PolskaTo kobieta zastąpi Donalda Tuska?

To kobieta zastąpi Donalda Tuska?

Politolog prof. Wawrzyniec Konarski tłumaczy w rozmowie z Wirtualną Polską, dlaczego Hanna Gronkiewicz-Waltz ma duże szanse, żeby w przyszłości zastąpić Donalda Tuska na stanowisku lidera PO, czemu podział na prawicę i lewicę w Polsce zaciera się i wyjaśnia, dlaczego jako społeczeństwo wciąż większą wagę przywiązujemy do równości społecznej niż wolności gospodarczej.

To kobieta zastąpi Donalda Tuska?
Źródło zdjęć: © WP.PL | Marcin Gadomski
Anna Kalocińska

WP: Afera taśmowa, Amber Gold, zamieszanie wokół syna premiera Michała Tuska. Diagnoza jest prosta: coś się w tej nowej-starej partii rządzącej wyraźnie psuje. Tylko co?

Prof. Wawrzyniec Konarski:- Platforma się bardzo przeobraziła od ostatnich wyborów parlamentarnych. Stała się jednoznacznie partią odideologizowaną, nastawioną na zysk w polityce - często dosłownie rozumiany - a nie interes narodowy. Podatną na myślenie typu: jak poszatkować państwo pod względem wpływów, które uzyskuje, czy też - jakie stanowiska można obsadzić swoimi ludźmi, nawet jeśli nie są kompetentni.

WP: Takie myślenie to raczej choroba wszystkich partii.

- Z tą zasadniczą różnicą, że PO często powołuje się na zdrowy rozsądek, a w coraz mniejszym stopniu akcentuje - o ile w ogóle - swój konserwatywny światopoglądowo i liberalny gospodarczo rodowód; koncentrowanie się na konsumowaniu władzy powoduje, że nie jest do niego przywiązana tak silnie jak PiS. Mówiąc inaczej, partia rządząca w głównej mierze skupia się na kształtowaniu wizerunku tu i teraz, podkreślaniu, jak dobrze radzi sobie z bieżącą sytuacją w kraju. To ją zresztą zasadniczo różni od PiS, które często mówi o patriotyzmie, sprawach historycznych, takich, które powinny być pamiętane przez społeczeństwo, a których strażnikiem pamięci chce być właśnie partia Jarosława Kaczyńskiego. Co więcej, biorąc pod uwagę swój własny interes, PO nie przejmuje się zdaniem opinii publicznej, często wyrażającej swoje niezadowolenie wobec działań partii rządzącej, o czym najlepiej świadczą zmienne sondaże, których wyników nie chcę jednak przeceniać.

WP: Pomija pan te momenty, w których PO zbiera gromkie oklaski właśnie za to - jak argumentują krytycy PiS – że nie jest zaściankowa. Wydaje się, że najgłośniej bije je młody elektorat, którego bardzo brakuje Jarosławowi Kaczyńskiemu.

- Młodzi są mocno podzieleni; z jednej strony mamy mniejszość, silnie opowiadającą się za ratowaniem pewnej tradycji historycznej w myśleniu o Polsce, państwowości i przeszłości, z drugiej zaś – mniejszość potocznie zwaną lemingami. Mam tu na myśli zwolenników PO, koncentrujących się wokół tego, jakie ma być państwo i polski wizerunek w przyszłości. Choć pierwsza przegrywa z drugą pod względem statystycznym, to z kolei bije ją na głowę, jeśli chodzi o determinację ideową.

WP: Nie ma pan wrażenia, że zmiana w PO jest konsekwencją wewnętrznej przemiany Donalda Tuska?

- Faktycznie u premiera widać znacznie mniejszą dynamikę niż w pierwszej kadencji. Jednak jego główna rola - bycia zwornikiem partii - nie zmieniła się. Gdyby nie Tusk, PO zapewne by się rozczłonkowała. On jest tą osobą, która w newralgicznych momentach – kiedy na przykład dochodzi do ostrej krytyki jego partii – występuje jako najwyższy i końcowy arbiter. Jednak, jak widać, nie jest w stanie wychować sobie grupy osób, która w podobny – nie taki sam, ale właśnie podobny – sposób występowałaby w imieniu PO i była równie przekonująca, co premier; nie tylko dla własnych zwolenników, ale i dla szerszej opinii publicznej.

