To jego służby PRL oddały Amerykanom za Mariana Zacharskiego na słynnym moście szpiegów
Niemal każdy słyszał o Marianie Zacharskim - słynnym szpiegu PRL-owskiego wywiadu, złapanym przez Amerykanów. W 1985 roku wymieniono go na Polaka pracującego w Warszawie dla CIA. Dotychczas jego tożsamość była tajemnicą. Dziennikarzowi Tomaszowi Awłasewiczowi udało się dotrzeć do Leszka Chrósta, który dziś żyje w USA.
Wczesnym rankiem 22 czerwca 1979 roku na warszawską Sadybę przyjechali funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa należący do specjalnej grupy operacyjnej. Zaparkowali w pobliżu ulicy Augustyna Locciego i z oddali obserwowali znajdujący się przy niej budynek z numerem trzy. O godzinie 7.25 za kierownicą stojącego przed domem brązowego audi 80 siadł elegancko ubrany mężczyzna i wraz z dwoma nastoletnimi synami ruszył w drogę. Daleko nie zajechał – tuż za rogiem został zatrzymany przez podstawionego funkcjonariusza w mundurze Milicji Obywatelskiej. Kontrola ledwie się zaczęła, gdy do auta niespodziewanie podeszli ubrani w garnitury funkcjonariusze kontrwywiadu PRL i pochylili się nad kierowcą.
– Nie przedstawiliśmy się. Poprosiliśmy tylko, aby wysiadł z samochodu, a on powiedział: „Zaraz, spokojnie”, po czym patrzył dalej w teczkę z dokumentami: prawem jazdy i dowodem rejestracyjnym – opowiada mi podczas spotkania w jednej z warszawskich galerii handlowych oficer kontrwywiadu obecny wówczas na miejscu. – W ogóle nie zareagował, a nam nie wolno było dać mu nawet chwili na myślenie, na jakiekolwiek ruchy. Został więc złapany za ręce i pociągnięty na tyle energicznie, że wyskoczył z samochodu, dosłownie, jak korek. Widział pan kiedyś tak wielkie krople potu? – Wskazuje na paznokieć małego palca. – A ja widziałem. Chwilę po tym, jak został wyciągnięty z auta, zupełnie zbladł i na jego czole pojawiły się właśnie takie krople. Bardzo mi to zapadło w pamięć.
Trzymany mocno za nadgarstki i zdezorientowany mężczyzna został zaprowadzony do stojącego z tyłu nieoznakowanego auta i posadzony na tylnej kanapie, między dwoma funkcjonariuszami. Wydarzenia tamtego dnia zostały uwiecznione na taśmie filmowej. Na materiale widać dokładnie, jak jeden z oficerów knebluje zatrzymanego. Potem samochód odjeżdża w kierunku gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Aresztowany, któremu kontrwywiad nadaje pseudonim „Tramp”, przesłuchiwany jest przez rok. Izba Wojskowa Sądu Najwyższego skazuje go na karę śmierci za wieloletnie szpiegostwo na rzecz CIA. Kolejne miesiące mijają mu na układaniu słów, które wypowie przed egzekucją. W międzyczasie do Henryka Jabłońskiego, przewodniczącego Rady Państwa, trafiają listy z prośbą o ułaskawienie. Udaje się. Wyrok zostaje zmieniony na 25 lat pozbawienia wolności. „Tramp” ma szczęście. Niedługo później na terenie USA za szpiegostwo na rzecz Polaków zostaje aresztowany Marian Zacharski, na którym rządowi PRL bardzo zależy. Latami prowadzone są negocjacje w sprawie wymiany. W końcu Amerykanie zgadzają się oddać Zacharskiego, ale w zamian chcą dostać między innymi „Trampa”.
11 czerwca 1985 roku na łączącym Poczdam i Berlin moście Glienicke, zwanym też mostem szpiegów, dochodzi do wymiany, podczas której wolność odzyskują agenci różnych narodowości. Wśród nich jest „Tramp”. Po zachodniej stronie czekają już na niego amerykańskie służby specjalne. Znika bez śladu.
