wpadł do szpitala kilka razy, był głośny, krzykliwy, zostawił kartkę ze słowami "Roman. Cześć. Co tam po drugiej stronie?", która rozwścieczyła Hłaskę. - Po jakiej, k..., drugiej stronie? - wrzeszczał, a Zosia musiała go uspokajać. W końcu zakazała wizyt Polańskiego. Nie wierzyła, że śmierć Hłaski z przedawkowania leków była przypadkowa (zmarł kilka miesięcy po Komedzie), podkreślała, że zabiło go poczucie winy.

W tym trudnym czasie w Stanach Zofii pomagali: Ewa Krzyżanowska, matka Marka Nizińskiego, słynni hollywoodzcy kompozytorzy Henryk Wars, Bronisław Kaper, Henryk Grynberg, a mecenas Wally Wolf opłacił samolot, którym Zofia przewiozła Krzysztofa do warszawskiego szpitala.

W szpitalu – jak wspomina Zosia - Krzyś leżał z podłączoną kroplówką, cewnikiem i rurkami w nosie, ale na szczęście bez aparatu do sztucznego oddychania. Zastygnięty, nieruchomy, patrzył na nią. Nieraz godzinami jedną zdrową ręką gładził jej dłoń. Lekarz prowadzący powiedział jej tylko, że stan Krzysztofa jest beznadziejny i umiera, dopiero potem mogła dowiedzieć się czegoś więcej. Puszczała mu jego ulubione płyty, Demarczyk, Niemena. Żywo reagował na płytę z jego własną muzykę z filmu „Dziecka Rosemary” – wskazywał na siebie, że to jest jego muzyka i robił charakterystyczny gest dłonią jakby dyrygował.

„Artysta, bokser i milioner – wszystko naraz i wszystko nieprawdziwe”

WP: W tej mrocznej historii jest jeszcze ekscentryczny Wojciech Frykowski, który zginął w willi Romana Polańskiego. Zofia przedstawia go w fatalnym świetle – jako zakompleksionego naciągacza, który żerował na Komedzie nawet gdy ten był umierający.

- To był ambitny facet, w Polsce miał wszystkie narzędzia, żeby czegoś dokonać. Jego ojciec był bardzo zamożnym biznesmenem. Absolwent technikum włókienniczego zaczął studiować w Filmówce, ale wytrzymał dwa semestry. Gdy wyprawiał bal karnawałowy w Łodzi, to wysyłał po Zosię i Krzysia taksówkę. Zawsze miał kompleks Polańskiego, wyprodukował jeden jego film, ścigał go po całym świecie. Podczas choroby Komedy jego zachowanie było szokujące. Przez dwa tygodnie ukrywał przed Zosią – przebywającą w Polsce - i rodzicami Krzysztofa, że jest w śpiączce. Frykowski rozpowiadał, że Zosia współpracuje z SB, w szpitalu podawał się za kuzyna Komedy. Korzystał z jego apartamentu hotelowego, jeździł samochodem Krzysztofa przez trzy miesiące, wydawał jego pieniądze. Z mieszkania Krzysia zniknęły wartościowe rzeczy. „Artysta, bokser i milioner. Wszystko naraz i wszystko nieprawdziwe” – pisała o nim Zosia. Jaką on musiał przejść drogę skoro z „bananowca” polskiego stał się taką hieną w Stanach, prawda? W Polsce mając tysiąc
dolarów to on był pan, za pięć tysięcy można było wtedy willę kupić. A w Stanach tysiąc dolarów to były dwa tygodnie życia, jeśli chciało się na jako takim poziomie żyć.

WP: Widział pan ojczyma przed śmiercią? Jak pan przeżył jego odejście? Miał pan wtedy zaledwie osiemnaście lat.

