To była największa tragedia na morzu - zginęły tysiące
"Za ojczyznę", "Za naród sowiecki" i "Za Leningrad" - takie napisy były na trzech torpedach wystrzelonych z sowieckiego okrętu podwodnego, które zatopiły "Wilhelma Gustloffa". Niemiecki statek poszedł na dno 30 stycznia 1945 roku. Zginęło wówczas kilka tysięcy ludzi (najwyższe szacunki mówią o przeszło 9 tys.) - żołnierzy, ale i cywili, kobiet i dzieci. Była to największa w historii tragedia na morzu.
Około 20 mil morskich od Łeby, 43 metry pod wodą na dnie Bałtyku spoczywa wrak dawnego statku pasażerskiego. Leży na lewej burcie, a śródokręcie tak się zapadło, że wygląda jakby uderzyła w nie gigantyczna pięść, zostawiając z konstrukcji strzępy. Tylko dziób i rufa zachowały względnie swój kształt. Przez zieloną wodę i porastające wrak omułki trudno dostrzec napisaną gotykiem nazwę: "Wilhelm Gustloff". Podwodny grób jest zaledwie cieniem tego, czym ten statek był w latach 30. ubiegłego wieku - dumą III Rzeszy.
Na uroczystości wodowania "Wilhelma Gustloffa" 5 maja 1937 roku w hamburskiej stoczni pojawił się sam Führer. Statek początkowo miał nawet nosić imię Adolfa Hitlera, ale ostatecznie nazwano go po szwajcarskim działaczu NSDAP zamordowanym rok wcześniej przez żydowskiego studenta. Szampana o burtę rozbiła Hedwig Gustloff, wdowa po dygnitarzu. Na zdjęciach, które zachowały się z tego dnia widać białego kolosa, girlandy kwiatów na dziobie, tłumy i powiewające flagi ze swastykami. Statek miał 208 metrów długości, ponad 23 szerokości i pojemność 25,484 BRT. Koszt budowy wyniósł 25 mln marek niemieckich. Mógł przewozić niemal 1500 pasażerów i 400 członków załogi. Miał tylko jedną klasę, bo też nie zaprojektowano go jako luksusowego liniowca. "Gustloff" miał być statkiem wycieczkowym dla robotników i pływać w ramach akcji "Kraft durch Freude" ("Siła przez radość").
Jadalnia z rzędami stołów na 10 osób; sala kawiarniana, gdzie przy okrągłych stolikach ustawiono fotele o kwiecistych obiciach, na suficie sześcienne żyrandole; aula koncertowa z fortepianem i parkietem do tańca; na pokładzie spacerowym drewniane leżaki; pod pokładem - kryty basen, który ze ściennej mozaiki ze szkła obserwuje Neptun w rydwanie zaprzężonym w konie morskie. Tak przedstawia się nowopowstały statek na starych fotografiach. Gdy je robiono, nikt nie mógł się spodziewać, że "Wilhelm Gustloff" będzie dłużej spoczywał na dnie morza niż pływał po jego powierzchni.
Koniec wycieczek
Jako liniowiec odbył ponad 40 rejsów - do Włoch, na Maderę czy do Norwegii. Wiosną 1939 roku "Gustloff" popłynął do Hiszpanii. Tym razem nie była to zwykła wycieczka. Miał odebrać niemieckich lotników Legionu Condor, wspierającego gen. Franco i odpowiedzialnego za bombardowanie Guerniki.
Losy statku całkowicie zmienił wybuch wojny. "Gustloffa" przejęła Kriegsmarine. Z komina jednostki zniknęła wpisana w logo KdF-u swastyka, a pojawił się czerwony krzyż. Kawiarniane stoliki zastąpiły łóżka dla rannych żołnierzy. Liniowiec stał się okrętem szpitalnym. Pełnił tę rolę aż do 20 listopada 1940 roku. Wtedy przekierowano go do portu w Gdyni (nazywanej wówczas przez Niemców Gotenhafen - "Portem Gotów"), gdzie czekały go cztery lata w roli zacumowanych koszar. Na jego pokładzie szkoliła się przyszła kadra niemieckich okrętów podwodnych, 2. Dywizjon Szkolny U-Bootów. Po raz kolejny losy statku odmieniły się w styczniu 1945 roku, wraz z nadejściem mrozów.