Przez ponad trzydzieści lat dziennikarze i historycy spekulują, co mogło się z nim stać. Padają głosy, że on i inni szpiedzy żyją pod zmienionymi nazwiskami w rozmaitych zakątkach Stanów Zjednoczonych. Niektórzy twierdzą też, że „Tramp” po uzyskaniu nowej tożsamości rozpoczął drugie życie w Grecji. Właśnie te intrygujące teorie powodują, że na początku 2016 roku postanawiam zrobić wszystko, aby go odnaleźć.
Poszukiwania „Trampa”, czyli mężczyzny, który naprawdę nazywa się Leszek Chróst, wyglądają początkowo obiecująco. Już pierwszego dnia odnajduję w sieci kilka numerów telefonów zarejestrowanych na jego nazwisko na terenie USA. Przez kolejne tygodnie próbuję się dodzwonić – bez skutku. Jak się potem okazuje, ani pod nimi, ani pod adresami do nich przypisanymi nie mam prawa go odnaleźć. Nikt, nawet najbliżsi sąsiedzi, do których akurat udaje mi się dodzwonić, nie mają pojęcia, kim jest Leszek Chróst. Jak gdyby nigdy nie istniał. Jego rodzina nie odpowiada na próby kontaktu. Sześć miesięcy zajmuje mi znalezienie sposobu na nawiązanie kontaktu z nim samym. Aż wreszcie siedzę już na kanapie jego mieszkania na dalekich przedmieściach jednego z dużych amerykańskich miast. Spotkanie z nim jest niepowtarzalną okazją do tego, aby się dowiedzieć, jak Amerykanie układali życie szpiegom, którzy przeszli na ich stronę.
– Ja pracowałem już trochę w MSW, gdy zostałem skierowany do „dziewiątki” – opowiada „Turysta”. – Generał xxx (tu podaje nazwisko) mnie wybrał. Znałem się na mechanice, pewnie ktoś mnie zarekomendował. Spełniałem jeszcze jeden warunek – miałem ustabilizowaną sytuację rodzinną. Do pracy w tym wydziale, z takim promieniowaniem najczęściej przyjmowali ludzi, którzy mieli już dzieci. Początkowo nikt mi nie powiedział, czym zajmuje się wydział. Dostałem przeniesienie i tyle, nie było dyskusji. Byłem zaskoczony, gdy w końcu się dowiedziałem. Grupka wtajemniczonych w to ludzi była malutka, a osób przy tym tak naprawdę pracujących jeszcze mniejsza. Na Rakowieckiej mieliśmy osobne wejście, żeby nie rzucać się w oczy innym pracownikom, a potem wyprowadzili nasz wydział poza gmach ministerstwa. Dostaliśmy na Mokotowie teren, po którym tylko nam wolno było chodzić, osobny budynek, wszystko co trzeba, aby w spokoju robić to, co robiliśmy. Rosjanie nazywali to tajnym przenikaniem. My – tajnymi wejściami do placówek. Obok tego zajmowaliśmy się jeszcze otwieraniem poczty dyplomatycznej. To były nasze dwa główne zajęcia.
Funkcjonariusze Wydziału IX, wchodząc do placówki dyplomatycznej, byli zdani tylko i wyłącznie na siebie. Jeśli zostaliby tam złapani, nikt z MSZ ani tym bardziej z MSW by się o nich nie upomniał. Funkcjonariuszom nie wolno było brać ze sobą dokumentów. Nikt by się do nich nie przyznał. Pewnego razu Węgrzy, również prowadzący penetracje placówek (jednak nie ma pewności, czy z użyciem tych samych metod) poinformowali Polaków, że zdarzyła się wpadka. Jej dokładne okoliczności nie były znane z prostej przyczyny – funkcjonariusze, którzy weszli do placówki, po prostu nigdy z niej nie wyszli. Według samych Węgrów zostali zabici, a ciała spalono w kotle.
(…)
Moi rozmówcy nie ukrywają, że polskie służby przejęły metody otwierania zamków szyfrowych od służb ZSRR. Obaj spotykali się z oficerami KGB, a „Turysta” był nawet w Moskwie. Rosjanom bez wątpienia zależało na tym, aby Polacy byli w stanie penetrować najważniejsze zachodnie placówki, bo im także przynosiło to korzyści.
Metody przejęte od KGB były bardzo skuteczne, ale jak już wiemy – bardzo szkodliwe.