- Ostatni raz widziałem go w szpitalu w Warszawie na ul. Oczki. Przez dziesięć minut. Rozpoznałem go po ręce, był strasznie wychudzony, a przecież wcześniej był wysportowanym mężczyzną. Po śmierci Krzysia zacząłem ćpać, z dwa, trzy razy wylądowałem na pogotowiu. Wywalili mnie ze szkoły - krakowskiego liceum plastycznego. Na pogrzebie Krzysia na Powązkach było z tysiąc dwieście, tysiąc trzysta osób. Zosia wspomina, że stojący nad grobem Krzysia ksiądz powiedział: „a teraz pomódlmy się za duszę tego z naszego grona, który odejdzie pierwszy”. Trzy miesiące później obecny na pogrzebie Bogumił Kobiela umarł na skutek urazów odniesionych w wypadku samochodowym.

Po dwóch tygodniach wróciłem do Krakowa. Latem 1969 r. po obozie wioślarskim pojechałem do Zosi popracować jako kelner w sopockim klubie Casino Jazz at Night, który prowadziła. Jesienią Zosia wylądowała w psychiatryku – te kilka miesięcy traumy po śmierci Krzysia i wyrzuty sumienia związane z tym, że zostawiła Krzysia w Hollywood, musiały się odbić na jej zdrowiu. Potem zobaczyliśmy się w Warszawie na Wszystkich Świętych na grobie Krzysztofa. Świec była niewiarygodna ilość. Pamiętam, że wtedy zachowywała się dziwnie, nie miałem z nią kontaktu. Nasz warszawski dom był nadal otwarty, jak kiedyś, przewalały się tabuny ludzi, lał się alkohol, ale było depresyjnie. Pojawiał się np. Himilsbach, który był mistrzem autopromocji, niestety destrukcyjnym dla otoczenia, z Wiesławem Dymnym było podobnie.

WP: W tym samym roku, w którym umiera Komeda, odchodzi matka Zofii. Kilka lat później przemęczona Zofia „ucieka” w Bieszczady.

- Doprowadziła do wydania kilku płyt z muzyką Krzysztofa. Udało jej się utworzyć cykliczne imprezy kultywujące jego pamięć. Pracowała nad tym, by powstały filmy dokumentalne o Komedzie, ja też wspomagałem te projekty jako asystent reżysera (w międzyczasie pracowałem jako malarz, miałem też swoją firmę budowlaną). Zosia mieszkała przez dwadzieścia parę lat w Bieszczadach, gdzie udzielała się m.in. jako społecznik, w 1980 r. wspierała strajkujących rolników i robotników w Ustrzykach Dolnych, za co spotkały ją dotkliwe represje. Zmarła na warszawskim Żoliborzu w 2009 r. Pośmiertnie została odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Swoje wspomnienia Zosia kończy takimi słowami: „Był w Los Angeles słynny Hindus, sprowadzony przez George’a Harrisona z Indii guru. Podobno wywróżył Krzysiowi długie życie. I kiedy Krzysio odszedł, pomyślałam, że sknocił swoją przepowiednię. Ale dziś wiem, że miał rację, ponieważ Krzysio nadal żyje w swojej muzyce”.

Rozmawiał Adam Przegaliński, Wirtualna Polska

Wspomnienia Zofii Komedowej ukazały się nakładem Wydawnictwa Szelest. W zeszłym roku w magazynie „Jazz Forum” 50 krytyków wytypowało 50 najwybitniejszych polskich muzyków i 50 najlepszych płyt. Wygrał Krzysztof Komeda i jego płyta „Astigmatic”. Komeda napisał muzykę do 65 filmów. Jego utwory wykonywało wielu wybitnych muzyków, m.in. Tomasz Stańko (grał wcześniej w zespole Komedy), Leszek Możdżer. W 2012 r. ukazała się płyta „Komeda. Muzyka filmowa i jazz” z udziałem Marii Sadowskiej, Tria Andrzeja Jagodzińskiego i Orkiestry Smyczkowej Sinfonii Varsovii.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)