Uwaga!

Ta strona zawiera treści przeznaczone
wyłącznie dla osób dorosłych.

"Teraz Dominic myśli o sobie: jestem mięsem". Wstrząsający reportaż o kobietach porwanych do uprawiania nierządu

"W drugiej połowie lat 90. pisał najwyższej jakości reportaże o ludziach w sytuacjach tragicznych. Uniwersalne, ponadczasowe opowieści, jakie w polskim reportażu lat 90. nie miały konkurencji" - pisze Mariusz Szczygieł o Wojciechu Tochmanie, autorze reportażu "Czekam pod adresem: Berlin".

"Teraz Dominic myśli o sobie: jestem mięsem". Wstrząsający reportaż o kobietach porwanych do uprawiania nierządu
Źródło zdjęć: © Agencja Gazeta | Marta Błażejowska

Przeczytałem kiedyś zdanie: "Nim Wojciech Tochman zaczął pisać o świecie (Bałkany, Rwanda, Filipiny) był reporterem krajowym”. Nie mogę się z tym zgodzić. Słowo "krajowym” sugeruje, że zajmował się problemami transformacji ustrojowej, czy polską prowincją. A on w drugiej połowie lat 90. pisał najwyższej jakości reportaże o ludziach w sytuacjach tragicznych. Uniwersalne, ponadczasowe opowieści, jakie w polskim reportażu lat 90. nie miały konkurencji. Nie jest istotne, że działy się w Polsce. Istotne, że wywoływały w czytelniku silne emocje. Pamiętam, jak w samolocie do Włoch czytałem reportaż "Przez pragnienie” o chłopcu, który urodził się, by być świętym i zginął nim świętym został. Tekst ukazał się najpierw w "Magazynie Gazety Wyborczej”, dla którego Tochman napisał wszystkie swoje najlepsze reportaże, a potem - w jego debiutanckiej książce "Schodów się nie pali” (2000). Czytając, pomyślałem, że ten reportaż jest tak piękny, iż nadawałby się na ostatni tekst mojego życia, gdyby właśnie samolot spadł.

Myślę, że dwadzieścia lat wcześniej podobne emocje wywoływał swoimi reporterskimi opowieściami chyba tylko Andrzej Mularczyk. Z tym, że w przeciwieństwie do Mularczyka, Tochman używa mniej słów. Nazwałem to kiedyś "pisaniem żyletką”.

"Są w tych historiach jakieś zdumiewające tajemnice, które autor stara się odkryć" - zauważył Ryszard Kapuściński, omawiając "Schodów się nie pali" z których pochodzi także prezentowany tutaj reportaż.

"Schody…” były pierwszą książką reporterską, która znalazła się w finale nagrody literackiej Nike, w jej piątej edycji w r. 2001. Michał Cichy napisał: "Więcej się dowiedziałem o człowieku, czytając reportaże Wojciecha Tochmana niż dzisiejszą prozę. >Schodów się nie pali< to jedyna nominowana do NIKE książka, nad którą płakałem”.

Tochman Napisał w nich o matce Wandy Rutkiewicz, ponieważ obejrzał o niej film, który go nie zadowolił; o zdeformowanym chorobą chłopcu z tytułowego reportażu dowiedział się z wywiadu, jakiego udzieliła w telewizji jego przybrana matka; o sprawie Grzegorza Przemyka czytał różne teksty innych autorów; o śmierci dziennikarza Tomasza Beksińskiego pisały wszystkie czasopisma muzyczne.

"Podjąłem się wielu tematów, które były już głośne, ale nie widziałem w tym zagrożenia" – tłumaczył. - Wiem, że opowiem je po swojemu. W filmie o Wandzie Rutkiewicz czegoś mi zabrakło i ten brak spowodował, że nabrałem chęci, aby go ustalić i uzupełnić obraz. Bardzo często okazuje się, że dziennikarze, którzy pisali wcześniej na te tematy, nie sprawdzili podstawowych faktów, byli mało wnikliwi czy też nie zauważyli jakiejś szczególnej aury otaczającej temat. Bo reporter nie może tylko przyjść i s i ę d o w i e d z i e ć, reporter musi też chłonąć. Tylko że na to nikt dzisiaj nie ma czasu. Ale ja go mam".

Reportaż "Czekam pod adresem: Berlin" o kobietach porwanych z Europy Wschodniej do uprawiania nierządu, zaczyna się od konkretnej informacji:
"Kamienica stoi w środku miasta. Kobieta (dziecko raczej), która wchodzi teraz w bramę, nie wie, co to za dom, bo nie wie, co to za miasto. Przyjaciele, z którymi przyjechała, zapomnieli jej o tym powiedzieć. Z pewnością jest duże, może nawet metropolia: suną tłumy, migocą barwne światła, szumią pociągi, wyją ambulanse. Ale na jasnej, niedawno chyba odnowionej klatce schodowej panuje spokój i zapach smażonych kotletów".

Zastosowanie czasu teraźniejszego - a nawet dodanie słowa "teraz" przez reportera, który nie obserwował tej sytuacji - nadało reportażowi dynamizmu, a nawet pewnej filmowości. Czytelnik może mieć wrażenie, że uczestniczy w opisywanej sytuacji, a wręcz ją obserwuje. Czas przeszły osłabiłby wymowę opowieści. Wyrażając to w żargonie redakcyjnym, można powiedzieć, że dzięki zastosowaniu czasu teraźniejszego "tekst ma nerw".

Co do jednego wszyscy w naszym środowisku jesteśmy zgodni – i zawistnicy i niezawistnicy – Wojciech Tochman jako pierwszy w grupie reporterów, debiutujących na początku lat 90. pod okiem Hanny Krall, a potem Małgorzaty Szejnert, zaczął pisać pełnowartościowe reportaże literackie, które mogły konkurować z najambitniejszą prozą.

Obraz
© Agencja Gazeta | Marcin Onufryjuk

Czekam pod adresem: Berlin

1
Kamienica stoi w środku miasta. Kobieta (dziecko raczej), która wchodzi teraz w bramę, nie wie, co to za dom, bo nie wie, co to za miasto. Przyjaciele, z którymi tu przyjechała, zapomnieli jej o tym powiedzieć. Z pewnością jest duże, może nawet metropolia: suną tłumy, migocą barwne światła, szumią pociągi, wyją ambulanse. Ale na jasnej, niedawno chyba odnowionej klatce schodowej panuje spokój i zapach smażonych kotletów. Kobieta, która teraz jest na pierwszym piętrze, nie wie, dokąd idzie. Nie wie też, kim jest mężczyzna obok: ma około trzydziestki, twarz bez wyrazu, może metr siedemdziesiąt wzrostu, ciemne włosy i jeszcze ciemniejsze oczy. Nie rozmawia z nią. On wie, dokąd wspólnie idą. Na trzecie piętro: drzwi po prawej stronie, numer 12. Mężczyzna otwiera najpierw dolny, potem górny zamek. Wewnątrz jednopokojowego mieszkania: inna młoda kobieta. Chyba niczym niezajęta, niczym poza czekaniem. Ale nie uśmiecha się na powitanie. Teraz okazuje się, że mężczyzna mówi łamanym rosyjskim, a raczej wtrąca rosyjskie słowa w niemieckie zdania.

– Jak żyjesz? – pyta młodą kobietę, która dotychczas czekała w zamknięciu.
– Żyję.
– To dobrze. Jest nowa koleżanka. Jak masz na imię? – zwraca się teraz do tej, z którą przyszedł.
– Birute.
– Nie, teraz twoje imię Sabina. Ja – Mesut. To – Steffi.
– Z Litwy jesteś? – Steffi pyta po rosyjsku.
– Tak, z Kłajpedy.
– Ja spod Mińska.

To jedyna informacja, jaką Birute (od dziś Sabina) usłyszała od Steffi. Nigdy nie dowiedziała się, jak brzmi jej prawdziwe imię (nazwiska w tym świecie nie istnieją). Ani kiedy, dlaczego i jak tutaj przyjechała. Nie dowiedziała się, bo najpierw do drzwi zapukało dwóch mężczyzn, potem Mesut wziął ją za rękę i wyszli na schody. Steffi została z tamtymi, zamknęli się na niecałą godzinę. Mesut milczał. Spacerował wzdłuż piętra, czasem przykładał ucho do drzwi, częściej przyglądał się Birute: jej drobnej figurze, jasnej cerze, niewielkim piersiom ukrytym pod skromną bluzką bordo z długimi rękawami, wąskim spodniom opinającym pośladki. I jej rozgadanym ustom:

– Słuchaj, to jakaś pomyłka. Nie rozumiem, dlaczego moi kumple kazali mi z tobą iść. Co tu się dzieje? Dlaczego mówisz na mnie Sabina? Co ci faceci robią za tymi drzwiami? Powiedz coś! Kiedy pojadę do tych państwa, u których miałam sprzątać? Jak masz na imię, zapomniałam.
– Mesut.
– Mesut, słuchaj, jestem zmęczona. Gdzie są moi kumple? Przejechałam tyle kilometrów, chciałabym się gdzieś położyć, a nie sterczeć pod drzwiami.

Drzwi się otwierają. Tamci dwaj odchodzą, Birute szuka wzrokiem Steffi.
Słyszy: najpierw górny, potem dolny zamek. Steffi wychodzi z łazienki.

– Powiedz mi – prosi Birute – co tu jest grane? Gdzie on poszedł? Dlaczego nas zamknął?
– Śpij, Sabina. To jest twoje łóżko.

Birute budzi się następnego dnia, tuż przed południem. Najpierw potrzebuje chwili, żeby zorientować się, gdzie jest. Potem następnej chwili, by zrozumieć, że siedzi tu sama. Kolejnej – że jest zamknięta. Następnej, by poczuć niepokój. Wielu miesięcy, by rozmyślać o Steffi: kim była i gdzie zniknęła. I o kumplach z Litwy: skurwysyny!

Ale na razie Birute jest głodna. Rozgląda się po mieszkaniu. Jest czyste, pomalowane na seledynowo. W pokoju dwa tapczany ustawione przy przeciwległych ścianach (ten, na którym spała, jest niewygodny, ma góry i doliny). Na środku dwa podniszczone fotele, jeden inny niż drugi. Tyle. I w kuchni nie za ciasno: zlew z metalowym ociekaczem po prawej stronie. Na nim czajnik, kilka szklanek, kubeczek, łyżeczki, w torebkach lipton tea. Obok zlewu – taboret. Ot, cały wystrój.

Przez okno pokoju i okno kuchni (żaluzje między szybami) widać to samo: ślepą ścianę sąsiedniej kamienicy. Nad jej dachem – na tle nieba – las wysokich dźwigów. Jakiś gigantyczny plac budowy w samym centrum dużego miasta. Ale Birute widzi tylko ramiona stalowych żurawi. Jedno, drugie, dziesiąte. Niebieskie, zielone, pomarańczowe. Każde zwrócone w inną stronę, każde porusza się swoim tempem i rytmem. Ale żadne się nie spieszy. Są ślamazarne, nudne – zauważa Birute i po kilku godzinach odchodzi od okna. Ciągle czuje ssanie w żołądku (z niepokoju? z głodu?), pije dziesiątą herbatę.
Dopiero wieczorem usłyszy klucz najpierw w dolnym, potem w górnym zamku.

