Polska"To był szok, na wszelki wypadek żegnałem się z rodziną..."

"To był szok, na wszelki wypadek żegnałem się z rodziną..."

13 grudnia 1981 r. dla wielu Polaków wciąż jest tragiczną datą. Co roku wspominają wydarzenia z tego dnia, jakby zdarzyły się wczoraj...

"To był szok, na wszelki wypadek żegnałem się z rodziną..."
Źródło zdjęć: © PAP

Bogdan

Byłem członkiem Komisji Zakładowej Solidarności przy 10 tysięcznym zakładzie przemysłowo - usługowym w Warszawie. W pracy drukowaliśmy ulotki. Młodzi, którzy nie mieli rodzin, zajmowali się ich kolportowaniem. Rozrzucali kartki z tramwajów oraz z okien budynków. Ja byłem odpowiedzialny za zabezpieczenie prasy solidarnościowej i zdjęć z Gdańska. Jeździłem na Pomorze, bo mam tam rodzinę i wiem, że ofiar w Gdańsku było o wiele więcej niż się mówi. Sam byłem świadkiem, jak wyciągano zamordowanych ludzi z kanałów. Wszystkie dokumenty miałem ukryte w domu.

Wcześniej dochodziły nas słuchy o tym, że coś się dzieje, że jest jakaś reorganizacja i wojska zaczęły się przemieszczać. Wiadomo było, że coś się stało, tylko jeszcze nikt nie wiedział, co dokładnie?

13 grudnia po obejrzeniu komunikatu Jaruzelskiego w telewizji, na wszelki wypadek pożegnałem się z rodziną. Miałem wtedy już troje dzieci, najmłodszy syn miał 2 lata. Nie wiedziałem, co może stać się później. Bałem się. W służbie czynnej miałem stopień młodszego podchorążego. Obawiałem się, że albo wcielą mnie do wojska, albo wsadzą do więzienia. Wiem tylko, że gdybym poszedł w kamasze, to i tak nie strzelałbym do ludzi.

14 grudnia normalnie poszedłem do pracy. Przewodniczącego Komisji Zakładowej zostawili w spokoju, bo był niepełnosprawny, ale internowali jego zastępcę. W czasie stanu wojennego przestaliśmy drukować, bo baliśmy się, że nas zamkną za działania antypaństwowe. Za ulotki od razu była paka. Nawet biorąc udział w pogrzebie księdza Popiełuszki trzeba było być odważnym, bo UB-ecy wszystko filmowali i zakładali kartoteki.

Na ulicach i rogatkach stały posterunki policji. Wszędzie były koksowniki i opancerzone wozy. Na wyjazd z miasta trzeba było mieć przepustkę, żołnierze z kałasznikowami kontrolowali samochody.

Radio i telewizja nie działały. Telefony były na posłuchu. Listy przychodziły otwarte i ocenzurowane.

Gdy na ulicach gromadziło się nawet przypadkowo więcej ludzi, np. idących do sklepu, wojsko od razu zaczynało pacyfikację rzucając gaz łzawiący w celu ich rozpędzenia. Wszystkie produkty żywieniowe były na kartki, a w sklepach nie było i tak towarów. Zabroniono także przywożenia jedzenia ze wsi.

Wszyscy, którzy byli niewygodni dla władzy byli zabijani po cichu. Jeśli mordowano ich w miejscu zamieszkania, mówiono potem, że popełnili samobójstwo. Jeśli zabijano w więzieniu, wmawiano skutek zgonu w wyniku zapalenia płuc.

Jako wyraz sprzeciwu nosiliśmy w klapach marynarek, czy przy innym ubraniu, oporniki do prądu. Novy

W nocy z 12 na 13 grudnia wyciągnięto mnie z mieszkania i wywieziono w kibitce z ciemnymi oknami nie wiadomo gdzie. Zostawiłem w domu płaczącą, ciężarną żonę i wystraszonego, przeraźliwie płaczącego, dwuletniego synka. Byłem internowany ponad osiem miesięcy.