Dwa lata wcześniej, zimą 1943 roku, Niemcy ponieśli ostateczną klęskę pod Stalingradem. To był zwrot w walkach na wschodzie. Lato przyniosło kolejną porażkę pod Kurskiem. Błyskawiczna wojna zamieniła się dla nazistów w stopniowy odwrót - front zaczął się przesuwać na zachód. W październiku 1944 roku Sowieci dotarli do Prus Wschodnich. Goebbelsowska propaganda huczała od historii o ich bestialstwie, którego symbolem stała się masakra w Nemmersdorfie. Przerażeni cywile pakowali, co tylko mogli unieść i uciekali, lądem i morzem, byle dalej od frontu.
Ciepły początek zimy 1944 roku zatrzymał na chwilę Sowietów. Wojska grzęzły w błocie. Ale nowy rok przyniósł śnieg i chłód. 21 stycznia 1945 roku Grossadmiral Karl Dönitz, naczelny dowódca Kriegsmarine, wydał rozkaz rozpoczęcia akcji ewakuacyjnej o kryptonimie "Hannibal" - wróg był coraz bliżej bram.
Tymczasem sowieckie okręty podwodne już od jakiegoś czasu mogły korzystać z fińskiego portu w Turku, omijając zaminowaną Zatokę Fińską. To właśnie z niego 10 dni przed ogłoszeniem akcji ewakuacyjnej wypłynął okręt S-13. Jego kapitan Aleksandr Marinesko naraził się zwierzchnikom przez swoje pijaństwo i wybryki na lądzie. Liczył, że zatopienie jednostek wroga pomoże mu wrócić do łask.
"Wróg u bram"
"Gustloff" miał 48 godzin, by przygotować się do podróży. To bardzo mało czasu dla statku, który cztery lata stał w porcie. Pośpieszne sprawdzanie maszyn, gromadzenie prowiantu, koców, materacy, kamizelek ratunkowych, wszystkiego co może być potrzebne, kompletowanie łodzi ratunkowych i załogi. Na pokładzie ustawiono działka przeciwlotnicze. Miasto było już bombardowane przez samoloty radzieckie i RAF.
Motorowiec miał zabrać kadetów na podwodniaków, rannych żołnierzy, żeńską służbę pomocniczą marynarki wojennej (Marinehelferin) i uciekinierów z Prus Wschodnich, Kłajpedy, Gdańska i Gdyni. Dla nich "Gustloff" jawił się jako wybawienie, jedyna nadzieja na ucieczkę przed wojną i radzieckimi żołnierzami, którzy budzili taki strach. 25 stycznia zaczęło wpuszczać uchodźców na pokład. Tak wspomina ten moment w swojej książce Heinz Schön, wówczas 18-letni młodszy księgowy na okręcie, jeden z ocalałych z katastrofy: "Po szerokich drewnianych schodach suną na pokład masy ludzi, a przy kei stoi kolejka bez końca. Większość stanowią kobiety i dzieci, lecz są i starsi mężczyźni oraz młodzieńcy, którym śpieszy się najbardziej". Na "Gustloffie" urządzono porodówkę, dlatego na pokład przyjmowane były też kobiety w ciąży. Przybywającym wydawano kamizelki ratunkowe i przykazywano, by ich nie ściągać. W ciągu kilku dni każdy kąt okrętu zapełnił się ludźmi. Na zewnątrz padał śnieg, a zimno przenikało czekających. Na
wewnętrznych pokładach coraz większe rozdrażnienie: kiedy wypłyniemy?