2
Kamienica w środku Wilna. Na drugim piętrze w wynajętym wąskim i długim pokoju siedzą trzy kobiety – wszystkie około sześćdziesiątki. Każda ze swoją historią. Córka Jeleny Z. – Vida (lat dwadzieścia osiem, studentka historii) – cztery lata temu wyjechała w polskie Tatry. Wiadomo, że przekroczyła granicę litewsko-polską i dojechała do Zakopanego. Była tam widziana. I była widziana na górskim szlaku. Jednak wiele wskazuje, że nie zaginęła w górach. Tak przynajmniej wydaje się Jelenie Z., która pierwsza zrozumiała, że nikt tu na Litwie nie pomoże jej w poszukiwaniach dziecka.

Niedługo potem zrozumiała to Krystyna R., której córka – Edyta (lat dwadzieścia, krawcowa) – wyszła do sklepu i przepadła bez śladu. Tylko dzięki uporowi Krystyny R. jej dziecko po kilku miesiącach wróciło do domu.

Jelena Z. (smutna, szara) i Krystyna R. (smutna, ale ze szminką na ustach) często wypowiadały się w wileńskich mediach. Pokazywały zdjęcia swoich córek i innych młodych kobiet. Opowiadały, że założyły Centrum Wspierania Rodzin Osób Zaginionych. Ostrzegały młode kobiety przed podróżą w nieznane.
Mówiły, że od kilku lat, po otwarciu granic, litewskie dziewczyny są sprzedawane, zniewalane i zmuszane do prostytucji. Do Centrum zaczęły zgłaszać się rodziny zaginionych dziewcząt. Jelena Z. i Krystyna R. radziły szybkie rozwiezienie zdjęć po wszystkich posterunkach granicznych. I tak robią do dzisiaj, bo litewska policja wciąż nie ma możliwości, by błyskawicznie rozesłać fotografie (potwierdza to komisarz Ignoris Ksendzovas z Departamentu Policji MSW odpowiedzialny za szukanie zaginionych).

Kobiety z Centrum Wspierania (dotowanego przez rząd Litwy oraz różne fundacje) same dzwonią na policję, do Interpolu, do litewskich konsulatów w Niemczech, Holandii, Polsce, Izraelu. Pytają o: Tatianę A., Vilmę B., Janinę F., Aushrę G., Ilvę B., Jelenę G., Dżulietę B., Valentinę B., Birute I., Mariję J., Galinę I., Alinę J., Inetę K., Sigitę K., Vidę K., Daivę K., Monikę M., Ingridę L., Oksanę P., Sneżanę O., Birute R., Rutę S., Galinę V. itd.

O Centrum Wspierania usłyszała Marta C., wdowa od osiemnastu lat, której jedyna córka przed kilkoma miesiącami zmarła na białaczkę. Marta C., z zawodu fizyk, była przeświadczona, że zaginione dziewczyny znikają, bo same tego chcą.

– Boga się nie boją – tak mówiła.
Ale Marta C. nie lubiła swego opustoszałego mieszkania, więc poszukała Jeleny Z. Opowiedziała jej o chorobie i śmierci córki. Jelena Z. przytuliła ją.
– Przyjdź do nas, zobaczysz, że nie ty jedna cierpisz. Twój ból razem z naszym na coś może się przydać.

Kobieta w żałobie postanowiła spotkać się także z Krystyną R. Ta opowiedziała jej o tych strasznych rzeczach, które przeszła jej córka, zanim wróciła do domu.
Krystynę R. poznała cała Litwa: pulchna ekonomistka na emeryturze, zawsze umalowana, w kapeluszu, mężatka, matka dwudziestoletniej Edyty i młodszego syna. W gazetach i w telewizji wielokrotnie prosiła o oddanie córki. Płakała przed kamerami, w światłach reflektorów nieraz rozmazał się jej makijaż. Ale nikt się nie ulitował, żadnych sygnałów, tropów, informacji. Edyta, według tego, co myśli matka, nie uciekła z domu dobrowolnie. Za tchórzliwa jest na to, za powolna. Przez całe życie pojmowała wszystko wolniej niż jej rówieśnicy. Jest łatwowierna, wiele można jej wmówić. No i ładna, wysoka, zgrabna, rudowłosa.

Krystyna R. często odwiedzała policję.
– Szukamy – odpowiadali. Za każdym razem: – Szukamy.

W końcu zrozumiała, że nie może liczyć na policję. Ani na swojego męża.
– Z tej niemocy – mówi – on się tak skulił, zamknął, ścichł. Silny człowiek, a bezradny. Potem nawet pracować nie mógł, i ubrać się, i zjeść. Dlatego – twierdzi Krystyna R. – w Centrum Wspierania pracują kobiety. Mężczyzna prędzej dostanie zawału, niż znajdzie swoją córkę. Prędzej się zgodzi na jej powrót w trumnie niż na tę dręczącą niewiadomą. I na pytania bez odpowiedzi: czy i jak cierpi? czy jeszcze wie, kim jest? czy nie głodna? czy ubrana? gdzie? w czyich rękach? przez kogo dręczona? dlaczego? czy pohańbiona?

Jeśli wierzyć Krystynie R., kobieta zniesie wszystko, żeby doczekać powrotu żywego dziecka. Choć i jej złe myśli przewalają się po głowie: jaka trumna? jaka bluzka? jaka spódnica? jakie buty?
Krystyna R. mogła liczyć na swoją starą matkę, od wielu lat przykutą do łóżka. Najpierw ukrywała przed nią zaginięcie wnuczki, bała się łez matki.

– Bo kiedy matka płacze – mówi Krystyna R. – nie ma już żadnej nadziei, tylko żałość. Ale sparaliżowana kobieta zaczęła się dopytywać:
– Gdzie Edyta?
– Wyjechała – odpowiadała Krystyna R. i szybko szła do kuchni.
– Ja wiem, że ona zginęła – usłyszała po kilku tygodniach.
– Mamo…
– Nie przerywaj mi. Ja wiem, że ona zginęła. Ale ty jesteś dobra dla ludzi, a Bóg sprawiedliwy. Krzywdy ci nie zrobi.

Żadnej łzy.
Za kilka dni Krystyna R. odbierze ważny telefon.

Obraz
© Agencja Gazeta | Karol Piętek

3
Wieczór. Birute słyszy klucz w zamku dolnym, potem w górnym. Wierzy, że to te skurwysyny z Litwy.
– Witaj, Sabina – mówi mężczyzna, który wczoraj ją tu zamknął. – To moi koledzy. Zrób nam herbatę.
– Słuchaj… jak ty masz na imię, znowu zapomniałam.
– Mesut.
– Słuchaj, Mesut! Ja nie żartuję. Wychodzę!

Birute idzie w stronę drzwi. On łapie ją za bluzkę (tę samą: bordo, z długimi rękawami, w której przyjechała z Litwy), przewraca na podłogę, strzęp bluzki zostaje mu w rękach. Bije w twarz.

– Herbata!
Birute idzie do kuchni (pierwsze ustępstwo, tak właśnie ma być). Płacze i nalewa wodę do elektrycznego czajnika. Za nią staje jeden z kolegów Mesuta. Mówi coś pieszczotliwie, ona nic nie rozumie. Dotyka ją. Najpierw buzi. Ze współczuciem, jakby się zmartwił mocnym ciosem Mesuta. I mocno ściska jej pierś.
Nie zdążyła zrobić herbaty, już jest w pokoju, już się musi rozbierać przed trójką czarnowłosych mężczyzn.

– Nie tak – drwi Mesut. – Najpierw góra.
– O tak! Będziesz dobra w striptizie – mówi ten, który do tej pory się nie odzywał. Ale dziewczyna i tak go nie rozumie, tylko płacze. To, co dzieje się później, ma swoją nazwę: ujeżdżanie. Pierwszy, który jeżdża, dziwi się, że z Birute leci krew.

Błysk flesza. Drugi uczy ją, co to francuz. Flesz. Mężczyzna niecierpliwi się:
– Nie tak!

Teraz Mesut. Najbardziej okrutny, nie przeszkadza mu krew. Flesz. Birute krzyczy, szamocze się, wije. Mesut bije po twarzy. Zdejmuje buty, teraz czarne błyszczące skarpetki. Jedną wkłada jej w usta, drugą w pochwę.
– Chyba jesteś głodna. – Śmieje się i wyjmuje z torby paczkowane bułki i kawałek sera. – Zjedz, to będzie ciężka praca.
Teraz Mesut sięga po klucze.
– Będziesz hałasować, to sprzedam cię jednemu Arabowi – ostrzega. – On ci pokaże, co to seks. Wstawi cię na Stuttgarter Platz. Zarżną cię tam na śmierć.

Mężczyźni wychodzą. Zamek dolny, zamek górny (niestety, nie da się ich tworzyć spinką do włosów, o czym Birute przekona się, gdy z trudem wstanie).
Mężczyźni wrócą jeszcze jutro i pojutrze. Po to samo. Dziewczyna po każdym razie będzie stała pod prysznicem, aż woda z ukropu dawno zrobi się zimna jak lód (to dobre na okaleczenia – myśli Birute). Stoi najpierw godzinę, potem pół, na trzeci dzień kilka minut. Już nie płacze non stop.

Czwartego dnia nikt nie przychodzi. Piątego też. Nocą Birute źle śpi, poci się, nasłuchuje. Dniem obserwuje wierzchołki ślamazarnych dźwigów, zjada ostatni kawałek czerstwego chleba. Jedyną zmianę bielizny pierze resztkami mydła w płynie. Podartą bordo bluzką ściera podłogę w łazience. Chodzi w podkoszulku – tylko to, oprócz mydła, zostało po Steffi spod Mińska. Ale Birute nie myśli teraz o Steffi, raczej o mamie, która musi to wszystko widzieć.

Mama odeszła wiosną, pięć lat temu. Rak piersi, przerzuty. Wtedy Birute chodziła do czwartej klasyc podstawówki. Ojciec – robotnik – kochał mamę, więc upił się jeszcze przed pogrzebem. Po pogrzebie najpierw pił raz na tydzień, potem dwa razy, potem bez przerwy. Starsza siostra rok po śmierci mamy uciekła od tego: wyszła za mąż za człowieka z małym mieszkaniem. Birute przychodziła do niej codziennie zjeść obiad. Noce spędzała sama, bo ojciec rzadko bywał w domu. A jak przychodził, to bił (nic nowego: bił jeszcze przed śmiercią mamy). Birute opuszczała pojedyncze lekcje, potem całe dnie i tygodnie. W piętnaste urodziny po raz pierwszy od kilku lat nie przyszła do siostry na obiad, nie wróciła do domu. Wsiadła w samochód z dwoma starszymi kolegami z podwórka. Koledzy załatwili jej robotę: pomoc domowa w Polsce, gdzieś pod granicą niemiecką. I fałszywy paszport z wizą (własnego nie miała) z fałszywym nazwiskiem (ani na chwilę nie dali go jej do ręki).

Była szczęśliwa: zapomni o tym, co zostawia, zarobi dobre pieniądze, może tam wyjdzie za mąż. Pomoże siostrze. Koledzy obudzili ją na kolorowej stacji benzynowej. Gdzieś zadzwonili. Podjechał stary mercedes.
– Wsiadaj – powiedzieli. – Zaraz do was dojedziemy.