Tusk popadł w schematyzm działania. Ten zaś - jak każdy schematyzm - ulega zużyciu. W konsekwencji premier nie ma dziś wokół siebie ludzi, w rękach których mógłby bezpiecznie zostawić partię, na wypadek, gdyby musiał odejść. Jest zatem z jednej strony bardzo istotnym zwornikiem PO, z drugiej jednak - jego technika postępowania wpłynęła na zmianę jego "ciepłego" wizerunku zatroskanego lidera partii i szefa rządu. Niejednokrotnie pokazał, że potrafi być bezwzględny wobec nieposłusznych. W ten sposób stał się jednak zakładnikiem własnej partii. I to właśnie zmieniło jego wizerunek.

WP: Kto, przy obecnym układzie w PO, mógłby realnie zagrozić Tuskowi? Wymienia się Grzegorza Schetynę, Jarosława Gowina…

- Obaj nie stanowią w tym momencie takiego zagrożenia mając świadomość własnej pozycji w swojej partii. Nie można natomiast wykluczyć, że w przyszłości takiej pokusie będą chcieli ulec. Taki pogląd łączony jest bardziej ze Schetyną aniżeli z Gowinem. Sam Tusk dobrze o tym wie. Na tym tle nie można też zapominać o prezydent Warszawy Hannie Gronkiewicz-Waltz. Jej obecnej roli nie należy rozpatrywać w kategorii zagrożenia dla pozycji premiera – jest wobec niego bardzo lojalna. W przyszłości mogłoby to zaowocować tym, że to właśnie jej Tusk mógłby oddać przywództwo w partii.

Tę cechę lojalności Gronkiewicz-Waltz trzeba połączyć z jej polityczną skutecznością, o czym świadczy jej reelekcja w ostatnich wyborach samorządowych. Prezydent Warszawy uczyniła też system finansowego nagradzania swoich współpracowników instrumentem swojego przywództwa w mieście rządzonym przez partię odideologizowaną ergo mającą charakter politycznego kartelu. To skuteczny z jej punktu widzenia sposób funkcjonowania, aczkolwiek wzbudzający zasadną – moim zdaniem - krytykę ze strony jej przeciwników. Ale to właśnie instrumentalne umiejętności obecnej prezydent Warszawy mogą być dla Tuska istotnym argumentem na rzecz jej poważnego traktowania jako jego następczyni.

WP: Gowin ostatnio bardzo wzmocnił swoją pozycję w strukturach PO.

- Jako doświadczony polityk doskonale zdanie sobie jednak sprawę z tego, że jego - dość ideologiczne skądinąd, a więc inne niż obecny wizerunek PO – poglądy, uniemożliwiają mu zdobycie większościowego poparcia wśród polityków PO i jej terenowych działaczy. Dla Tuska stanowi zagrożenie jedynie jako potencjalny przywódca jakiejś frakcji, niezadowolonej z linii, jaką obierze PO, na przykład w kwestii in vitro. Gowin ma jednak istotne wady: nie potrafi zaciekawić i porwać publiki, nie jest też trybunem ludowym; stale ma ten sam tembr głosu, przez co jest mało ciekawy dla słuchających go i pasywny w swoich wystąpieniach.

WP: Minister sprawiedliwości zdecyduje się odejść z partii, jeśli - a wiele na to wskazuje - nie uda mu się przeforsować pomysłu ws. in vitro?

- Raczej nie. Temperament polityczny Gowina nie jest temperamentem osoby, która odchodzi, bo obraziła się na lidera partii. Będzie raczej starał się pokazać, że wciąż jest potrzebny. Odejście byłoby dlań ostatecznością, która teraz go nie interesuje.

WP: A co ze Schetyną? Tusk skutecznie odsunął go na boczny tor. To dobrze?

