To miejsce zna tu każdy Polak. "Prawdziwy majstersztyk"
Lotnisko dublińskie jest najważniejszym ośrodkiem tego miasta i jego centralnym punktem, mimo iż leży na peryferiach. Każdy Polak w tym mieście na pamięć zna do niego drogę i w ciągu swojego pobytu w tym kraju prawdopodobnie odwiedził je więcej razy, niż swój lokalny kościół, knajpę i wszystkie teatry Republiki Irlandii razem wzięte. Tutejsze lotnisko jest też najprawdopodobniej największym budynkiem w całym Państwie i jego najlepiej prosperującą firmą. Tak wielu ludzi codziennie pragnie stąd odlecieć, choć z reguły wracają - pisze Piotr Czerwiński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
16.08.2011 | aktual.: 24.08.2011 10:56
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Nie ma nic bardziej międzynarodowego niż międzynarodowe lotniska, nieprawdaż? Są jak McDonald’s światowego transportu, arcydzieło komunikacyjnej globalizacji. Wszystkie są jednakowe, wszystko jest tam jednakowe i nawet wszyscy ludzie są tam jednakowi. W dodatku lotniska, obok kościołów, są chyba jedynymi miejscami na świecie, które wymuszają na ludziach poczucie powszechnej równości wobec egzystencji i bywalcy lotnisk zdają się akceptować ten stan rzeczy. Tylko tutaj spotkasz pseudokibica, stojącego ramię w ramię z długowłosym poetą, tuż obok chińskiej studentki oraz trzech wyznawców Hare Kriszny i grubasa w krawacie, który z pewnością nazywa się Helmut albo Dieter. Wszyscy razem potulnie będą przesuwać się ku bramce numer jeden, gdzie zdejmą paski od spodni, położą telefony na plastikowej tacy oraz pozwolą sobie zarekwirować noże i kastety. Następnie w atmosferze wzajemnego zrozumienia pójdą do sklepu wolnocłowego, kupować wolnocłową gorzałkę i papierosy, wolnocłowe
weisse-wursty i wolnocłowe kadzidełka, czy inny dowolnie wybrany produkt, kompatybilny z ich wierzeniami. Rzekłbym nawet, że w tym względzie lotniska są nawet bardziej sprzyjające fraternizacji niż jakakolwiek świątynia. Zupełnie jakby turyści mieli tylko jednego Boga, w przeciwieństwie do wyznawców innych religii. Tu wszyscy oni stają się jedną rodziną, jak harcerze albo anonimowi alkoholicy. Splendor awiacji oraz gorączka podróży zostawiają w tyle wszystkie waśnie i niesnaski, pozwalając naszemu światu na kilka godzin stać się globalną wioską, bynajmniej bez nacisku na wioskę, nawet podczas lotów do Rzeczpospolitej.
Reprezentacyjną oazą tego kosmopolityzmu jest port lotniczy w Dublinie. Oprócz wszystkich walorów które opisałem powyżej, niewątpliwie jest to również najbardziej zatłoczone miejsce w stolicy Irlandii. Mieszka tutaj trwożnie wielka masa ludzi nie zainteresowanych stałym pobytem w tym mieście i to im dublińskie lotnisko zawdzięcza tak dużą liczbę gości. Właściwie o każdej porze dnia przy odprawach kłębią się tutaj tłumy i muszę przyznać, że gdy raz zobaczyłem tę halę o pierwszej w nocy, bez ani jednego podróżnego i w zasadzie ani jednego człowieka, miałem wrażenie, jakbym grał w jakimś filmie katastroficznym, którego fabuła zmiotła w powierzchni ziemi wszystkie istoty ludzkie oprócz mnie. Było to tak nierealne przeżycie i jestem naprawdę wdzięczny sprzątaczowi, przypuszczam że pochodzenia bułgarskiego, który zapytał mnie nieśmiało "are you okay?" Przyznałem mu z ulgą, że istotnie, z naszego spotkania tak na pewno wynika.
Obowiązkowym elementem krajobrazu dublińskiego lotniska jest tłumek Polaków, oczekujących na lot do Bulandy. Loty do wszystkich ważniejszych miast Bulandy śmigają stąd każdego dnia, i mam wrażenie, że jest ich coraz więcej, nie zdziwię się więc, jeśli któregoś dnia z Dublina będą odlatywać również boeingi do większości polskich wsi. Jak na Polskę przystało, żadnego z tych połączeń nie obsługują polskie linie lotnicze.
Czytelnikom, którzy nie odwiedzili jeszcze krainy celtyckiego ratlerka lub zrobili to przed laty, pragnę się pochwalić, że Port Lotniczy Dublin ma od ubiegłego roku nowy, wielki, niemożebnie lajfstajlowy teminal numer 2, który rzeczywiście góruje nad całą resztą Irlandii swoją architektoniczną potęgą i nowoczesnością. Stare lotnisko było brzydkie jak spożywczak z PRL i wyglądało tak, że jego dewizą, błyszczącą wielkimi literami na hali przylotów mogło być: „Witamy w Dublinie, pieniądze nie śmierdzą”. Bez wątpienia niewiele w tej budowli zachęcało do przekroczenia jej progów i wyjścia na zewnątrz. Dziś wciąż służy do obsługi bardziej wstydliwych połączeń, w tym lotów do większości miast w Polsce, nie licząc Warszawy.