Samochodem obcego czarnowłosego mężczyzny (Mesuta) przyjechali do mieszkania, w którym tkwi od sześciu dni.
Czy mama to wszystko widzi? Straszny wstyd – myśli Birute. – Ale to moja mama. Jak mam w to wszystko uwierzyć?
– Zrób coś, pozwól mi stąd zniknąć – szepcze do ścian.

Szóstego dnia znów klucze w zamkach. To Mesut, sam. Przynosi dużo jedzenia, kawę i słodycze. Jest miły. Nie chce seksu. Dobrze, bo ją wciąż boli. Birute przygląda mu się: to nawet całkiem sympatyczny facet. Musi i chce tak myśleć. Mesut bywa okrutny, ale tylko na niego Birute może liczyć, nie ma wyboru. Zresztą potrafi być dobry. Więc i ona postanawia się uśmiechnąć.

– Mesut – mówi pogodnie – powiedz mi wreszcie, gdzie ja jestem?
– Tutaj.
– Ale co to za miasto?
– Berlin.
– Berlin?! Spałam, gdy przyjechaliśmy. Jak ja tu się znalazłam? Gdzie moi koledzy, wiesz, ci z Litwy?
– Będzie dobrze – mówi Mesut i głaszcze ją po włosach. – Jutro sklepy.
– Mesut, proszę, ja mam piętnaście lat. Ja nie chcę, ja nie mogę.
– Będzie dobrze, Sabina, jutro sklepy. A wieczorem bar.

4
Popołudnie w Wilnie. Krystyna R. właśnie wróciła z Ostrej Bramy. Teraz gotuje obiad dla matki, syna i męża, który i tak prawie nic nie je. Telefon.
– To ja.
– O Jezus!
– Mamo, spotkałam mężczyznę, dobrze mi, odpoczywamy.
– Edyta, gdzie ty jesteś? Skąd dzwonisz?
– Z Połągi – córka powtarza to, co męski głos podpowiada jej z boku.
– Edyta, ty na pewno jesteś w nieszczęściu. Wracaj do nas, uciekaj.

Teraz rozmowa się urywa. Roztrzęsiona Krystyna R. wkłada płaszcz i biegnie na policję.
– No i co? – mówi śledczy. – Dziewczyna poszła, ma dwadzieścia lat, zadzwoniła, że odpoczywa. Czego wy od niej chcecie?
Krystyna R. zaczyna krzyczeć, płakać i błagać:
– Zróbcie coś!

Śledczy obiecuje sprawdzić, skąd Edyta dzwoniła, i po tygodniu obietnicę spełnia: z poczty w Kownie, z dzielnicy Viliampoles. Krystyna R. wsiada w autobus. Przez kilka dni odwiedza dziesiątki domów i mieszkań, zostawia setki zdjęć.
Do Wilna wraca z niczym. Jej sparaliżowana matka prosi o księdza. Spowiada się półtorej godziny.

– Tak długo się spowiadać? – dziwi się Krystyna R., gdy ksiądz już wyszedł.
– Jakie grzechy mama w tym łóżku popełnia? A może na mnie mama narzekała, bo ja nie mam czasu dla mamy.
– Skarżyć się na dzieci to śmiertelny grzech – słyszy. – Cokolwiek zrobią złego, za własne dzieci trzeba się tylko modlić.

Krystyna R. nie myśli nad tym, bo biegnie do telefonu.
– Szkoda mi pani – mówi nieznajoma kobieta. – Widzę, jak pani szuka córki. Trzeba się spieszyć. Ona z Kowna pojedzie do Rygi. Stamtąd poleci do Izraela.
Krystyna R. znowu biegnie na policję. Śledczy rozkłada ręce.
– Taka informacja to żadna informacja.
Krystyna R. wraca do domu. Dzwoni do litewskich linii lotniczych, które nie potrafią odpowiedzieć, kiedy będzie najbliższy samolot z Rygi do Tel Awiwu. Więc Krystyna R. dzwoni na Łotwę. Jutro rano startuje czarter. Jest dziewiąta wieczorem. Krystyna R. puka do sąsiada – właściciela starej łady. Dwadzieścia minut później razem wyjeżdżają z Wilna.

Ranek w Rydze. Policja łotewska, choć nie zna sprawy, na błagania matki wysyła na lotnisko wywiadowców. Pasażerowie dźwigają walizy. Edyty nie widać. Po starcie samolotu matka zostawia tam kolejną setkę zdjęć: tym, którzy przyjmują bagaże, pogranicznikom, kobietom za barkiem i sprzedawczyniom w duty free.
Wraca z niczym. Tak sądzi. Ale kilka dni później, w poniedziałek, dzwoni telefon. Inspektor z Rygi:
– Dzisiaj znowu był czarter do Izraela. Mamy waszą córkę. Musimy ją wypuścić, jest dorosła.
– Poczekajcie na mnie – Krystyna R. znowu prosi.

Znowu puka do właściciela starej łady, znowu jest w Rydze.
Późny wieczór. Edyta w kolorowych ciuchach z bazaru, jej rude włosy niedbale pokryte czarną farbą. Wygląda staro, to pierwsze spostrzeżenie matki. Odnaleziona nic nie mówi, ani nie płacze, ani się nie uśmiecha. Nie ma żadnego bagażu. Człowiek, który miał z nią lecieć – obywatel Izraela mówiący po rosyjsku – wyjaśnił policji, że dziewczynę poznał w pociągu. Dogadali się, że lecą tym samym samolotem, więc razem przyszli na lotnisko. Policja przyjęła wyjaśnienie i pozwoliła mu odlecieć.
– To był handlarz – mówi Krystyna R.

Niewiele dowiaduje się od córki. Tamtego dnia szła ulicą Giedymina, podjechał samochód, trzech mężczyzn wciągnęło ją do środka. (Komisarz Ignoris Ksendzovas z Departamentu Policji przyznaje, że w Wilnie zdarzają się takie sytuacje, choć są rzadkie. Pamięta historię dwóch dziewcząt ze wsi, które wybrały
się na wileński bazar. Zatrzymały samochód, kierowca z kolegą obiecali je podrzucić na sam targ. Zamiast skręcić do Wilna, samochód ruszył na Kowno. Ale zwykle – zdaniem komisarza – kobiety są werbowane inaczej.

Przez ogłoszenia w prasie albo przez znajomych znajomych. Często oszustwem: świetna praca za dobre pieniądze. Będziesz zmywała gary w knajpie albo sprzątała u bogatych ludzi. Jednak większość dziewcząt – kończy komisarz – wie, po co jedzie, po kurewstwo).

Tamtego dnia mężczyźni zawieźli Edytę do Kowna, do pustego mieszkania. Zawsze ktoś jej pilnował. Była bita, gwałcona. Po tygodniu zaprowadzili ją do kawiarni i zostawili, jakby bez opieki. Na to podszedł inny mężczyzna, poprosił ją do tańca. Edycie zdawało się, że to ratunek.
– Wiem, że w biedę popadłaś – mówił po rosyjsku. – Żywa od nich nie wyjdziesz. Ale ja ci pomogę.

Zamieszkała u niego. Mężczyzna wytłumaczył, że trzeba uciekać. Najlepiej do Izraela, gdzie ma krewnych.
– Twoja rodzina wszystko wie i uważa, że to najlepsze wyjście – zapewniał.
– Skombinuję ci paszport.
– Nazywał ją Natalie – Krystyna R. mówi o tym spokojnie. – Z czasem zaczęli seks, bez przymusu.

Opiekun czytał gazety. W jednej Edyta zobaczyła swoje zdjęcie i apel mamy.
Wrzeszczała:
– Okłamujesz mnie, muszę zadzwonić!
Razem wyszli na pocztę. Matka krzyknęła w słuchawkę:
– Uciekaj.
Tyle Krystyna R. dowiaduje się od córki. Rozmowy są trudne. Edyta często milknie na długie godziny. Siedzi, jakby spała z otwartymi oczami. Wstaje, wybiega z domu. Krzyczy:
– Ja Natalie, ja Natalie.

Lekarze w szpitalu psychiatrycznym stawiają diagnozę: depresja. Po tygodniu dodają:
– Osobowość wieloraka. To znaczy, że osobowość pani dziecka jest w kawałkach. Teraz ma pani dwie córki. Edytę i Natalie.
Krystyna R. wybiega ze szpitala. Rozmyśla o tym, co usłyszała. Chyba nie całkiem pojmuje. Ale teraz jedzie na lotnisko. Centrum Wspierania Rodzin Osób Zaginionych dostało informację, że w samolocie Lufthansy, który za chwilę ląduje w Wilnie, leci dziewczyna deportowana z Niemiec. Ma na imię Marina. Sierota, trzeba jej pomóc.

Obraz
© Agencja Gazeta | Tomasz Wiech

5
To, o czym wie Marina (samolot właśnie ląduje), Birute (ciągle zamknięta przez Mesuta) dopiero poznaje i może nigdy nie pozna tak dobrze. Marina miała aż rok, by przyjrzeć się tamtemu światu: Europie w Europie, państwu w państwie, miastu w mieście; z własną historią, językiem i topografią; z systemem ekonomii, edukacji, ale i represji; z bezpieką i jej konfidentami; z wymiarem sprawiedliwości (który zwykle karze); ze służbą zdrowia, z własnymi ofiarami, wrogami i przyjaciółmi. Ale tylko to miasto w mieście (Berlin w Berlinie) nie ma granic. Tu prostytucję można uprawiać wszędzie.

W innych niemieckich miastach (na przykład w Hamburgu, Frankfurcie, Monachium) władze ogłaszają, w jakich dzielnicach prostytucja jest zakazana, a w jakich dozwolona.
Marina pracowała w jednym z prawie siedmiuset punktów, gdzie w Berlinie można kupić miłość: w samym centrum zachodniej części miasta, w klubie przy Lietzenburger Strasse. Jest ich tu kilka: Blue Lady, Orchidea, Mazurka, La Mirage, Live Show Tag und Nacht.

Marina była jedną z około ośmiu tysięcy prostytutek w tym mieście. Zanim otwarto granicę na Odrze, dziewczyny przywożono tu z południowo-wschodniej Azji. Była to pierwsza fala – lata siedemdziesiąte i początek osiemdziesiątych. Druga fala – z Afryki, głównie z Ghany, Nigerii i Zairu. Trzecia – z Ameryki Łacińskiej, najczęściej z Dominikany. I od początku lat dziewięćdziesiątych czwarta fala: z Europy Wschodniej. Najpierw z Polski, potem z Czech i Słowacji, wreszcie z krajów byłego imperium sowieckiego. Dziś ponad połowa prostytutek pracujących w Berlinie pochodzi z Europy Wschodniej. W 1997 roku policja berlińska zanotowała sto siedemnaście przypadków handlu kobietami; w 1996 – blisko setkę; w 1995 – blisko sto pięćdziesiąt. Z pewnością takich przypadków jest wielokrotnie więcej.

Bo Berlin to nie tylko stacja docelowa. Także przeładunkowa: w głąb Republiki Federalnej i całej zachodniej Europy (berlińczycy, którzy z urzędu zajmują się zwalczaniem handlu kobietami, mówią o swoim mieście: Umschlagplatz).