- Myślę, że każdego zirytowałoby to, co Tusk mu zrobił. Jestem więc przekonany, że Schetyna nie jest osobą przyjaźnie myślącą o Tusku. Nie wierzę, że mógłby realnie mu zagrozić, ale uważam, że gdyby udało mu się połączyć wiedzę merytoryczną z silnym wizerunkiem, czyli tym, co podniosłoby jego rangę, wówczas mógłby stawiać warunki Tuskowi. Nie po to, żeby od razu „wejść w jego buty”, ale by uzyskać większe koncesje w ramach grupy przywódczej PO. Pozycja Schetyny może się wzmocnić, gdyby doszło do długo utrzymującego się spadku badań sondażowych PO, a zarazem gdyby okazało się, że za sprawą przewidywań statystycznych cenniejszym partnerem byłby dla niej SLD.

WP: Liczba utraconych głosów przez PO, z reguły nie przekłada się na wzrost poparcia dla PiS. Małym zaufaniem społecznym cieszy się też lider Jarosław Kaczyński. Podczas gdy, jak wynika z badań CBOS, zaufanie do szefa rządu deklaruje 41% ankietowanych, zaufanie do prezesa PiS tylko 29%. PiS w ogóle zagraża PO?

- Prezes Kaczyński stąpa po grząskim gruncie, stale testując, która z twarzy, które pokazuje, bardziej spodoba się wyborcom. Odnoszę wrażenie, że obecnie już żadna, gdyż Kaczyński jako polityk tylko pozornie zaskakuje. Obserwując nieudane w ostatnich pięciu latach wysiłki PiS-u ku zyskaniu społecznego poparcia sformułowałbym dość radykalną tezę: PiS powinien dokonać całkowitego resetu. Przy wykorzystaniu zasobów ludzkich i pieniędzy, które posiada, na jego kanwie powinna powstać inna partia, w której Jarosław Kaczyński, choć miałby zagwarantowaną jakąś wysoką rangę, nie byłby już liderem. Logo PiS i wizerunek szefa partii Jarosława Kaczyńskiego jest swoistym balastem dla tej partii.

WP: Kto, przy takim rozdaniu jakie mamy, mógłby zastąpić Kaczyńskiego?

- Na pewno ani Mariusz Błaszczak, ani Adam Hofman. Należałoby się porozumieć z Pawłem Kowalem i Zbigniewem Ziobro, także Ludwikiem Dornem oraz innymi osobami, które odeszły z PiS, a wciąż mają zarówno znaczące ambicje polityczne, jak i zweryfikowane wcześniej efekty swych działań; to, że nie ułatwiało się im realizacji tych ambicji jest już osobną sprawą.

WP: Co obecnie jest największą słabością PiS?

- Niedopuszczanie do działań planistycznych – w odniesieniu do PiS i wizerunku tej partii – wielu osób z doświadczeniem akademickim w sferze politologii, historii najnowszej czy prawa, a którzy obecnie są niemal zupełnie odsunięci. PiS w obecnym kształcie nie jest partią apelującą do środowisk inteligencji polskiej, nawet tej tradycyjnie myślącej, choćby dlatego, że jej rzecznikami są osoby przewidywalne i nużące swoimi wypowiedziami, jak Mariusz Błaszczak czy Adam Hofman. Skoro w otoczeniu prezesa brakuje osób, które mogłyby się legitymować konkretnymi osiągnięciami jako ludzie będący kreatorami w swojej branży, to znaczy, że partia drepcze w miejscu. Dzisiaj wizerunek PiS tworzą osoby, które nie mają umiejętności mobilizujących.

WP: Jarosław Kaczyński raczej zatonie na łodzi z szyldem PiS niż puści się sterów.

- Właśnie dlatego nie wróżę PiS przyszłości w obecnym kształcie. Schematyzm postępowania, zarówno partii, jak i jej przywódcy, jest bardzo przewidywalny. I to on stanowi jej największą słabość, której sam Kaczyński nie jest w stanie przezwyciężyć. Powtórzę raz jeszcze: potrzebny jest kompletny reset PiS, stworzenie nowej partii, z nowymi ludźmi, jak i przywrócenie tych, których odsunięto i stworzenie zupełnie nowego wizerunku polskiej prawicy tego typu. A do tego nie są przygotowani mentalnie ani Jarosław Kaczyński, ani jego pretorianie.

WP: PiS ma nowy pomysł na polityczną jesień, proponuje „IV RP minus błędy Ziobro”. Przyznaje się do błędów, ale twierdzi, że popełnił je właśnie Ziobro. Czują realne zagrożenie pozycją lidera Solidarnej Polski?