Krzysztof

Tego dnia wcześnie rano jechałem z rodziną na przysięgę szwagra do Ciechanowa. Pod Warszawą zobaczyłem kolumny czołgów, wozów pancernych i dużo wojska. Nikt nas nie zatrzymywał i dopiero wtedy zwróciłem uwagę na duże białe afisze na słupach. To był szok. Nie wiedzieliśmy co robić, ale pojechaliśmy dalej. Przysięga się odbyła, choć była bardzo krótka i bez spotkania z żołnierzami. Do domu mieliśmy do przejechania 300 km. Wracaliśmy z duszą na ramieniu, na szczęście nikt nas nie zatrzymał. Do dzisiaj te wspomnienia są bardzo żywe i 13 grudnia do dla nas bardzo tragiczna data.

Mirek Suchodolski

Mój początek stanu wojennego był trochę dziwny. Wróciłem 12 grudnia o 22:00 z Anglii. Córka miała wtedy niespełna roczek i chciałem jej przywieźć dużo słodyczy, trochę zabawek, i jedzenie dla całej rodziny już na święta. Pracowałem tam trochę w restauracji i nie wstydziłem się szorować garów, a wracając do kraju chciałem trochę odpocząć, nacieszyć się rodziną i wrócić do pracy.

Do Polski przybyłem 2 godziny przed ogłoszeniem stanu wojennego. Ogólnie w tym okresie było ciężko. Tak, jak inni, mieliśmy problemy z żywnością ze względu na brak towaru w sklepach. Już nie wspomnę o takich luksusach, jak papierosy, papier toaletowy i wszystko, co dotyczy higieny. Jak ktoś trafił na kawę Selekt, to czuł się prawie jak w raju. Godziny milicyjne, zakaz wyjazdu do innego miasta i wiele innych zakazów.

Edward Makowiecki

W tę noc miałem tylko zmienić mojego dowódcę, a on powierzył mi obowiązki kwatermistrza. Pozwoliło mi to na bycie wszędzie tam, gdzie 2, 5 tysiąca moich żołnierzy przez pierwsze miesiące stanu wojennego i dokładnie widzieć wszystko, co się działo…

Sława Tymińska

O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedziałam się w Katowicach, dokładnie w pociągu, którym jechałam z Warszawy. Z moją mamą wiozłyśmy pól świniaka zakupionego z trudem u rodziny na Mazurach, bo kartki pozwalały na zakup 2,5 kg na miesiąc. Jak na dwie kobiety, był to niebotyczny ciężar. Na postoju taksówek usłużny kierowca pomógł nam władować mięso do bagażnika. Jego inteligencja pozwoliło mu wydedukować o zawartości bagażu. Próbowałyśmy skłamać mu, że to książki, bo przecież był zakaz handlowania mięsem. Pytał się, czy ma podjechać pod posterunek milicji.

Krzysiu

13 grudnia 1981 r. miałem 5 lat, więc byłem już "dużym chłopczykiem". Nie pamiętam, aby "nie było Teleranka", pamiętam za to co innego...

Mieszkałem wtedy razem z babcią, mamą i starszym rodzeństwem w miejscowości Okopy. Ojciec zginął na kolei 5 lat wcześniej. Z naszego domu widać było most graniczny na rzece Bug. Pamiętam, że śnieg leżał na drodze, podwórku i jasno świeciło słońce. Pamiętam, że mama płakała, siostra stała przy kuchni, a brat zapytał się, czy będzie wojna. Wyciągnąłem wtedy pistolet na strzałki i powiedziałem, że zabiję każdego Niemca, który tu wejdzie. Mama przytuliła mnie wtedy do siebie i powiedziała: "Ale to nie będą Niemcy". Więc zapytałem się, któż inny? Na co mama nic nie powiedziała, tylko pokazała głową na most graniczny.

Pamiętam, jak na sankach jechałem do kościoła w Dorohusku. Przed domem sąsiadów mieściła się stacja nasłuchowa, stało tam dwóch żołnierzy z w hełmach i z bronią. Wtedy im zazdrościłem. Mama pokazała na most i powiedziała: "Zobacz, tam za mostem stoją ruskie czołgi". Czołgów nie dostrzegłem, bo mama szybko poszła do kościoła, ciągnąc mnie na sankach.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)