Mapa – wydana przez Global Survival Network – pokazuje, że kobiety z Europy Wschodniej eksportuje się nie tylko do Niemiec albo przez Niemcy. Dziewczyny jadą różnymi szlakami i środkami lokomocji do Szwajcarii, Belgii, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Grecji, Stanów Zjednoczonych, Kanady, RPA, Egiptu, Turcji, Izraela, Jordanii, Arabii Saudyjskiej, Kataru, Indii, Australii. Handel kobietami z Europy Środkowej i Wschodniej osiągnął rozmiary epidemii – pisze Radhika Coomaraswamy, specjalna sprawozdawczyni Komisji Praw Człowieka ONZ.

Ale import i eksport kobiet istnieje na wszystkich kontynentach. I istniał, zanim powstały Niemcy, zanim powstało jakiekolwiek państwo. Trwa tak długo, jak trwa prostytucja. Kobieta była pieniądzem już między prymitywnymi plemionami. Przez wieki handel ludźmi nie naruszał niczyjego sumienia, cieszył się przyzwoleniem władz i społeczeństw. Aż do XIX stulecia, do wojny secesyjnej w Ameryce. Dziś nigdzie na świecie nie akceptuje się niewolnictwa. Handlu ludźmi zabraniają międzynarodowe konwencje. Mimo to przez cały XX wiek trwa eksport kobiet. Choćby pomiędzy światowymi wojnami, gdy statki pełne podkarpackich dziewek płynęły do Argentyny.

O tym wszystkim Marina nie wie. Z trudem skończyła szkołę fryzjerską. Cztery lata temu wyszła z domu dziecka. Dla pełnoletnich nie ma tam miejsca. Waletowała w akademiku, nie miała pieniędzy na wynajęcie mieszkania. Chciała wyjechać gdzieś w świat, wrócić z dużymi pieniędzmi, wstawić do kuchni zmywarkę, założyć rodzinę. Zanim zdecydowała się na Niemcy, czytała w gazetach o Centrum Wspierania Rodzin Osób Zaginionych. Widziała w telewizji Jelenę Z. i Krystynę R., które ostrzegały przed propozycjami pracy na Zachodzie.

Więc kiedy kolega namawiał ją na posadę kelnerki, przerwała mu:
– Nie kłam, będę kurwą. Dobrze, spróbuję. (Inspektor Andreas Reinhardt z berlińskiej policji kryminalnej, podobnie jak komisarz Ksendzovas z Wilna, sądzi, że ponad połowa dziewcząt jeszcze przed wyjazdem z domu wie, czym się będzie zajmować w Niemczech. Ale chyba żadna nie ma pojęcia, na czym ta robota polega).
Marina z akademika wiedziała, co to seks: rzecz przyjemna.

W Niemczech mieszkają przystojni, pachnący faceci z dużą forsą. Kolega mówił, że za numer można wziąć dwieście marek. Dwa numery dziennie z miłymi chłopakami razy dwadzieścia dni w miesiącu razy dwanaście miesięcy – to sporo kasy. A poza tym zawsze można zrezygnować. Tak myślała Marina, gdy na swoim paszporcie razem z kolegami przekraczała polską granicę. Niemiecką – już na polskim (obywatele litewscy potrzebują wizy do krajów UE, więc łatwiej wyrobić fałszywe dokumenty).

– Pojedziesz z nim – kolega wskazał Polaka, który czekał na nich w motelu, gdzieś w środku Polski. Polak dał Litwinowi zwitek banknotów ("Za benzynę”, tłumaczył Marinie) i zawiózł ją do Berlina. W Berlinie poznała Dragana. Był uprzejmy i zaprosił do baru przy Lietzenburger Strasse.

Noc w tym barze wygląda tak: na dużym ekranie – w ciemniejszej części sali – z kilku penisów strumienie spermy lecą na twarz zachwyconej kurwy. Nie słychać jej, bo nie ma dźwięku, obraz się rwie, śnieży, gubi kolory. Ten sam film na małym monitorze w drugiej części sali, na barze. Przy barze – dziewczyny. W słabym czerwonym świetle rozmawiają o ciuchach. Po rosyjsku, choć słychać zdania polskie, słowackie, ukraińskie. Wchodzi klient, która sprytniejsza, ta go łapie. Mimo że pierwszego wieczoru Marina nie zna reguł, i tak ma klientów. Aż sześciu. Wiadomo: świeży towar. Wcześniej Dragan trochę jej wyjaśnił: nie trzeba iść od razu na zaplecze, do małego pokoju, gdzie mieści się tylko podwójne metalowe łóżko. Najpierw musi zaprosić klienta do ciemniejszej części sali na kanapę. Jedną od drugiej dzielą ciężkie kotary, wszystkie mają widok na duży ekran i na małą scenę.

Dragan wychodzi, ma inne zajęcia. Ekran zgaszony, teraz live show.
Klient zamawia drinka, także dla tej, z którą siedzi. Ona zwykle prosi piccolo, które kosztuje minimum pięćdziesiąt marek (w sklepie: osiem). Piccolo wymieszane z wodą (o czym gość nie wie) można zamawiać jedno za drugim plus kilka razy whisky dla klienta – na tym polega interes. Klient musi się czuć przyjemnie. Bo albo wyjdzie, albo zechce seksu. Seks (bez ekstrażyczeń) kosztuje sto pięćdziesiąt marek za pół godziny. Za pół godziny z dwiema dziewczynami albo za godzinę z jedną – trzysta (nie wiadomo, dlaczego tak drogo; call girl przyjeżdża do domu albo hotelu i za godzinę bierze sto sześćdziesiąt).

W klubie przy Lietzenburger Strasse pieniądze inkasuje barmanka, starsza od tutejszych dziewcząt z pewnością o drugie tyle.
Pierwsi klienci Mariny (od dzisiaj Dominic): nieprzystojni, niepachnący, nie najmłodsi. Serb, Turek, Polak, Niemiec, Czech, Rosjanin.
Dominic wymiotuje. Z głową w sedesie mnoży marki razy sześć. Wychodzi z toalety, prosi o pieniądze.
– Ja nie mam – odpowiada barmanka. – Ma szef.
– Zwariowałaś – szef ryczy śmiechem. – Ja za ciebie płacę Draganowi.
Z nim gadaj.

Więc Dragan to sutener Dominic. Ma sześć dziewcząt (dwie Polki, dwie Ukrainki, Rosjankę i Dominic). Cztery wstawia do tego baru, dwie do innego. Pochodzi z Bośni. Szczyci się – powiedział to Marinie w pierwszych chwilach znajomości – że jest bohaterem wojennym. Marina prędko dojdzie do wniosku, że on żaden bohater, a raczej oprawca z obozu.

Drugi wniosek – Marina chyba nigdy tak tego nie nazwie, ale z pewnością poczuje – burdel ma wiele z łagru. Każda kobieta chce przetrwać, jak potrafi. Bywają dziewczyny, które chowają małe ciasteczka pod poduszki kanap. Inne, za cenę dobrego traktowania, donoszą sutenerowi. Dziewczyny kapo. Za kilka tygodni Marina zobaczy katowanie Słowaczki: chciała uciec, namawiała rodaczkę, by zrobiła to samo. Rodaczka zakapowała, niedoszła uciekinierka straciła wszystkie zęby. Sutener pożyczył jej na nowe.
Ale na razie szef baru dzwoni do Dragana:

– Przyjedź tu, ta twoja nowa Dominic cała się zarzygała. Nikt już dzisiaj nie będzie jej posuwał.
Teraz Dominic myśli o sobie: jestem mięsem.
Ciemnieje jej w oczach, najpierw osuwa się na bar, jeszcze prosi o wodę, odlatuje: wysoko i daleko poza Lietzenburger Strasse. Nie ma nad tym kontroli, leci wprost nad małą wiejską zagrodę (dozwolone czterdzieści arów), gdzieś na Litwie kowieńskiej. To obejście jej babci pełne kwitnących bzów. Ona zajęła się Mariną, gdy mama poszła w świat (ojciec? nawet babcia nie wiedziała, kim był). Teraz razem z wnuczką łapie kurę na rosół (chyba jest niedziela). Biała kura już leży na pniu, siwa kobieta bierze siekierę, przymierza się, uderza perfekcyjnie. Kura nie ma głowy, ale się szamocze.
– Puść ją, puść! – krzyczy dziewczynka z warkoczykami.

Babcia się waha, ale puszcza ptaka. Kura, niczym balonik, z którego błyskawicznie uchodzi powietrze, odbija się od pnia, od wiadra, od psiej budy, od szopy, od płotu. Broczy krwią, frunie, gubi pióra, opada, pędzi, jeszcze raz – już niżej – unosi się w górę, spada.
Wreszcie – tuż przy stopach dziewczynki – koniec kurzych konwulsji: ostatnie drżenie pazurów. Dziewczynka jest zawiedziona, że widowisko trwa tak krótko.
– Głupi pomysł – krzywi się babcia. – Będzie rosół z piachem.
– No, Dominic! – To ostry głos Dragana.
– Daj mi pieniądze za tych sześciu facetów – Marina szybko wraca na Lietzenburger Strasse.
– Kretynko! Zapłaciłem za ciebie kupę szmalu. A paszport? A transport? A te błyszczące majtki? Jesteś mi winna dwadzieścia tysięcy marek, ty zarzygana kurwo! Spiesz się, bo dług rośnie. Nikt tu za darmo nie będzie cię karmił ani nocował.

Dominic chce uciekać. Ale dokąd? Dragan ma jej paszporty – ten prawdziwy i ten fałszywy. Odwozi ją do mieszkania, gdzie nocuje sześć dziewczyn. Nie są zamknięte. Straż trzymają dwie z nich – zaufane Dragana. One rano robią zakupy. Dominic nie zna niemieckiego ani nie zna Berlina. Nigdy w życiu nie była nigdzie poza Wilnem. Wielkie miasto przeraża ją: ulice są siecią głośnych, kolorowych labiryntów bez wyjścia.

– Nie próbuj lecieć na policję – Dragan czyta w jej myślach. – Oni są nasi.
Znajdę cię na końcu świata i zapakuję w czarny plastikowy worek. Nazajutrz (a może pojutrze) Dominic poprosi swojego właściciela o dzień przerwy.
– Wykluczone – warknie Dragan.
Więc w ciągu następnych siedmiu dni będzie leżała pod osiemdziesięcioma facetami (nie licząc tych kilku, którzy zadowolą się masażem ręcznym na kanapie za kotarą).

6
Marta C., która wciąż nosi żałobę po córce zmarłej na białaczkę, zaprzyjaźniła się z kobietami, których córki zaginęły. Dzisiaj już nie myśli, że te wszystkie dziewczyny Boga się nie boją. Zmieniła zdanie długo przed powrotem Dominic.
– Żadna kobieta nie rodzi się prostytutką – mówi.
I nie z prostytucją trzeba walczyć, to bez sensu. Ona istniała i istnieć będzie. Trzeba walczyć z niewolnictwem i pytać, dlaczego litewskie dziewczyny dają się tak łatwo pojmać.