- Nie, bo choć indywidualnie Ziobro jako osoba cieszy się dużym zaufaniem, o tyle jego partia już nie. Ziobro liczyłby się, gdyby przejął stery w PiS, mógłby wtedy liczyć na spore poparcie jako nowa odsłona tej partii. Tyle tylko, że ani Jarosław Kaczyński, ani Zbigniew Ziobro, nie są tym obecnie zainteresowani. Ziobro jako polityk cieszy się większym zaufaniem społecznym od Kaczyńskiego i w mediach wypada nieźle, natomiast nie ma za sobą aktywistów, którzy byliby gotowi wykonać tak ciężką pracę, jaką wcześniej wykonali ludzie Janusza Palikota i on sam.

WP: Mimo wszystko Ziobro zdaje się rozgrywać sprytniej od Palikota, co zresztą potwierdzają sondaże.

- Plaikot jest trochę przed przejściem swoistego rubikonu: albo dalej będzie robił happeningi licząc na to, że któryś mu wyjdzie, albo dokona przeformułowania oblicza swojej partii, która coraz więcej traci w sondażach i nie ma ciekawych wizerunkowo polityków, którzy byliby w stanie poszerzyć jej spektrum wyborcze. Bo nie zrobi tego ani Roman Kotliński, ani Robert Biedroń. Poza Palikotem może to ewentualnie zrobić Andrzej Rozenek. Ale to i tak za mało.

WP: Jego akurat wyborcy w ogóle nie rozpoznają. Z badań CBOS wynika, że mniej niż co dziesiąty badany.

-To dla mnie zaskoczenie. Ale też oznacza to, że Palikot musi wrócić do politycznej pracy pozytywistycznej. Dokonać znaczącej przemiany swojej partii pod względem jej propozycji programowych, ale również pod kątem osób, które są nośnikami tych treści. Nie wykształcił wokół siebie tych ludzi i na dziś świadczy to o jego słabości jako lidera.

WP: PiS szykuje niespodziankę na pięciolecie rządów Donalda Tuska – złożenie wotum nieufności. Jednocześnie we „Wprost” zapowiada, że zostanie przedstawiona realna alternatywa z kandydatem politycznie neutralnym. I, jak czytamy, takim dyżurnym kandydatem, który może łączyć lewicę i prawicę jest prof. Michał Kleiber, wytypowany skądinąd przez Janusza Palikota.

- Na profesora Michała Kleibera PiS się nie zgodzi. Jest to pomysł Palikota, silnie kojarzony z liderem Ruchu, więc jako taki z góry odpada. Choć, zasadniczo, sama postać prof. Kleibera nie jest źle odbierana przez Jarosława Kaczyńskiego. Zacznijmy jednak od tego, że nie uda się zebrać wymaganej większości głosów. Waldemar Pawlak nie pozwoli sobie na żadne „zdrady”, gdyż walczy teraz o reelekcję na stanowisku szefa PSL. Jakiekolwiek więc wolty, których efektem byłoby rozjątrzenie PO i utrata możliwości kontroli nad parlamentarzystami – mówię tu o PSL – rzeczywiście mogłyby się zakończyć przegłosowaniem wotum nieufności dla rządu. To jest układ teflonowy: zarówno PO, jak i PSL łączy odporność na krytykę, co motywowane jest silną chęcią dalszego sprawowania rządów przez obie partie. Z tej przyczyny szanse na skuteczne zastosowanie wotum nieufności oceniam sceptycznie nawet, jeśli powstałby wspólny front PiS, SLD i Palikota.

WP: Na wrzesień zaplanowane jest wystąpienie premiera w związku z dalszym zaciskaniem pasa przez Polaków. Nieoficjalnie wiadomo, że premier ma zapowiedzieć m.in. niekorzystne zmiany w KRUS. Może dojść do pęknięcia między PO a PSL?