– Rozważaliśmy przeróżne sposoby ustalania szyfru. Były urządzenia do robienia otworów, wzierniki, cuda najrozmaitsze. Ale zawsze okazywało się, że promieniowanie jest najlepsze – mówi „Turysta”.
Cała operacja polegała na obejrzeniu mechanizmu zamka szyfrowego, co było możliwe dzięki izotopom. Nic nie dałoby tu użycie szpitalnego aparatu rentgenowskiego. Moc potrzebna do prześwietlenia kości jest niczym w porównaniu z dawką, którą trzeba było zaserwować kasie pancernej. Należało więc przyjść i po prostu wyjąć z pojemnika źródło. I to nie na sekundę, tylko na parę godzin.
Warszawa, przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W jedną z uliczek stolicy wjeżdża auto prowadzone przez Sue Burggraf, która za pomocą redukcji biegu płynnie zwalnia, włącza światła pozycyjne, po czym zrównuje się z samochodem, w którym siedzi pułkownik Ryszard Kukliński. Przez okno następuje przekazanie materiałów szpiegowskich.
(...)
Burggraf powiedziała mi: – Zapewniam pana, że ja nie znałam nawet nazwiska Kuklińskiego aż do momentu, gdy zobaczyliśmy się w USA. Na wypadek gdybym została zatrzymana przez polskie służby i gdyby podano mi narkotyki. Nie mówię, że wszyscy oficerowie CIA mieli zasadę, że nie chcą znać imion agentów, ale ja świadomie dokonałam takiego wyboru. Uważam, że nie było żadnego powodu, abym je znała. Po co? Rozmawiając z innymi oficerami, używaliśmy tylko pseudonimów.
(…)
Kontrwywiad właściwie nie istniałby bez techniki operacyjnej, którą zajmował się pion „T”. Podsłuchy pokojowe, telefoniczne, podglądy, tajne przeszukania dostarczały bezcennych informacji. Elektroniką starano się zabezpieczać wszystko – od mieszkań Polaków po te należące do pracowników ambasady USA i ich kontaktów, a nawet kontrolować w ten sposób same placówki dyplomatyczne. Do pewnego momentu MSW miało nawet pluskwy w tajnych pomieszczeniach ambasady USA, w czasie gdy zlokalizowana ona była w starym budynku. Podsłuchiwanie Amerykanów stało się nieco trudniejsze, gdy w 1963 roku zaczęli korzystać z nowego budynku i zorientowali się, że jest on po prostu jednym wielkim mikrofonem. Zrobili się ostrożniejsi.
– Amerykanie byli na to bardzo wyczuleni – wspomina pułkownik Twerd. – Co pół roku, co kwartał przyjeżdżała ekipa na kontrolę antypodsłuchową. Wiedzieliśmy, że jak pojawiał się ktoś z biura administracyjnego we Frankfurcie, to są to faceci od bezpieczeństwa. Oni przyjeżdżali na te kontrole w regularnych odstępach czasu, często ci sami ludzie. O wystąpieniu o wizę dla nich byliśmy od razu informowani przez MSZ. Wiedzieliśmy więc, kiedy przyjeżdżają, i mogliśmy się do tego odpowiednio przygotować. Amerykanie ponadto przysyłali jako fracht dyplomatyczny farby, zaczęliśmy się więc zastanawiać czemu. Potem okazało się, że używali ich tylko w określonych mieszkaniach. Nam udało się zdobyć próbkę takiej farby, poddaliśmy ją badaniom u nas i na Politechnice Warszawskiej i co się okazało? Przy naświetleniu odpowiednią aparaturą pokazywało się, w którym miejscu ktoś naruszył pomalowane nimi ściany.
– Wszyscy pracownicy ambasady wiedzieli, że w ich domach są podsłuchy, przede wszystkim telefoniczne – mówi dziś Sue Burggraf. – Niezależnie od tego, czy byli to ludzie z CIA, czy nie – wszyscy byli ostrzegani przed nimi. Nie mieliśmy pewności co do samochodów, ale ostrzegano nas, że także w nich nie wolno dyskutować na ważne tematy. Jeśli pracownik ambasady chciał o czymś porozmawiać, to miał iść na spacer.
Książka "Łowcy Szpiegów. Polskie służby kontra CIA" Tomasza Awłasewicza ukazała się 28 lutego. Wydawnictwo Czerwone i Czarne