Zdaniem Marty C. nieszczęście dosięga je z dwóch kierunków i dwóch powodów. Pierwszy powód: zło i zepsucie – idzie z Zachodu, przez telewizję, gazety. Drugi: bieda – stąd. Z litewskich wsi, z rozpadniętych kołchozów; z małych miasteczek bez pracy; z Wilna, Szawli i Kłajpedy, gdzie kolorowe reklamy kuszą, a i tu pusto w kieszeniach. (Międzynarodowa Organizacja do spraw Migracji stwierdza, że ofiary handlu kobietami pochodzą głównie z małych miasteczek i wsi najmocniej dotkniętych bezrobociem).

Kobiety z Centrum Wspierania czasem odwiedzają dom na podwileńskiej wsi. Nie ma tu szyb w oknach, tylko folia i dykta. Nie ma podłogi z desek, jest surowa ziemia. Nie ma pieca, jest gliniane palenisko. Starzy schorowani ludzie, szczególnie ona: z jaskrą, z gośćcem. Mieli trzy córki. Pierwsza siedzi w kryminale, bo zabiła męża pijaka (miał w domu czterysta litrów zacieru). Następna wyszła trzy lata temu za mąż aż na Białorusi, przestała się odzywać. Najmłodszej nie ma już dwie wiosny, zaginęła. Komisarz Ksendzovas twierdzi, że była widziana w Niemczech.

– No i co? – pytają kobiety w Centrum Wspierania. – Do czego ona wróci?
Tam przynajmniej ma pościel.

Giną nie tylko dziewczyny z domów bez szyb w oknach. Do Marty C. przyjeżdża czasem dobrze ubrana matka z Poniewieża. Gryzie paznokcie i ociera oczy: jej osiemnastoletnia córka uczyła się nieźle i pięknie grała na skrzypcach. W domu była cicha, zamknięta. A w szkole rozmowna i głośna.

– Czy nie miała do nas zaufania? – pyta Martę C. – Kochaliśmy ją. Gdzie ona szła, tam i my. Gdy chciała na imprezę do koleżanki, odwoziłam ją pod drzwi i spod drzwi odbierałam. Gdy szła na ognisko – czekaliśmy z mężem w samochodzie.

Może właśnie dlatego (choć Marta C. nie mówi tego matce) przed Bożym Narodzeniem na kuchennym stole zastali list: „Rodzina dla mnie nic nie znaczy. Rezygnuję ze wszystkiego. Może robię błąd, ale coś mnie ciągnie do pełni życia. Może przyjdzie mi za to zapłacić”. Zabrała maskotkę, paszport i granatowy kostium, w którym grała na koncertach.

– Żadnej ciepłej kurtki – mówi matka.
– Przecież było zimno – martwi się Marta C. – Tak, tego grudnia były straszne mrozy.

Od koleżanek matka dowiedziała się o czterdziestoletnim mężczyźnie, który często zabierał córkę spod szkoły. Byli razem widywani w kawiarniach. Podobno zajmował się handlem samochodami. Przywoził wraki z Niemiec. Kim jest? Marta C. nie potrafi odpowiedzieć kobiecie z Poniewieża.

7
Czy ktoś przyjeżdżał pod szkołę Agnieszki? Nawet tego państwo W. nie wiedzą. Mieszkają w miasteczku O. (sześć tysięcy mieszkańców) na zachodzie Polski, tuż przy granicy z Niemcami. Agnieszka ma siedemnaście lat, zaginęła w marcu 1997.

Zdjęcie zaginionej rodzice odbijają na ksero i oblepiają nim całą okolicę: wszyscy przyglądają się uśmiechniętej szczupłej twarzy w drucianych okularach. Jan W., inżynier dróg i mostów, odwiedza liceum i pyta klasę Agnieszki:
– Czy ktoś coś wie, coś widział? Kto mi pomoże?

Słyszy ciszę, potem pojedyncze śmiechy, nic więcej. Dwadzieścia par oczu patrzy w okna albo w podłogę. Jan W. wychodzi i spogląda na plakat, który na szklanych drzwiach szkoły powiesił kilkanaście minut temu. Obok nazwiska córki – czarnym mazakiem: KURWA! Na jej twarzy – swastyka. Swastyka: na spożywczym, na kiosku, ogrodniczym, obuwniczym, poczcie, aptece, kantorze, piekarni, kościele, stacji benzynowej i stacji kolejowej. Jan W. biegnie przez miasteczko O., po kolei zrywa zdjęcia i myśli: nie myśl, tylko nic nie myśl. Pół roku później Jan W. pojawi się w Berlinie. W areszcie deportacyjnym odwiedzi Marinę, pewną miłą Litwinkę.

Obraz
© Agencja Gazeta | Roman Jocher

8
Ale Marina nie tak prędko wróci do swego imienia. Na razie wołają na nią Dominic (czasami: zarzygana Dominic). Na razie jest oddana w pracy, konkuruje z koleżankami. Lgną do niej starsi klienci, bo tylko ona potrafi sprawić, że są zadowoleni. Chce jak najszybciej spłacić dług swemu właścicielowi (Draganowi). Potem się odkuje. Jak automat obsługuje do dwudziestu klientów dziennie. Na specjalne życzenie potrafi związać, uderzyć albo oddać mocz wprost w usta klienta. Klienci lubią Dominic: ma długie włosy i prędko uczy się języka. Po każdym facecie, szybko, ale dokładnie mydłem myje krocze. Smaruje kremem Nivea, bo ją tam piecze. Koleżanki w klubie nie są solidarne: żadna nie poleciła jej żelu poślizgowego, może by mniej piekło.

O żelu mówią jej streetworkerki z Urzędu Zdrowia dzielnicy Charlottenburg.cPewnego wieczoru odwiedzają klub z tłumaczką władającą rosyjskimci polskim. Szef najwyraźniej je zna, każe podać im sok. I dziewczyny je znają.
– Nasze doktorki, dobry wieczór! – krzyczą.

Kobiety zamieniają z każdą po kilka zdań (jeśli akurat dziewczyna nie jest zajęta). Zapraszają do poradni przy Wilmersdorfer Strasse (takich poradni jest w Berlinie sześć). Tłumaczą, że tam można się zbadać bezpłatnie i anonimowo. Jeśli będzie trzeba – także wyleczyć, a nawet dostać zwolnienie lekarskie (podobno niektórzy sutenerzy je respektują). Kobiety z poradni zapewniają, że choć są z instytucji państwowej, nie współpracują z policją.

Obiecują, że udzielą kobiecie każdej pomocy w każdej sytuacji (to znaczy: ochronią ją, gdy zechce coś donieść na policję, skierują do adwokata). Dominic przez chwilę się waha, czy prosić je o ratunek. Ale nie prosi. Kobiety z poradni rozdają prezerwatywy i broszurki: „na Twojem jazykie, ve Tvem jazyce, na Twoja rodien jezik, w Twoim języku”. Akurat nie przyniosły niczego po litewsku.

Dominic czyta więc po rosyjsku:
• zawsze używaj prezerwatyw, chronią przed chorobami wenerycznymi i AIDS;

• kiedy nakładasz mu kondom, nie zapomnij o wcześniejszym wyciśnięciu powietrza ze zbiorniczka na spermę w ten sposób, że kciukiem i palcem wskazującym jednej ręki ściskasz ten zbiorniczek, a drugą ręką rozwijasz kondom;

• przy użyciu środków wspomagających kondom lepiej się ślizga. Należy używać tylko preparatów rozpuszczalnych w wodzie. W żadnym wypadku nie używaj masła, oleju, kremu Nivea, bo te środki uszkadzają kondom. Stosując żel poślizgowy, będziesz zawsze wystarczająco wilgotna;

• lizanie przez klienta jest teoretycznie bezpieczne. Ale lepiej położyć sobie rozcięty kondom;

• seks z biustem jest bezpieczną praktyką, klient może wtedy pryskać ci na szyję;

• praca podczas okresu jest dla niektórych kobiet nieprzyjemna. Jeśli jednak chcesz pracować, to możesz kupić w aptece małą gąbkę z tworzyw naturalnych i wprowadzić ją do pochwy. Także wtedy nie zapominaj o kondomie;

• nigdy nie rób płukania pochwy przy użyciu mydła. Roztwór mydła wytwarza środowisko zasadowe w pochwie. Zdrowa pochwa ma środowisko kwaśne – czyli dokładne przeciwieństwo środowiska zasadowego. Poprzez swój naturalny kwaśny wyciek pochwa oczyszcza się sama.

Dominic czyta o kile, rzeżączce, rzęsistku, kłykcinach kończystych, zapaleniu żołędzi prącia, opryszczce, białawym grzybie pleśniawkowym, zapaleniu wątroby typu A, B, C. Wreszcie o wszach łonowych.

I słowniczek (Dominic wiele z tych słów już zna):
guten Abend – dobry wieczór
Ich heisse – nazywam się
bitte – proszę
Geld – pieniądze
halbe Stunde – pół godziny
Stunde – godzina
Ich mache – robię
Das mache ich nicht – tego nie robię
Ich mag das nicht – tego nie lubię
sich waschen – myć się
Seife – mydło
Dessous – bielizna ozdobna
Gummi – guma
Ich küsse nicht – nie całuję
lecken – lizać
blasen – mineta
Anal – odbytniczo
ficken – pieprzyć się
Tittenfick – pieprzenie cycków
Sadomasochismus – sadomasochizm
Du bist geil – jesteś podniecony

Dominic nie rozumie, dlaczego koleżanka z Polski naśmiewa się z Czeszki Sabriny: Ich bin geil – Jsem vyrajcovana! Tak jest w słowniczku niemiecko-‑czeskim. (Od tego czasu Czeszkę tak właśnie dziewczyny przezywają: Vyrajcovana).

I dalej słowniczek:
Schwanz – członek
Eier – jaja
Möse – cipa
Dreier – trójkąt
stöhnen – stękać
Ich komme – szczytuję
abspritzen – opryskiwać
Taschentuch – chusteczka do nosa
Tschüs – cześć
Bis bald! – do zobaczenia wkrótce
gesund – zdrowy
krank – chory
Ich möchte einen Anwalt anrufen – chcę porozumieć się z adwokatem
Ich mache keine Aussage – nie składam zeznań

To ostatnie zdanie Dominic będzie wkrótce musiała powiedzieć. Jako Marina – obywatelka Litwy.

9
Mesut otwiera zamki. Sam, co Birute trochę uspokaja. Ale emocje i tak się szamoczą: fajnie, wreszcie z kimś porozmawiam; wreszcie stąd wyjdę na obiecane zakupy. Tylko co potem? Ten kutas mówił coś wczoraj o barze. Jakim barze?

– To mój bar – mówi Mesut. – Nie pójdziesz tam.
– A sklepy?
– Jakie sklepy?
– Mieliśmy jechać na zakupy, wyjść na powietrze. Ja nie mam w co się ubrać.
– Innym razem, Sabina.
– Dlaczego?
– Masz piętnaście lat, tak? Myślałem o tym. W moim barze są starsze. Mają po siedemnaście, dwadzieścia. Wiesz, co one tam robią?
– No?
– To kurwy. Ty nie musisz. Możesz być tylko dla mnie.
– Jak to? – dziewczyna pyta delikatnie, bo obawia się pięści Mesuta.
– Dałem za ciebie cztery tysiące marek.
– Za kogo dałeś? – Birute wciąż nie rozumie dokładnie tego, co mówi Mesut.
– Za ciebie.
– Zapłaciłeś za mnie?! – denerwuje się. – Tym skurwysynom?!
– Spokój, Sabina. Będziesz mieszkała ze mną. Będę tu nocował. Postawimy jakieś szafki, kupię stół.
– Mesut. – Dziewczyna się krzywi.
– Nie chcesz?! – Dopiero teraz podnosi głos. – Masz wybór, Sabina. No, wstawaj! Ubierzemy cię w sklepach! Będziesz dzisiaj pierwszą kurwą przy barze!
– Nie, nie. – Sabina zasłania twarz dłońmi. Wcale nie przed ciosem, nikt jej nie bije, raczej przed tym, co słyszy. – Kup stół, Mesut.