- Wszystko, co dzieje się na polskiej scenie politycznej jest efektem porozumień, częstokroć niejawnych. Jeśli Tusk uderzyłby w KRUS, to musiałby znaleźć dla PSL jakąś formę rekompensaty. W tym momencie nie wiem, jaką. Podstawą funkcjonowania rządu Tuska i wedle jego opinii jest sojusz z PSL, więc konsekwencją jakiegokolwiek ruchu postrzeganego jako zagrożenie dla aktywów PSL musi być inne działanie, niwelujące takie wrażenie. Ani PSL, ani PO nie opłaca się rozbicie koalicji, gdyż spowodowałoby to nieprzewidywalny bałagan na polskiej scenie politycznej. WP: Czyli, w zasadzie, Tusk jest niezatapialny?

- Początkiem końca PO byłaby nawet niewielka przegrana z PiS. Premier straciłby wtedy silny wiatr w żagle. Ale mówiłem też, dlaczego PiS nie jest w stanie tego dokonać. Sytuacja jest na swój sposób groteskowa, gdyż premier zdaje sobie sprawę z tego, że w dużym stopniu przy władzy trzyma go słabość opozycji – rozbitej, wciąż takiej samej i drepczącej w miejscu. Ale opozycja, zarówno ta narodowo-katolicka, jak i lewicowa pokazuje, że nie jest w stanie dokonać dobrze rokującej zmiany w swoim wizerunku. W rezultacie, wszystkie te grupy gnieżdżą się w podobnym koszyku, wiedząc, że nie ma praktycznego sensu uprawianie ostrej formy krytyki. Nikomu nie opłaca się zmiana tego układu bez powstania mocnych i dobrze rokujących przesłanek ku temu. Dodatkowo, to obsesja reelekcji jest głównym motywatorem działania polskich polityków parlamentarnych. Nie tyle istotne są spory między nimi – oni sami wiedzą, kiedy spory te tracą swoją użyteczność – najważniejsze jest to, żeby mieć gwarancje, że się będzie ponownie wybranym.
Bo jest to, bądź co bądź, sensowne finansowo zajęcie, które wielu z nich pozwala na nazwanie rentierami polityki.

WP: W ostatnim czasie przynajmniej dwukrotnie Tusk pytał o granice wtrącania się państwa w życie obywateli. Z jednej strony kpimy z przeszłości, komunizmu, narzekamy na funkcjonowanie państwa w kwestiach socjalnych, z drugiej zaś – jak wynika z marcowych badań CBOS – wybierając między równością a dobrobytem, większą wagę przywiązujemy do równości. Czyli czego, tak naprawdę, chcemy?

- Jako społeczeństwo lubimy werbalnie podkreślać kwestię indywidualizmu, honoru i walki do końca, z drugiej strony, mamy w sobie utrwaloną niechęć do wszystkich tych, którym powodzi się lepiej od nas. Równość, o której pani mówi, a która wynika z sondaży, jest bardzo silnie uwarunkowana historycznie. Wciąż patrzymy na ludzi sukcesu gospodarczego czy medialnego bardziej z zazdrością niż z poczuciem, że komuś z nas się udało. Ponadto, o osobach, które osiągnęły sukces zawodowy częstokroć myśli się, że niekoniecznie musiały dojść do niego w sposób uczciwy. Jak się to zestawi z gąszczem przepisów prawnych, ze źle funkcjonującą administracją w naszym kraju, to takie spekulacje są częściowo zasadne, a skoro takie są, to nie lubimy ludzi sukcesu i wolelibyśmy, żeby równali w dół, czyli do nas niż odwrotnie.

WP: Tylko kiedy oni upadają, my upadamy razem z nimi.

- I tu pojawia się inna polska cecha – syndrom psa ogrodnika.

WP: A może, jako społeczeństwo, nie jesteśmy gotowi na to, żeby państwo za nas nie myślało, nie troszczyło się? Reguła jest taka: generalnie nie ufamy państwu, ale, dla poczucia bezpieczeństwa, jesteśmy skłonni otaczać się urzędnikami, którzy wiele kosztują i często są nieskuteczni. I mimo, że większość z nas narzeka na taki stan rzeczy, w publicznych deklaracjach dalej go podtrzymujemy. Widzę tu pewien absurd.