Późnym wieczorem 28 stycznia na okręt weszła grupa Marinhelferine, telegrafistki, maszynistki, młode pomocnice w marynarce. Większość została zakwaterowana w osuszonym basenie pod okiem Neptuna. Nie wiedziały, że niedługo bóg wód zabierze je na zawsze do swojego królestwa. Tylko jedna z dziewczyn miała złe przeczucia. Schön opisuje historię 20-letniej Anni, która "nie chciała być na statku śmierci". Koleżanki ją uspokajały. Przecież przyjęcie na "Wilhelma Gustloffa" to wygrana w loterii.
Na liście pasażerów znalazło się ogółem 6600 osób: 918 marynarzy 2. Dywizjony Szkolnego U-Bootów, 173 członków załogi, 373 pomocnic Kriegsmarine, 162 rannych i ok. 5 tys. uciekinierów, wśród nich także dygnitarze NSDAP i nazistowscy urzędnicy z rodzinami, ale i uciekający przed okrutnościami wojny zwykli ludzie. Prawdopodobnie jednak liczba uchodźców była wyższa, bo część nie znalazła się na oficjalnych listach. Schön podaje, że całkowita liczba pasażerów mogła przekroczyć nawet 10 tys. Według jeszcze innych źródeł wynosiła około 8 tys.
30 stycznia 1945 roku, w 50. urodziny Wilhelma Gustloffa i 12. rocznicę przejęcia władzy przez NSDAP, "Gustloff" wychodzi z portu w Gdyni-Oksywie. Holowniki właśnie wyprowadzają go na pełne morze, gdy do statku podpływa mały parowiec– kolejni uciekinierzy błagają, by zabrać ich na pokład. Dowódcy nie mają sumienia odmówić. Na zegarze jest 12.30. Za dziewięć godzin jednostka zostanie zaatakowana, a większość jej pasażerów zginie w lodowatej wodzie.
Droga na zatracenie
"Gustloff" ma dotrzeć do Kilonii i Flensburga. Na mostku statku jest kilkuosobowe dowództwo, trzech cywili i jeden wojskowy: kapitan statku Friedrich Petersen, kapitanowie Köhler i Weller oraz odpowiedzialny za transport militarny komandor podporucznik Wilhelm Zahn. Nie podzielono kompetencji, co szybko powoduje napięcia. Dowodzący mają różne wizje jak płynąć: bliżej wybrzeża narażając się na miny, czy przez głęboką wodę wolną do min, ale w której mogą czyhać okręty podwodne wroga? Zygzakować i tracić czas, czy rozwinąć maksymalną prędkość? Ostateczna decyzja należy do Petersena - okręt popłynie okrężną, uprzątniętą z min trasą, z prędkością 12 węzłów. Zhan jest niezadowolony, nalega, by płynąć szybciej, by nie mogli dogonić ich sowieccy podwodniacy. Kapitan boi się jednak o stan maszyn motorowca, który przez lata stał w porcie. - 12 węzłów! - kończy Petersen.
Szybko pojawiają się kolejne powody do niepokoju. Transportowiec "Hansa", który miał płynąć w konwoju z "Gustloffem" ma awarię, także należący do eskorty poławiacz torped TF1 musi wracać do portu. "Gustloff" zostaje z jednym okrętem eskorty - torpedowcem "Löwe". - Pies prowadzi olbrzyma nocą - komentuje zdenerwowany Zahn. Za kilka godzin z powodu złych warunków pogodowych na "Löwe" przestanie działać radiolokacja. Pies oślepnie. Teraz jednak okręt pełen marynarzy i uciekinierów rusza w dalszą drogę.
Na zewnątrz jest kilkanaście stopni poniżej zera, pokład pokrywa lód, gwiżdże wiatr - da się go odczuć i wewnątrz, ludzie dostają choroby morskiej. Niektórzy próbują zasnąć, zdejmują kapoki. Wszędzie tłok, i w małych kabinach, i na wielkich salach. W izbie chorych słychać muzykę. Kilka dziewczyn gra i śpiewa rannym. Na porodówce 21-letnia kobieta z Elbląga czuje, że jeszcze tej nocy urodzi. I tak się stanie, ale już nie na pokładzie "Gustloffa", który będzie pod wodą, gdy przyjdzie jej czas. Przed godziną 19 do okrętu dociera radiotelegram: na kursie "Gustloffa" jest grupa poszukiwaczy min i istnieje niebezpieczeństwo zderzenia. Kapitan Petersen postanawia o włączeniu świateł pozycyjnych, by uniknąć kolizji. Dochodzi do kolejnego spięcia na mostku - światło może przecież zauważyć wrogi statek. Jednak rozkaz jest niepodważalny. Światła gasną, gdy przepływa ostatni trałowiec. Okręt mija przylądek Rozewie.