Jest zachwycony, całuje kark Sabiny, dłońmi chwyta jej pupę, podnosi. Ona nie czuje ani jego dotyku, ani cebulowo-popielniczkowego smrodu z jego ust. Na to, co się dzieje, patrzy z boku. Widzi, jak falują jakieś dwie pionowe sylwetki wsparte na dwóch nogach. Rozważa: jakoś ucieknę. Dokąd? Na policję. Co tam powiem? Po jakiemu? Że skąd się tu wzięłam? Może wsadzą mnie do więzienia, może ten kutas wyśle do domu tamte straszne zdjęcia. Sabina ich nie zna, ale teraz nagle zdaje sobie sprawę, co na nich widać. Jest ich z pewnością wiele, tamtego wieczoru flesz błyskał bez przerwy. Dziewczyna spina się, szamocze, odpycha Mesuta.

– Co?! – Jest zaskoczony, zmienia mu się twarz, tężeje. – Źle ci?!
– Dobrze, jest mi dobrze.
– Pokaż to! – Jest coraz gwałtowniejszy, szybszy. – Pokaż!

Teraz Sabina uczy się grać: wzdychać, jęczeć na zawołanie, udawać orgazm równocześnie z jego (dalszy ciąg nauki, czyli ujeżdżania).
Idzie do łazienki. Myje się tyle czasu, ile woda w czajniku potrzebuje, by zawrzeć. Uprzejmy Mesut robi herbatę i dla niej. Z reklamówki wyjmuje jedzenie.

– Kupię ci małą lodówkę.
Teraz ciepłym głosem tłumaczy, jak świetnie trafiła. Będzie jej tu wygodnie, z czasem wyjdzie na powietrze, nabierze rumieńców.
– Bo strasznie blada jesteś – zauważa, a Sabina w myślach docenia jego troskę.

Teraz Mesut mówi o sobie. Miał piętnaście lat, gdy z rodzicami i licznym rodzeństwem z Turcji przybył do Berlina Zachodniego. Wspomina ciężkie dzieciństwo: surowy ojciec, bieda, od najmłodszych lat robota w knajpie na Kreutzbergu.
Zasypia.

Obraz
© PAP | Jan Woitas

10
Prostytucja w Niemczech jest dozwolona. Ale żeby tu legalnie zarabiać – trzeba mieć pozwolenie na pracę. Nie ma go ani Dominic, ani żadna dziewczyna w tym barze (i chyba wszystkich innych przy Lietzenburger Strasse). Większość koleżanek wjechała do Niemiec nielegalnie i nielegalnie tutaj przebywa.

Kiedy do baru wchodzi policja – wszyscy są legitymowani. Ci, którzy mają dobre papiery – mogą wyjść. A więc głównie klienci (spisuje się jednak ich adresy – może będą proszeni o zeznania). Ale nie z każdego baru policja wygarnia dziewczyny. Niektóre miejsca są nietykalne: to dobre źródło informacji. Pracują w nich ludzie na usługach policji (kurwy? barmanki? sutenerzy?).

Seksbary są miejscem spotkań handlarzy narkotyków, samochodów, broni i materiałów radioaktywnych. W barach zażywa uciech i robi interesy świat przestępczości zorganizowanej – największy wróg wszystkich policji na świecie. Ale chyba nic takiego się nie dzieje w barze, gdzie pracuje Dominic. A jeśli nawet, to z pewnością nie ma tu policyjnych szpicli. Bo pewnego wieczoru policja wkracza. Szef ma szczęście: akurat nie ma ruchu i nic się nie dzieje w pokojach na zapleczu. Nikt nie czerpie korzyści z cudzego nierządu (co jest karane). Dziewczyny tylko podają drinki i bawią gości.

Są aresztowane, bo pracują nielegalnie i żadna nie ma dokumentów. Dominic jest wściekła: odpracowała już dług, od tygodnia dostaje dziesięć procent od każdego klienta. Chciała kupić w Wilnie ładne mieszkanie, wstawić do kuchni zmywarkę i założyć rodzinę. A teraz może tylko złożyć zeznania obciążające Dragana i właściciela baru. Zmuszali ją do seksu (bardziej, niż tego chciała), ograniczyli jej wolność (przecież dawno by uciekła), zarabiali na tym kupę forsy.

Dominic chciałaby pognębić Dragana, ale strach przed nim chwyta ją za gardło, za żołądek. A może i siebie tymi zeznaniami wpakowałaby do więzienia? Więc lepiej nie. Teraz wmawia młodemu, przystojnemu policjantowi, że wpadła do baru tylko na chwilę, na kawę do koleżanki. Ale nie potrafi wyjaśnić, skąd się wzięła w Niemczech i gdzie mieszka.

Od dzisiejszej nocy mieszka w areszcie deportacyjnym. Jest dobrze karmiona, ogląda gazety i telewizję. Dostaje pocztę z urzędu: „Pani wydalenie z kraju powinno odstraszyć innych obcokrajowców przed uprawianiem prostytucji w Republice Federalnej. Zwracamy pani uwagę, że jeżeli nie posiada pani ważnego paszportu, ma pani pilny obowiązek załatwienia go sobie w przedstawicielstwie dyplomatycznym swojego kraju”.

Konsulat litewski jutro wyda Marinie dokument podróży. Za tydzień samolotem Lufthansy dziewczyna wyląduje na lotnisku w Wilnie. Spotka tam Krystynę R., która przyjedzie prosto ze szpitala, gdzie leży jej córka z osobowością wieloraką. Wcześniej – jeszcze w areszcie – Marinę odwiedzi Jan W. z polskiego miasteczka O.

11
Jan W. nie wspomina żonie o swastykach ani słowem. W ich małżeństwie – odwrotnie niż w Wilnie u Krystyny R. – to matka popadła w bezradność. Od dnia zaginięcia Agnieszki nie śpi, nie je, nie sprząta, nie gotuje, nie rozmawia. Swastyki na twarzy jej dziecka – tego by już nie zniosła.

Fakty według relacji ojca (w skrócie): 15 marca 1997. Rano Agnieszka wychodzi do szkoły. Jest pilną uczennicą trzeciej klasy liceum, nigdy się nie spóźnia na lekcje, do domu zwykle wraca z celującymi ocenami. Ma własny pokój, nowy tapczan i miniwieżę stereo, na którą Jan W. wziął kredyt. Tamtego popołudnia ani wieczora Agnieszka nie wraca. Rodzice przeglądają jej szafki. Rano – zamiast książek i zeszytów – do szkolnej torby Agnieszka spakowała pamiętnik, trzy albumy ze zdjęciami, szczoteczkę do zębów, paszport.

– Żadnej ciepłej kurtki – Jan W. powtarza zdanie wypowiedziane już kiedyś na Litwie przez nieznajomą matkę strapioną jak on.
Ojciec powiadamia policję, daje ogłoszenia do gazet, wiesza plakaty na szybach, drzwiach i murach. Zrywa je. Wreszcie – po trzech tygodniach – przyjaciółka Agnieszki (mieszka w klatce obok) odbiera kopertę adresowaną do rąk własnych:

Hej, Ryba!
Z pewnością jesteś zdziwiona tym listem. Mam nadzieję, że nikomu o nim nie powiesz. To jest bardzo ważne dla mnie. Teraz mieszkam w Berlinie, na razie w jednym domu ze studentami z Afryki. Ja mam swój pokój i oni mają swoje. Kiedy przyjechałam tutaj, nikt z Niemców nie chciał mi pomóc, dopiero oni to zrobili. Dali mi mieszkanie i jedzenie. Teraz szukają dla mnie pracy, a ja chodzę do szkoły i uczę się niemieckiego, który mi
jest bardzo potrzebny. Jednak czuję się tutaj samotnie. Nie mam z kim porozmawiać. Są tutaj Polacy, ale głównie pracują w agencjach towarzyskich, a mnie takie znajomości nie interesują. Chcę zarobić forsę, później skończę tu jakąś szkołę, może nawet pójdę na studia. Jeśli chcesz tutaj przyjechać na ferie, to wszystko Ci załatwię. Nie będziesz musiała za nic płacić.
Berlin nie jest wcale taki piękny, jak myślałam. W dodatku wszędzie tu kręci się policja. Czuję się, jakbym była na wojnie. Jeśli mnie znajdą, natychmiast deportują mnie do Polski.
Czekam na Twój list pod adresem:
Sandra – Agnieszka. Abdul R.
Ansbacherstrasse 103
Berlin

PS Możesz powiedzieć, że korespondujesz z jakąś dziewczyną z Berlina, której ogłoszenie znalazłaś w gazecie.
PS 2 Jeśli będziesz chciała przyjechać tylko na sobotę i niedzielę, to nie jest żaden problem dla mnie. Mój przyjaciel ma bardzo fajnego kumpla, który powiedział mi, że jeśli nie masz kasy, to on Ci kupi bilet. To jest bogaty i superfajny facet. Możesz do mnie zadzwonić. Jeśli nie masz forsy, to żaden problem. Wystarczy, że zadzwonisz za jedną minutę, a ja oddzwonię, bo mam kartę telefoniczną. Numer komórkowy 0 173 121 212.
Pytaj po angielsku.
Trzymaj się. Sandra Cię pozdrawia.

Dziewczyna z klatki obok, po dwóch dniach wahania, pokazuje list ojcu Agnieszki. Jan W. robi błąd – dzwoni pod podany numer telefonu i pyta o córkę. Mężczyzna odkłada słuchawkę. Za kilka tygodni policja niemiecka (na prośbę Interpolu z Warszawy) sprawdzi podany w liście adres i telefon. „Nie zastaliśmy tam Agnieszki W.” – nadejdzie krótka konkretna odpowiedź. Jan W. razem z życzliwym inspektorem komendy wojewódzkiej analizuje list od Agnieszki.

Inspektor stawia pytania, czyta w podtekstach, sugeruje, interpretuje. Dlaczego Agnieszka podpisuje się Sandra? Ma ksywę. Czy takich imion używa się w sektach? Raczej nie. Za co zaginiona ma pokój, jedzenie i szkołę niemieckiego? Na pewno nie za darmo. A pisze, że nie pracuje. Dlaczego siedemnastoletnia dziewczyna z przyzwoitego domu wspomina o agencjach towarzyskich? Skąd jej przyszło do głowy, że Polacy głównie tak właśnie pracują? To nieprawda, zwykle zajmują się drobnym handlem. Dlaczego zaginiona obawia się policji? Przecież ma własny polski paszport, więc nie potrzebuje wizy. W Niemczech przebywa legalnie. Dlaczego wspomina o zagrożeniu deportacją? Bo pracuje i nie ma na to pozwolenia. Co robi? Co znaczy imię Abdul w adresie, który podała? Dlaczego natarczywie namawia swą najbliższą przyjaciółkę do przyjazdu? Czy w chwili pisania listu nie zdawała sobie sprawy, w czym tkwi? A może wszystko pisała pod przymusem tego superfajnego faceta, który obcej dziewczynie z polskiego miasteczka O. lekką ręką chce opłacić podróż i całe ferie?