- Ma pani rację. Jednakowoż to nie my jako wyborcy decydujemy o tym, kto się stanie urzędnikiem i ilu ich będzie. Nasz głos wyborczy w tym wymiarze jest nadużywany przez tych, którzy tworzą rząd. W jakiejś mierze sprzeniewierzają się oni swoim wcześniejszym obietnicom, bo praktycznie każda partia, która bierze udział w wyborach nie postuluje zwiększenia liczby urzędników, tylko raczej jej redukcję. To, że później ma miejsce odwrotna tendencja, pokazuje, że ci, którzy nami rządzą, są nieuczciwi. Moja diagnoza jest taka, że Polska przez setki lat – szczególnie od intensyfikacji liberum veto - była państwem niechcianym, traktowanym jako albo źle rządzone, albo nieswoje. Przełożyło się to na niesuwerenny okres powojenny i bardzo trudno jest nam dzisiaj z tymi nawykami zerwać.

WP: Odnoszę wrażenie, że taki stan rzeczy przełożył się na dzisiejsze rozumienie lewicy i prawicy, bardziej spójne gospodarczo (jako zależne od instytucji państwowych, tylko w różnym stopniu) i bardziej akcentujące różnice obyczajowo-światopoglądowe.

- Rodowodowo podział na lewicę i prawicę był prosty i klarowny. Takie atrybuty, jak rozrost opiekuńczej funkcji państwa, preferowanie i obrona praw pracobiorców, dyscyplinowanie pracodawców, rozdział Kościoła od państwa tworzyły ogólnie obraz lewicy. Z kolei prawicę charakteryzowały: apologia wolności rynkowej, aprobata dla indywidualistycznego podejścia do sfery gospodarczej i społecznej czy ograniczanie ingerencji państwa w życie obywateli. Obecnie podziały między prawicą i lewicą zacierają się, przede wszystkim przez to, że państwa stały się samonapędzającymi się molochami biurokratyczno-oligarchicznymi, używającymi retoryki demokratycznej dla ukrycia swoich – rozbudowanych pod katem uprawnień kontrolnych - intencji wobec obywateli.

Wszyscy płacimy niemałe podatki, co sprawia, że również osoby o poglądach prawicowych czy centroprawicowych oczekują od państwa odpowiedzialnego wypełniania jego funkcji. Dodajmy, państwa coraz częściej uzależnionego od zorganizowanych struktur tworzących świat wielkich korporacji, zwłaszcza reprezentujących sferę bankowości i finansów. Roszczenia wobec państwa mają więc wymiar podwójny, ideologicznie zantagonizowany. Upraszczając, z jednej strony są krytyką jego rozrośniętej roli – tak czyni współczesna prawica. Ale są też ostrą krytyką uzależnienia państwa od obecnego kształtu porządku korporacyjnego - tak z kolei postępuje lewica.

WP: Dlaczego więc, skoro oba te pojęcia odbiegły od rodowodu, nadal używamy ich w jednakowym kontekście?

- Bo – choć podział na prawicę i lewicę bywa przewrotnie interpretowany, to – jest dla nas bardzo wygodny. W Polsce częstokroć nadużywane jest pojęcie centroprawicy. W ujęciu rodowodowym, polską centroprawicą jest PO, a wyrażanej aksjologii PJN, natomiast PiS jest partią o charakterze narodowo-katolickim, nawiązującym – choć rzadko werbalnie – do tradycji tak piłsudczykowskiej, jak i endeckiej. W przypadku lewicy wizerunkowo i organizacyjnie wciąż uosabia ją SLD.

Równocześnie występują rozproszone i o znikomych wpływach społecznych organizacje lewicowe, uaktywniające się podczas różnych wydarzeń rocznicowych i mające w istocie rangę klubowo-kawiarnianą. Co ciekawe, z SLD związało się niemało przedsiębiorców chętnie podkreślających swoje lewicowe poglądy. Generalnie jednak, obecna polska lewicowość jest pasywna, nie umiejąca znaleźć sposobu na odebranie wpływów szeroko rozumianej prawicy. PO i PiS łączy z kolei wspólny, solidarnościowy rodowód, choć jest on przypominany przez obie strony na zasadzie jego zawłaszczenia, a więc utylitarnie. Ma pani jednak rację, że kompromisy między partiami uważanymi za prawicowe i lewicowe są dziś bardziej widoczne w sferze gospodarczej aniżeli społecznej, a szczególnie światopoglądowej. Tu spór jest rzeczywiście ostry.