Choć trwa zawieja śnieżna, przyćmione światło dostrzegł S-13. Z wynurzonego okrętu podwodnego kapitan Marinesko przygląda się "Gustloffowi" - już wie, że to duża jednostka. Postanawia zaatakować od wybrzeża, tego nikt się nie spodziewa. Zaczyna się pościg, a każda upływająca minuta przybliża do tragedii.
Trzy torpedy
Tuż po godzinie 21 dowodzący "Gustloffem" wznoszą toast za szczęśliwą podróż. Chwilę później na okręcie podwodnym kapitan Marinesko wydaje rozkaz: ognia! i trzy torpedy pędzą w stronę niemieckiego statku. Każda z nich ma namalowany napis. Pierwsza, "Za ojczyznę", uderza w dziób "Gustrloffa", tam gdzie są kwatery załogi. Jest 16 minut po 21 (inne źródła podają godzinę 21.08). Kolejna, "Za Naród", trafia w śródokręcie, w basen, gdzie zakwaterowano grupę Marinehelferin. Roztrzaskujące się kafle, strzępy metalu i zimna woda nie dają szans młodym dziewczynom. Trzecia torpeda, "Za Leningrad", eksploduje w maszynowni. Okręt pogrąża się w ciemności, mija chwila, nim zapalają się awaryjne światła.
Z S-13 wystrzelono w stronę "Gustloffa" cztery torpedy, ale jedna z nich - "Za Stalina" - utknęła w wyrzutni. Sowieci musieli na moment powstrzymać radość, że trafili we wrogi cel i szybko rozbroić własną torpedę, nim ich okręt rozerwie na kawałki.
"Nagle jakby statek w coś uderzył. Potem drugi raz, ale dużo ciężej i głośniej. Moja siostra i ja przestraszyłyśmy się, tak jak wszyscy inni. Zaczęła się panika. Kobiety krzyczały, dzieci płakały. Czułam, że coś jest nie tak. Potem było trzecie uderzenie i ‘Gustloff’ zaczął się przechylać na bok. Siostra chwyciła mnie za kamizelkę ratunkową i wybiegłyśmy. Wiedziałyśmy, że musimy się dostać na wyższy pokład" - wspomina moment ataku na okręt ocalała z katastrofy Rose Petrus. Jej historię przytacza strona wilhelmgustloff.com.
Wszyscy chcą się wydostać z tonącego statku. To wyścig o życie. Przejścia zapełniają się ludźmi. W słabym awaryjnym świetle przerażone matki szukają zaginionych dzieci, słychać krzyki i wołania o pomoc. Jeśli ktoś upadł, już nie wstawał, tłum go tratował. "Trudno o słowa, by opisać panikę na tonącym statku, bo nie jest jej w stanie objąć ludzki rozum" - pisze Heinz Schön.
Statek łapie coraz większy przechył. Radiotelegrafiści próbują nadać sygnał SOS, ale radiostacje milkną przez awarię. Może chociaż "Löwe" widzi dramat i przekaże wołanie o pomoc dalej? Nad statkiem rozbłyskują czerwone rakiety. Torpedowiec nadaje sygnał, że "Gustloff" tonie.
Na oblodzonym pokładzie łodziowym trwa walka. Załoga, która miała opuszczać szalupy, zginęła na dziobie lub jest tam uwięziona i skazana na śmierć, bo po uderzeniu pierwszej torpedy zamknięto grodzie, by statek nie nabierał tak szybko wody. Słychać strzały. Pierwsze na ratunek mogą liczyć kobiety i dzieci, jeśli jakiś mężczyzna mimo to próbuje się dostać do łodzi, wojskowi pociągają za spust. Schön pisze, że strzały padały także z innego powodu - niektórzy woleli taką śmierć od lodowatych fal.