– Ja też jestem ojcem nastolatki. – Inspektor patrzy na Jana W. ze współczuciem.
– Ale bądźmy mężczyznami i powiedzmy sobie prawdę. Chyba ma pan córkę w burdelu.
– Jak mam w to uwierzyć? – Janowi W. mokną oczy, inspektor wyjmuje chusteczkę. – Jest mi tak głupio. Trzeba było zajrzeć do szuflady, skontrolować, przeczytać pamiętnik. Ja jej ufałem. Nigdy nawet nie uderzyłem.
Do rąk własnych przyjaciółki z klatki obok nadchodzi kolejna koperta:

Hej, Ryba!
Niestety, nie mogę dłużej czekać na Twoją odpowiedź, ponieważ za wcześnie dałam Ci adres i w dodatku zły. Telefon chyba też był fałszywy. Na szczęście spotkałam jedną rodzinę z Włoch. Oni są z Afryki, ale na stałe mieszkają w Italii. Będę się zajmowała ich dzieckiem. To jest mój ostatni list z Berlina. We Włoszech będzie dla mnie bezpieczniej, bo tu jest zbyt dużo policji. Stamtąd napiszę.
Sandra

Od tamtej pory (maj 1997) Agnieszka nie daje znaku życia. Jan W. uznaje, że informacja o wyjeździe do Włoch to mylenie tropów. Jedzie więc do Berlina. Na prośbę żony nie przekracza progu żadnego seksbaru. Zresztą odradzili mu to policjanci – w taki sposób tylko można córce zaszkodzić. Sutenerzy szybko zorientują się, że jest szukana, i sprzedadzą gdzie indziej.

Dlatego Jan W. (wraz z kolegą, który mówi po niemiecku) odwiedza wszystkie poradnie, gdzie bywają prostytutki cudzoziemki. Zaczepia dziewczyny, które przychodzą do lekarza. Pokazuje im zdjęcie córki. Rozmawia ze streetworkerkami. Ktoś mówi mu o areszcie deportacyjnym – tam siedzi mnóstwo cudzoziemek, które pracowały w prostytucji. Może któraś z nich spotkała kiedyś Agnieszkę.

Nie wszystkie aresztowane zgadzają się na widzenie z obcym facetem z Polski. Zgadza się Marina, miła dziewczyna z Litwy.
– Była u nas może ze dwa tygodnie. – Marina wpatruje się fotografię Agnieszki. – Jakieś trzy miesiące temu postawili ją przy barze. Nie chciała pracować. Co wieczór ją stawiali i co rano gdzieś odwozili. I tak nie dała się przekonać. Każdego wieczoru odganiała zdziwionych klientów. Źle wyglądała, miała martwą buzię, wie pan, bez żadnej miny. Chyba jej nie karmili i pewnie nieraz dostała. Widziałam na szyi ślady po petowaniu. A potem już jej nie przywieźli. Zniknęła. Jedne dziewczyny plotkowały, że sprzedana dalej. Inne, że spiła swojego właściciela i uciekła. A może się powiesiła? Kto ją tam wie.

– Czy miała na imię Sandra? – Jan W. dopytuje się gorliwie.
– Nie, tamtą wołali chyba Marlena albo Milena.
– Miała niebieskie oczy?
– W takim świetle oczu nie widać, zresztą i tak bym nie pamiętała.
– A wzrost?
– To pamiętam – mówi Marina. – Nienormalnie wysoka. Długa na metr osiemdziesiąt, nogi jak tyczki.
Jan W. dziękuje Marinie za spotkanie. Jego Agnieszka ma niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu.

Obraz
© Agencja Gazeta | Dominik Sadowski

12
Marina jeszcze z Berlina dzwoniła do koleżanki: prosiła ją, by po nią wyszła na lotnisko. Zamiast niej czeka kolega. Ten, który rok temu w motelu przekazał ją Polakowi.

– Jestem tu, żeby ci pomóc. Wszyscy wiemy, co robiłaś w Niemczech. Ale nie bój się. Za miesiąc będziesz w Izraelu.
– Odczep się. – Marina rozgląda się za koleżanką. – Ty mnie sprzedałeś.
– Słuchaj, jestem tu z kumplami, chodź.
– Nigdzie nie idzie! – to głos Krystyny R. Marina myśli, że nieznajoma to mama koleżanki. Przyszła zamiast niej.
– Zjeżdżaj, babciu – mówi mężczyzna.
– Policja! – krzyczy Krystyna R. On odchodzi, a Marina płacze.
– Będzie dobrze, dziecino. – Krystyna R. głaszcze ją po włosach. – Jestem z Centrum Wspierania Rodzin Osób Zaginionych. Masz gdzie mieszkać?
– Nie.
– Tak przypuszczałam. Teraz wpadniemy tutaj na policję, żeby spokojnie nas wywieźli z lotniska. Potem zobaczymy. Nie płacz, dziecino.

Marina najpierw nocuje u Krystyny R. Po tygodniu musi się przeprowadzić, bo ze szpitala wraca Edyta w depresji. (Sparaliżowana babcia Edyty będzie z nią rozmawiała: – Bóg jest miłością, Bóg ci pomoże się uspokoić, trzeba mu wierzyć, modlić się i czekać).
Marinę przyjmuje inna matka zaginionej dziewczyny, daleko poza Wilnem. Załatwia jej pracę fryzjerki. Marinę wzywa policja w Wilnie.

– Co pani tam robiła?
– Pracowałam.
– W prostytucji?
– Nie, myłam naczynia w restauracji.

Tak według komisarza Ignorisa Ksendzovasa z Departamentu Policji litewskiego MSW zwykle zeznają deportowane dziewczyny. Rzadko która się przyzna, że została sprzedana. Jest im wstyd. I boją się zemsty.
Policja litewska poszukuje blisko pięciuset zaginionych: dwadzieściorga dzieci, trzystu mężczyzn, ponad setki kobiet. Ale nie wszystkie sprzedane dziewczyny są poszukiwane. Często rodzina nie zgłasza zaginięcia, bo jest przeświadczona, że ich bliska spokojnie pracuje na Zachodzie (na przykład nikt nie szukał Mariny. Babcia – z którą łapała kurę na rosół – zmarła, gdy dziewczynka miała jedenaście lat).

W ciągu roku na Litwę zostaje deportowanych dwieście, trzysta kobiet. W 1997 roku trzy wróciły w trumnach. Tak informuje Irena Katilienė, która piastuje specjalny urząd do walki z handlem ludźmi (stanowisko to – z początkiem tego roku – powołał rząd pod naciskiem matek z Centrum Wspierania). Co jeszcze wie pani Katilienė? Niewiele. Ile na Litwie było procesów stręczycieli i sutenerów? Nie wie, ale na pewno mało. Ile wyroków?

Nie wie, ale na pewno mało, bo trudno to udowodnić. Kiedy dziewczyna jedzie z handlarzem przez granicę i pogranicznik wykryje jej fałszywy paszport, handlarz twierdzi, że jej nie zna: ona się do mnie dosiadła tuż przed granicą. Dziewczyna wysiada, on jedzie dalej. Czy słusznie sądy litewskie potem je za to karzą? Bywają takie wypadki, choć nie zawsze. Tak, za fałszywe dokumenty powinny być sądzone. Jaka jest kara za stręczycielstwo, za handel? Pani Katilienė nie jest pewna, ale chyba do trzech lat. Czy to prawda, że w handel zamieszani są tutejsi policjanci i służby graniczne?

Może się tak zdarzyć, bo korupcja jest wszędzie na świecie. Nie ma co tego ukrywać. Pani Katilienė wiadomo, że na lotnisku w Wilnie pracuje pogranicznik, który przepuszcza sprzedane dziewczyny. Ale policja nie potrafi go namierzyć. Ani sutenerów, którzy grasują po lotnisku i odzyskują deportowane dziewczyny. To wszystko Irena Katilienė chce zmienić.

13
Mesut jeszcze nie kupił ani szafek, ani stołu, ani lodówki. Ale przytaszczył wielki stary telewizor, chyba ze śmietnika. Postawił go na podłodze. Przyniósł też kilka sukienek i swetrów, za dużych na Birute, chyba używanych. I dba, by nie była głodna. Birute wciąż śledzi ślamazarne ruchy dźwigów widocznych nad ślepą ścianą kamienicy (ostatnio znieruchomiały aż na dwa dni; były jakieś święta?). Teraz ściemnia się wcześniej niż wtedy, gdy przyjechała do Berlina. Jeśli Mesuta akurat nie ma, dziewczyna włącza telewizor i próbuje zrozumieć, o czym mowa.

Mesut tu nie mieszka, jak obiecał. Musi doglądać interesu, więc wpada co dwa, trzy dni. Zwykle wczesnym popołudniem. Zawsze chce seksu: ma duży temperament i nie używa prezerwatyw.

– Dość, Mesut! – Któregoś popołudnia Birute próbuje buntu. Już nie pamięta bicia. Wierzy, że uda się z nim dogadać. – Przecież kiedyś będziesz musiał mnie stąd wypuścić. Pójdę na policję i wsadzą cię do więzienia.

Za takie słowa musi być kara. Znowu bicie, znowu obcy mężczyźni: jeden, drugi, piąty. Jeszcze dzisiaj, także jutro i pojutrze. Gdy ona pracuje, Mesut wychodzi i spaceruje wzdłuż piętra. Po godzinie przy niej inkasuje pieniądze.

– Nie będę już więcej pieprzyła o policji – obiecuje Birute po seksie z łysym wytatuowanym czterdziestolatkiem.
– Zobaczymy.

Mesut zamyka zamki i znika na kilka dni. Birute znowu nie ma co jeść. Ale wreszcie Mesut przychodzi sam, ma jedzenie i jak dawniej chce od niej seksu tylko dla siebie. Dźwigów za oknem ubywa, znad ślepej ściany kamienicy wyrastają szkielety wieżowców, prószy śnieg. Mesut przynosi kilka nowych, używanych sukienek. Dwa swetry i za duże spodnie. Dźwigi są już tylko dwa, szkielety wieżowców obrastają lustrzanym szkłem, śnieg stopniał, znowu sypie.

– Będzie przeprowadzka – Mesut krzyczy od drzwi.
– Dokąd?
– Musiałem sprzedać bar. Ale będzie następny.

Wreszcie Birute schodzi po schodach. Krótko rozgląda się po zabieganej
ulicy, wsiada do starego mercedesa. Jadą kilka, może kilkanaście kilometrów, chyba opuszczają centrum. Bar jest malutki, odmalowany na czerwono: wysokie czarne stoliki, kilka stołków. Na zapleczu dwa pokoje.
– Podoba ci się? – pyta Mesut.