WP: W rozmowie z Wirtualną Polską Kazimierz Marcinkiewicz powiedział, że „polska scena polityczna jest tak zabetonowana, że nie ma gdzie wrócić, a żeby stworzyć nową formację, trzeba mieć pieniądze Janusza Palikota”. Czy nie jest trochę tak, że nowe siły mają kłopot z dostaniem się do parlamentu, bo w polityce wciąż kreowane są te same osoby? Dla przykładu, partie mniejszościowe mają kłopot z przekroczeniem progu wyborczego, a mają z tym kłopot, bo nie są w sejmie. Z drugiej zaś strony nie są w sejmie, bo nie są w mediach, a nie są w mediach, bo nie przekroczyły progu wyborczego. I tu pojawia się błędne koło.

- Polska demokracja w znacznym stopniu przestała być wiarygodna dla społeczeństwa właśnie dlatego, że w polityce kreowane są wciąż te same osoby. Partie polityczne w dużym stopniu stały się przewidywalne, co na dłuższą metę jest nudne. Wiadomo, co powie PO krytykując PiS i co powie PiS krytykując PO. Najlepszym dowodem na ogólne zniechęcenie społeczeństwa wobec polityków jest frekwencja podczas wyborów, jedna z najniższych w Europie. Taką atmosferę podkręcają media, w znacznej mierze kreując wyłącznie osoby dobrze znane, stale obecne w życiu parlamentarnym czy publicznym, co – pośrednio – wzmaga niewiarę społeczeństwa w możliwość ewentualnych zmian. Jednocześnie w samych politykach nie widać chęci ku zmianie takiej sytuacji. Nawykowo są podobni, tak jak media promując wciąż te same twarze. Taki stan rzeczy powoduje swoistą kwadraturę koła, sprawiając, że jeśli pojawią się jakieś formy atakowania establishmentu, to muszą mieć charakter pozaparlamentarny.

Pierwszą próbą w kierunku takiego działania jest proces mający obecnie miejsce na styku między NSZZ Solidarność a Radiem Maryja. Są to właśnie struktury nie mające swojej reprezentacji w parlamencie, nastawione szczególnie krytycznie zwłaszcza wobec rządzącej Platformy. Swój sprzeciw osadzają jednak na wyłącznie jednej, mocno prawicowej kanwie, aczkolwiek akcentując rangę kwestii socjalnych, co jest już utrwaloną polską specyfiką. Z kolei, perspektywa lewicowego oglądu funkcjonowania polskiego państwa jest jak na razie zmonopolizowana przez SLD. Pojawia się tu istotny problem wiarygodności tego ugrupowania jako krytykującego obecnie rządzących. SLD jest przecież partią skupiającą liczne grono osób, które już doświadczyły praktyki rządzenia i to ze skutkiem dla tej formacji niekorzystnym.

WP: A co z Ruchem Palikota?

- To jest ruch w istocie ideologicznie eklektyczny, a za sprawą swojego lidera wręcz libertariański, silnie akcentujący kwestię wolności w dziedzinie obyczajowej. Nie jest zatem lewicowy pod względem rodowodu, za to dość swobodnie czerpie z zasobów różnych orientacji ideowych. W efekcie ma to więcej wspólnego z umiejętnym żonglowaniem hasłami lewicowymi aniżeli z przekonaniami ideowymi samego Palikota, bardzo silnie wolnościowymi, właśnie w sferze obyczajowej.

WP: Bunt mas, jak pan twierdzi, jest taki, że ludzie nie idą do wyborów. Ale są tacy, i wcale nie jest to mała grupa, bo liczona w tysiącach, których głos – właśnie przez klauzulę tych pięciu procent – nie jest brany pod uwagę. Dla przykładu, PJN wybory parlamentarne w 2011 r. zakończył wynikiem ponad 315 tys. głosów. Za mało jednak, żeby dostać się do sejmu. Z drugiej strony mniejszość niemiecka ma ustawowo zagwarantowane miejsce.