Na porodówce lekarz podaje młodej kobiecie zastrzyk, by zatrzymać akcje porodową. Zostaje przeniesiona do jednej z łodzi. Nie starczy ich jednak dla wszystkich. Okręt nabiera coraz więcej wody. W końcu kapitan ogłasza: ratuj się kto może. Marynarze, którzy do tej pory pomagali uciekinierom, teraz zaczęli walkę o własne życie. Słychać huk łamanych grodzi. Fale zmywają ludzi. Niektórzy z rozpaczy, że stracili ukochanych, sami rzucają się w morską otchłań. Do wody wpada też komandor podporucznik Zahn - wyłowił go później kuter ratunkowy kapitana Petersena.
Po 62 minutach "Wilhelm Gustloff" przewraca się i tonie. Nim zakryją go fale Bałtyku, nastąpuje upiorna scena: wszystkie światła na statku zapalają się, wyją syreny. Ostatni krzyk "Gustloffa".
"Ratujcie nas"
Woda jest pełna ludzi, unoszą się dzięki kamizelkom, niektórym udaje się dostać do łodzi lub na tratwę. Jest 18 stopni poniżej zera, woda ma około dwóch. Rozbitkom grozi hipotermia. Liczy się każda minuta. Na ratunek czeka również nastoletni Schön. Tak później opisał to, co wówczas widział: "Niekiedy z ust dziecka czytam cichą skargę: Mamo, pomóż! (…) Gdzie jest jego matka? Czy zatratowano ja na schodach, czy zginęła w szklanej trumnie na dolnej promenadzie? Czy oddała dziecko do łodzi ratunkowej, a sama została na statku? A może matką tego dziecka jest ta martwa kobieta, która unosi się w pobliżu z niemowlęciem?". Trałowiec eskorty już zaczął akcję ratunkową. Wkrótce przypływają inne okręty, choć nadal jest niebezpiecznie. Marinesko i jego załoga ciągle są gdzieś pod wodą. W książce Schöna opisane jest jak jeden z ratujących rozbitków okrętów, T36, o włos uniknął trafienia kolejną torpedą.
Ciężarną z Elbląga wyławia "Löwe", kobieta ma już bóle porodowe. Marynarze szukają lekarza i znajdują go wśród rozbitków. Okazuje się nim ten sam mężczyzna, który czuwał przy kobiecie na pokładzie "Gustloffa". Odbiera poród. Chłopiec.
W sumie w akcji ratunkowej uczestniczy dziewięć okrętów i statków handlowych. Ostatni na miejsce tragedii przybywa kuter patrolowy Vp1703. Zastaje cmentarz na wodzie. Marynarzom ukazują się zamarznięci rozbitkowie. Podoficer Werner Fick postanawia zejść na jedną z łodzi ratunkowych. Podnosi zawiniątko i nie może uwierzyć własnym oczom – niemowlę, żyje. To ostatni cud kończący historię "Gustloffa". Dziecko przygarnie później jego wybawca, ale to nie koniec losów chłopca. Opisuje je w swojej książce Heinz Schön (czytaj więcej)
.
Według różnych szacunków w katastrofie zginęło od 5 do ponad 9 tys. ludzi, a uratowano od 960 do 1200. Wśród ofiar było wiele kobiet i dzieci.
Kapitan Aleksandr Marinesko zatopił w lutym 1945 roku jeszcze jeden niemiecki okręt "Strauben". Niepokorny podwodniak nie mógł jednak liczyć na lekkie życie wojennego bohatera z ZSRR. Więcej o Marinesko można przeczytać w książce Marcina Jamkowskiego "Duchy z głębin Bałtyku (czytaj więcej)
.