Obok baru (przejście przez bramę) trzypokojowe mieszkanie zdecydowanie lepiej wyposażone niż tamto z widokiem na dźwigi.
– Tu będziesz mieszkała – oznajmia Mesut. – W najmniejszym pokoju. Do tych dwóch będą przychodziły dziewczyny z baru.
– Z klientami?
– Albo same, albo nie, zależy od ruchu.
– A ja?
– Będziesz stała za barem.
– Mesut.
– Ciebie żaden klient nie dotknie, ty będziesz od szykowania drinków.

Dziewczyny zaniosą je klientowi. – Birute nie wierzy, ale i tak się cieszy, bo wreszcie popatrzy na innych ludzi, porozmawia.
– Dobrze – mówi.
– I będziesz brała od dziewczyn pieniądze za każdego klienta. Zanim pójdą do pokoju albo do mieszkania. Nad ranem wszystko mi oddasz. Ja będę się tam kręcił, ale nie zawsze. W razie czego przed drzwiami są Emir i Semdin. Na nich możesz liczyć. Emir i Semdin to ci dwaj, którzy na początku gwałcili ją razem z Mesutem.
– Rozumiem. – Birute kiwa głową.

Pracuje w barze tylko tydzień. Nie dotyka jej żaden klient (w ogóle jest ich niewielu), ale i dziewczyny rozmawiają z nią ostrożnie. Jest kobietą Mesuta – ich kontrolerem, gdy go nie ma. Dziewcząt jest pięć, żadnej z Litwy: trzy Bułgarki, Ukrainka i Polka. Wszystkie są aresztowane, gdy wkracza policja. Także Birute (jest wystraszona, chce uciekać, ale jak). Mesut ma dobre papiery, więc zostaje. Jego kumple także. Z daleka jeden puszcza jej całusa na pożegnanie. Drugi dłonią robi gest podrzynania gardła. W areszcie deportacyjnym Birute jest proszona na widzenie z pewną panią.

– Jestem z organizacji, która pomaga dziewczynom w takiej sytuacji jak twoja – kobieta mówi po rosyjsku, choć słychać niemiecki akcent. – Chcesz opowiedzieć mi swoją historię?
Birute wierzy jej. Przez dwie godziny cedzi słowa: starsi koledzy z podwórka w Kłajpedzie, stacja benzynowa, Mesut, kamienica, zbiorowy gwałt, dźwigi za oknem, seks z Mesutem, seks z klientami, przeprowadzka, aresztowanie.

– Możesz złożyć zeznania – mówi kobieta. – Wtedy postaram się załatwić ci Duldung. Duldung to tak zwany pobyt tolerowany. Birute go dostanie, gdy zgodzi się zeznawać. Najpierw na dwa miesiące, a gdy policja stwierdzi, że jest świadkiem koniecznym do procesu – wtedy Duldung zostanie przedłużony. Pani z organizacji (w Berlinie jest takich organizacji kilka) załatwi jej miejsce w domu dla kobiet (w tych domach zwykle mieszkają kobiety bite przez mężów). W ramach Duldung Birute otrzyma miesięcznie niecałe czterysta marek, czyli niewiele. W tym czasie nie będzie mogła ani się uczyć, ani pracować. Będzie siedzieć bezczynnie.

Jeśli będzie, bo czasami urząd do spraw cudzoziemców nie przyznaje Duldung (choć dziewczyna chce zeznawać) i deportuje w tydzień od aresztowania. Bo ważne jest to, że przebywała i pracowała nielegalnie, a nie że może jest ofiarą.
– Taka schizofrenia prawa – mówi kobieta z organizacji.

(Dane z 1996 roku dotyczące Berlina: blisko czterdzieści procent aresztowanych dziewczyn deportowano natychmiast; trzydzieści procent dostało Duldung; z resztą nie wiadomo, co się stało). Bywa tak w Berlinie, że jedna władza wyrzuca kobietę z kraju, a inna – sąd – rok, dwa lata później woła ją na świadka i dziwi się, że jej nie ma.

– Chcesz sypać? – pyta kobieta z organizacji. – Załatwię ci adwokatkę.
– Chcę. – Birute dumnie podnosi głowę i patrzy w oczy pani z organizacji.

Choć jej spojrzenie jest ciepłe, Birute zaraz opuszcza głowę. Chowa twarz w dłonie, tak jej wstyd. Do oczu cisną się łzy, najpierw powoli i cicho. Potem głośniej. Jej szloch jest spazmatyczny. Duldung już załatwiony, więc z aresztu Birute jedzie do domu kobiet. Jego adresu nie zna żaden mężczyzna. Takie są zasady. Bywało, że rozwścieczeni mężowie odnajdywali w takich domach swe zmaltretowane żony. Strzelali im w głowę.

Taki dom (według relacji Birute) to gniazdo wszelkiej dyskryminacji. Kobiety z zachodnich Niemiec dyskryminują te ze wschodnich. Niemieckie gospodynie dyskryminują cudzoziemki. Białe dyskryminują czarne i skośnookie. Pobite przez mężów nie chcą jeść przy wspólnym stole z dziwkami itd. Stamtąd Birute dwukrotnie jedzie na przesłuchanie. Mówi, jak było, choć policjanci chyba jej nie wierzą. Wraca do domu kobiet. Razem z innymi sprząta i pierze. Pewna Niemka jest miła i rozumie Litwinkę.

– Nie będę zeznawała na procesie, uciekam – mówi Birute.
Niemka dzwoni do swych znajomych, którzy obiecują, że znajdą dla niej mieszkanie i pracę w pizzerii.

Kobieta z organizacji, która Birute załatwiła Duldung, nie dziwi się jej ucieczce. Wiele dziewczyn ucieka. Obawiają się procesów nie tylko dlatego, że staną oko w oko z sutenerami. Boją się, co powiedzą ich adwokaci. Obrona zwykle próbuje wmówić sądowi, że kobieta już w swojej ojczyźnie zajmowała się prostytucją. Sąd zadaje dziewczynie brutalne pytania. Nawet jeśli skaże sutenera, co zdarza się rzadko (najwyższy znany wyrok to cztery lata, choć niemieckie prawo przewiduje dziesięć), dziewczyna nie ma nic oprócz satysfakcji. Gdyby chciała odszkodowania, musiałaby założyć proces cywilny, ale nikt w Berlinie nie słyszał o takim przypadku.

Więc Birute myje gary w pizzerii, wynajmuje pokój u starszej pani. Na szczęście Niemka nie wypytuje: skąd? kiedy? po co? Tylko prosi, by utrzymywała czystość i nie kąpała się po dziewiątej wieczorem.
Birute dzwoni do Kłajpedy.

– To ja.
– Birute! – krzyczy siostra.
– Przepraszam, bardzo cię przepraszam.
– Szukam cię. Gdzie jesteś? Byłam na policji i w Wilnie. Gdzie jesteś?
– W Berlinie, na razie nie mogę wrócić.
– Jesteś więziona?
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– W Wilnie rozmawiałam z takimi starszymi paniami, które szukają zaginionych. Powiedziały mi, że wiele dziewczyn jest wywożonych, więzionych i…
– I co?
– Nic. Były tu jakieś telefony, ktoś pytał o ciebie.
– Kiedy?
– Jakieś dwa, może trzy miesiące temu. Ale i w zeszłą niedzielę też.
– Dobrze ci powiedziały.
– Co?
– Dobrze ci powiedziały te kobiety w Wilnie. Ale ja już uciekłam. Powiedz, jak ojciec?
– Mieszka z jakąś babą, chwała Bogu u niej. Mieszkanie stoi puste. Przeprowadzamy się tam, bo mam już córeczkę.
– Naprawdę? Jak ma na imię? Kończy mi się karta, zadzwonię niedługo, nie martw się.

W pizzerii Birute pracuje dwa miesiące. Jest zadowolona, wreszcie dostaje jakieś pieniądze. Ale nie ma szczęścia. W metrze – codziennie jeździ dwie stacje – kontrola biletów. Choć ma bilet, kontroler orientuje się, że sprawdza cudzoziemkę. Prosi o dokumenty, ma takie prawo. Dziewczyna szuka paszportu, choć wie, że nie znajdzie go w żadnej kieszeni. Na najbliższej stacji musi wysiąść razem z kontrolerem. W areszcie deportacyjnym przychodzi do niej pani z organizacji.

– Przepadł Duldung, bo uciekłaś, pewnie pracowałaś. Teraz mogę ci tylko pomóc w litewskim konsulacie załatwić dokument podróży.
Tydzień później Birute ląduje na lotnisku w Wilnie. Podchodzi do niej starsza kobieta w żałobie.

– Mam na imię Marta i jestem tu po to, by ci pomóc.
– Nie rozumiem.
– Twoja siostra wie, że przyleciałaś. Odradziłam jej wyjście na lotnisko. Może jest śledzona.
– Nie rozumiem. Kim pani jest?
– Jestem z Centrum Wspierania Rodzin Osób Zaginionych. Chodź, załatwiłam ci dobre miejsce niedaleko od Wilna. Pobędziesz tam trochę.
– Dlaczego?
– Na razie nie powinnaś wracać do Kłajpedy. Ktoś cię tam szuka.
– Kto?
– Jakiś męski głos, różne męskie głosy dzwonią.

Marta C. – za zgodą kurii – załatwiła miejsce w klasztorze, sześćdziesiąt kilometrów od Wilna. Kobiety z Centrum Wspierania chciałyby w przyszłości mieć dom (albo chociaż mieszkanie) dla powracających dziewczyn, ale na razie brakuje im na to pieniędzy.
W klasztorze Birute dowiaduje się od Marty C., że Mesut siedział kilka dni. Po tym, co zeznała na policji. Miał dobrego adwokata, który skorzystał z tego, że Birute zwiała z domu dla kobiet.

Teraz czekają ją przesłuchania na litewskiej policji. I badania lekarskie, których Birute najbardziej się obawia: Mesut nigdy nie używał prezerwatyw, zresztą nie on jeden.
– Chcę do Kłajpedy – Birute mówi do Marty C. – Tu jest nudno. Boję się tych świętych obrazów.
– Mam taką matkę, która szuka córki. Mieszka w Poniewieżu, ona cię przyjmie.
– Ale…
– Nawet jak się zamkniesz na dwa zamki, i tak któregoś dnia wyjdziesz. Choćby po chleb. A ci koledzy przecież byli z podwórka.

Obraz
© Agencja Gazeta | Piotr Wójcik

Wojciech Tochman, Schodów się nie pali,
Kraków: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak,
2006, s. 73–112

Mariusz Szczygieł - reporter, felietonista, wydawca. Laureat Europejskiej Nagrody Literackiej (za książkę "Gottland"), Dziennikarz Roku 2013 w konkursie "Grand Press". Oprócz Krall i Kapuścińskiego najczęściej wydawany za granicą polski reporter, jego książki wyszły w 21 językach. Jest autorem trzytomowej antologii polskiego reportażu XX wieku "100/XX" (wydawnictwo Czarne). Wykłada w Polskiej Szkole Reportażu. Od kilku lat co tydzień w "Dużym Formacie" - dodatku do "Gazety Wyborczej" prowadzi swój "Projekt: prawda", w którym różni ludzie zdradzają mu swoje życiowe prawdy. Czechofil, znany propagator kultury czeskiej. 2 listopada w wydawnictwie Dowody na Istnienie wyszła jego najnowsza książka reporterska pt. "Nie ma".

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (133)