- Najpierw wyjaśnijmy, że nie chodzi tu o prawne zagwarantowanie miejsc w sejmie tylko dla tej mniejszości. Istota sprawy polega na tym, że na mocy Ustawy ze stycznia 2011 r. komitety wyborcze reprezentujące organizacje mniejszości narodowych w wyborach do sejmu zwolnione są z wymogu przekroczenia progu wyborczego na poziomie pięciu procent, co jest wymogiem dla innych partii politycznych. Faktem jest natomiast, że z grona mniejszości narodowych w Polsce jedynie mniejszość niemiecka (już od lat) zdolna jest do uzyskania swojej sejmowej reprezentacji. Innym się to nie udaje. Odstępstwo w przypadku mniejszości od tej tzw. klauzuli zaporowej ma miejsce dlatego, że reprezentacja praw wyborczych mniejszości w Europie Zachodniej jest istotnym elementem w debacie wokół praw politycznych dla tych zbiorowości. Konsekwentnie więc pominięcie jej w warunkach polskich tworzyłoby nam zły wizerunek.

Mam wrażenie, że duża część osób decydujących się na oddanie głosu w wyborach kieruje się regułą mniejszego zła. Na dłuższą metę jest to zła tendencja, która w pierwszym rzędzie pogłębia polityczną alienację obywateli. Z kolei głosujący na partie mniejsze mają świadomość, że ich głosy będą zmarnowane, gdyż może być ich za mało, by bliskie im ugrupowanie „przeskoczyło” wspomniany próg. Także i w tej grupie może to skutkować wspomnianą alienacją, ale też i stymulować bunt.

WP: Po co takie ograniczenia na polskim podwórku?

- Podobnie, jak klauzule zaporowe w innych państwach, także i ta istniejąca w Polsce ma zapobiegać fragmentacji składów kolejnych izb sejmowych i stymulować zdolność do ich skutecznego procedowania, poczynając od wyłonienia rządu. W Polsce odbiło się to kosztem tej części polskiego społeczeństwa, które chciałoby mieć swoich reprezentantów, ale brakuje mu stosownych atrybutów, czyli odpowiedniej grupy aktywistów oraz funduszy na taką działalność. To fakt, generuje to swoiste „zabetonowanie” polskiej sceny politycznej. Z punktu widzenia jej odblokowania, próg wyborczy na poziomie owych pięciu procent jest być może za wysoki, ale to kwestia trudna do odwrócenia, gdyż – jak widać – zmianami nie są tu zainteresowane duże partie zasiadające obecnie w parlamencie.

WP: Więc jak tę scenę odblokować?

- Za sprawą syndromu owego zabetonowania sceny politycznej większość prób powołania ugrupowań pozostających w kontrze do dużych partii politycznych i zdolnych do przeskoczenia powyższego progu kończyła się niepowodzeniem. W efekcie politycy podejmujący taką próbę mają przed sobą następujące możliwości: wegetację na poboczu wielkiej polityki, odejście w polityczny niebyt lub wstąpienie do jednej z wielkich partii ogólnokrajowych. Ta ostatnia możliwość ma dwa warianty. Pierwszy oznacza powrót takiej osoby w szeregi swojej dawnej partii, drugi zaś kończy się wstąpieniem do ugrupowania rywalizującego z tą pierwszą. Jest to więc pokaz nielojalności politycznej wobec pierwotnie „własnej” partii. Główną motywacją na rzecz wyboru któregoś z tych dwóch wariantów staje się obawa przed utratą szansy na przedłużenie swojej parlamentarnej obecności. W ten sposób jednak pokazują, jak bardzo zależy im na utrzymaniu miejsca w parlamencie i jak bardzo obawiają się podjęcia politycznego ryzyka. W najbardziej spektakularny
sposób potwierdza to przykład Joanny Kluzik-Rostkowskiej.

Reasumując: polska scena polityczna jest zabetonowana, gdyż żadnej praktycznie polskiej partii nie zależy na zmianie takiego stanu spraw, np. poprzez zmiany prawne w systemie wyborczym. Debata w tej kwestii jest co pewien czas ożywiana przez różne środowiska intelektualne, a także przez pozaparlamentarnych nonkonformistów. Najnowszą inicjatywą tego rodzaju jest ogłoszona niedawno przez muzyka rockowego Pawła Kukiza akcja zbierania podpisów na rzecz wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych. Osobiście jestem za zmianami idącymi w kierunku utworzenia mieszanego systemu wyborczego. To już jest jednak inna historia…

Rozmawiała Anna Kalocińska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (800)