Podwodny grób
Morze jeszcze przez wiele dni po katastrofie oddawało ciała zmarłych. Część chowano w masowych grobach. Dla innych podwodnym grobowcem pozostał "Wilhelm Gustloff".
- Pamiętam, któregoś dnia widziałem postać ludzką, która leżała na dnie, obok wraku. Domyśliliśmy się, że to był żołnierz. To były już kości człowieka, ale zostały duże, skórzane buty i skórzany pas. Dziwiliśmy się, jak morze zostawiło całe te buty - wspomina Jerzy Janczukowicz, szef klubu płetwonurków "Rekin", który w 1973 roku uczestniczył w pierwszej cywilnej wyprawie do wraku okrętu. Była ona zorganizowana pod hasłem poszukiwania "Bursztynowej Komnaty". Janczukowicz mówi, że choć nie wierzył, że znajdzie ten osławiony skarb, to hasło "Bursztynowa Komnata" otwierało wówczas wiele drzwi. Nie był pierwszym nurkiem na okręcie. Wcześniej, jak wyjaśnia, badało wrak Polskie Ratownictwo Okrętowe, a pod koniec lat 40. do "Gustloffa" przez trzy lata schodzili radzieccy nurkowie. Schön pisze w swojej książce, że o świcie w dniu wypłynięcia "Gustloffa" na statek ładowano skrzynie. Czy to ich szukali Sowieci? Co coś znaleźli? Nie wiadomo. Janczukowicz nie ma jednak wątpliwości, że zniszczenia na śródokręciu to nie
tylko wynik katastrofy, ale też poszukiwań. - Nie bawili się w Wersal, używali dynamitu - mówi. Sam schodził do wraku wielokrotnie.
Od 1994 roku wrak uznaje się za mogiłę wojenną, a nurkowanie do niego jest zakazane, choć nadal znajdują się chętni do zobaczenia "Titanica Bałtyku".
Od "Titanica" różni jednak "Gustloffa" nie tylko większa liczba ofiar, ale i to, że nie zatonął przez zderzenie z górą lodową, a został storpedowany. Trwała wojna i dawny statek pasażerski był formalnie częścią Kriegsmarine, nie miał oznaczeń pływającego szpitala, miał za to uzbrojenie. Czy na wraku widać jeszcze po nim ślady? - Kiedyś jeden z naszych nurków po wynurzeniu powiedział: tam na dole jest skrzynka szampana. Zanurzyliśmy się, podpłynęliśmy do tej skrzynki, ale ona nie była z szampanem. To była drewniana skrzynka z przedziałkami, a w każdej z nich pocisk przeciwlotniczy - mówi Janczukowicz.
Od katastrofy "Wilhelma Gustloffa" upłynęło 67 lat, ale jego historia dalej budzi żywe komentarze. Według niektórych zatopienie okrętu było zasłużoną zemstą za krzywdy nazistów podczas II wojny światowej, w końcu na pokładzie znajdowała się przyszła załoga U-Bootów. Inni pochylają się nad śmiercią tysięcy cywili, kobiet i dzieci, i mówią po prostu o tragedii. Nigdy tylu ludzi nie zginęło na morzu.
Artykuł powstał na podstawie książek Heinza Schön "Tragedia Gustloffa" i Marcina Jamkowskiego "Duchy z głębin Bałtyku. Steuben, Gustloff, Goya" oraz tekstu Aleksandra. Mitrofanova "Atak stulecia czy tragedia stulecia. Historia ‘Wilhelma Gustloffa’" zamieszczonego w magazynie "Okręty wojenne" i strony internetowej wilhelmgustloff.com. Obie pozycje książkowe polecam tym, którzy chcą jeszcze dokładniej poznać historię "Gustloffa". Temat ten zawładnął życiem ocalałego z katastrofy Schöna, który opisuje m.in. dalsze losy wyłowionego niemowlęcia. W książce Jamkowskiego znajdziemy z kolei sylwetkę Marinesko; autor pojechał do Rosji, by spotkać się z jego dziećmi. Jamowski opisuje także swoją wyprawę do innego zatopionego statku "Staubena".