Nowe lotnisko jest prawdziwym majstersztykiem w dziedzinie lotniskowej globalizacji. Całe wygląda jak automat do napojów, taki który transportuje butelki za pomocą przezroczystej windy. Podobne windy transportują ludzi. Automaty do napojów też są unikalne i wyglądają jak walizki, z ozdobnymi uchwytami, suwakami i kółkami na obudowach i tylko walizki wyglądają tak samo jak zawsze, choć przyznaję, że w ostatnich czasach również i ta dziedzina technologicznie poszła do przodu, i czasem trudno odróżnić nowoczesną walizkę od renault clio. Wszystko dzisiaj takie futurystyczne, moi państwo. Nawet dizajnerskie sedesy powszechnie uznanych gigantów światowej ceramiki zdają się zachęcać człowieka swoimi porcelanowymi uśmiechami, by połączył się z ziemią w akcie tej jakże postępowo-progresywnej defekacji. I są wszędzie tak jednakowe, że niezależnie od tego, w którym porcie lotniczym świata człowiek się łączy, może mieć pewność, że robi to z całą planetą. Tymczasem kantor oferuje obce waluty po kursach, które w każdym
innym miejscu zostałyby uznane za zniesławienie.
Natomiast głos w radiowęźle, choć muszę przyznać, że słowo „radiowęzeł” zupełnie nie pasuje do czegoś tak ultra-pleksiglasowego jak międzynarodowe lotnisko, w każdym razie wracając do tematu, gdziekolwiek na świecie jesteś, głos w radiowęźle donosi po angielsku, z nieodłącznym obcym akcentem, że walizki, które wyglądają jak samochody, ale nie mają kierowcy, zostaną zabrane w nieznanym kierunku i najprawdopodobniej wysadzone w powietrze. Żeby było zabawniej łamany angielski płynący z głośników to paradoksalnie dość częsta oprawa dźwiękowa lotnisk w krajach anglojęzycznych. Bierze się to stąd, że w tych krajach personel lotnisk często w dużej mierze stanowią obcokrajowcy. Miejscowych reprezentują celnicy, psy na głodzie oraz policja.
Port lotniczy w Dublinie nieodwracalnie kojarzy mi się z bladym świtem i nieprzespaną nocą, ponieważ jedyny lot do mojej rodzinnej Warszawy odbywa się tu w okolicach siódmej nad ranem. Zważywszy, że na miejscu wypada się stawić co najmniej godzinę przed odlotem, zaś w przypadku Dublina dla spokoju sugerowałbym dwie godziny, zaś droga do Swords z drugiego końca miasta zajmuje kolejne 60 minut, należy tego dnia wstać o czwartej, co w moim przypadku oznacza, że można się w ogóle nie kłaść. Niezależnie od tego czy sam wybieram się do Polski, czy wiozę kogoś, kto zamierza to uczynić, są to dla mnie dni, kiedy w przemysłowych ilościach przedawkowuję kawę.
Wożenie kogoś na lotnisko w Dublinie lub jeżdżenie tam samemu celem opuszczenia tego miasta jest zajęciem tak powszechnym i obowiązkowym dla każdego tutejszego Polaka, że prawdopodobnie jest to najczęściej odwiedzane przez nas miejsce miejsce w tym mieście. Każdy na pamięć zna drogę, każdy kojarzy z którego stanowiska, którędy, za ile i o której. Rytualne podróże weszły nam w krew do tego stopnia, że na pewno wielu rodaków w ciągu kilku lat pobytu w tym kraju leciało samolotem więcej razy niż w całym swoim wcześniejszym życiu, przez co te trzy godziny w chmurach stają się tak powszednie jak kiedyś przejażdżka tramwajem przez miasto. Tylko, że w samolocie nikt nie ukradnie ci portfela.
Powyższy pean ma też swoje drugie dno, ponieważ muszę się przyznać, że zawsze lubiłem lotniska. Lubię je za to, że można z nich polecieć w dal, choć nie tylko. Ta fascynacja datuje się z czasów moich dziecięcych wypraw na warszawskie Okęcie, gdzie stały wielkie automaty do gry w „Space Invaders”, zwane w tamtych czasach grami telewizyjnymi. Za miedzianą piątkę można było strzelać do złych przybyszów z kosmosu, będących trzema białymi pikselami na zielonym tle, przez co człowiek czuł się jak bohater narodowy i zbawca ludzkości. Samo lotnisko natomiast było brzydkie jak spożywczak. Takie mieliśmy wtedy spożywczaki.
Gdy byłem trochę starszy, lubiłem przyjeżdżać na Okęcie tylko po to, by patrzeć się na odlatujące samoloty. Marzyłem, że pewnego dnia wsiądę do takiego samolotu i polecę jak najdalej, tak daleko, że stąd nie widać.
Minęło wiele lat i pewnego dnia zrealizowałem swoje marzenie. Pojechałem na Okęcie z wielką walizką, do której zapakowałem trzydzieści trzy lata swojego życia, jak dotąd nigdy nie powróciwszy. Zrobiłem to, by odtąd włóczyć się po innych lotniskach, w desperacji poszukując automatów do „Space Invaders”, które uciekły z mojego dzieciństwa, a ja mam jeszcze cały worek miedzianych pięciozłotówek. Cokolwiek to znaczy.
Dobranoc Państwu.
Piotr Czerwiński specjalnie dla Wirtualnej Polski