Tata nie wróci
Jeszcze jedno uderzenie łopaty – i spod warstwy ziemi wyłonił się kawałek munduru polskiego oficera. Tak wykopano prawdę o zbrodni katyńskiej. I – mimo usiłowań – już nie zdołano jej zasypać.
17.09.2007 | aktual.: 17.09.2007 12:35
Starszy lejtnant NKWD Rubanow siedział na krześle jak zwykle pijany. I jak zwykle patrzył tępo przed siebie, bełkocząc coś pod nosem. Nagle coś w nim wezbrało. „Wszyscy mówią o mnie pijak. A nikt nie pyta, dlaczego ja piję”. Chwila ciszy… „O Panie, ilu ludzi przeszło przez moje ręce, samych Polaków ilu!” – zawył żałosnym głosem. Te słowa zapamiętała pracowniczka NKWD w Twerze Jekatierina Minajewa. Po latach zezna, co wie o tamtym zdarzeniu z połowy lat pięćdziesiątych. Niedługo potem Rubanow postradał zmysły.
Oni też zbrodniarze
Gdy rozpadł się Związek Radziecki, zaczęły wychodzić na jaw szczegóły sowieckiego ludobójstwa, nazwanego zbrodnią katyńską. Zbrodnią, która nigdy nie miała ujrzeć światła dziennego. Tymczasem już w lipcu 1942 r. jej część ukazała się pod warstwą ziemi w lasku nieopodal wsi Katyń. Nie stałoby się to, gdyby Hitler nie uprzedził planów Stalina i nie zaatakował swojego niedawnego sojusznika. Armie niemieckie błyskawicznie zajęły zachodnią Rosję aż po przedmieścia Moskwy. We władaniu Niemców znalazła się też ziemia smoleńska. Któregoś lipcowego dnia przywiezieni tam polscy robotnicy przymusowi usłyszeli od miejscowych, że dwa lata temu opodal wioski działo się coś dziwnego. Tam i z powrotem jeździł autobus z jakimiś ludźmi i przez wiele dni było słychać strzały. Mówili o jakichś grobach, do których nie wolno było się zbliżać. Dziesięciu Polaków na własną rękę zaczęło kopać we wskazanym miejscu. Wykopali zwłoki dwóch oficerów. Polskich oficerów – majora i kapitana.
Odkrycie wywołało burzę. Niemcy mieli okazję pokazać światu, że nie tylko oni popełniają zbrodnie. Ba! Że Sowieci nie przestrzegają nawet umów międzynarodowych w sprawie jeńców wojennych, czego nie robili nawet hitlerowcy.
Tak więc na wielką skalę ruszyła ekshumacja. Do Katynia sprowadzono obserwatorów z różnych krajów. Prace były drobiazgowo opisywane, fotografowane i filmowane. Dla wszystkich było już jasne, dlaczego wiosną 1940 r. przestały przychodzić listy od kilkunastu tysięcy oficerów, zagarniętych przez Armię Czerwoną we wrześniu 1939 r. Stalin nie mógłby już na pytanie generała Sikorskiego o los tych ludzi odpowiedzieć z miną niewiniątka: „Nie wiem, może uciekli do Mandżurii?”.
Handel prawdą
Katyński las dzień po dniu odsłaniał swoją tajemnicę. Do czerwca 1943 r. wydobyto ponad 4100 zwłok. Zidentyfikowano wiele rozkładających się ciał w zielonkawych mundurach, wśród nich zwłoki generałów Bohatyrewicza i Smorawińskiego. Wielu zabitych miało ręce związane na plecach i prawie wszyscy dziurę w czaszce po kuli wystrzelonej w potylicę. Zabici nie mieli przy sobie żadnych kosztowności, bo te zabrali oprawcy. Znajdowano przy nich za to dokumenty, zdjęcia i listy od rodziny. Jeden z wojskowych miał przy sobie, noszony widać jak relikwię, list od dziecka. „Tatusiu kochany! Najdroższy! Czemu nie wracasz? (...) Do szkoły teraz nie chodzę, bo zimno. Jak wrócisz, ucieszysz się na pewno, że mamy nowego pieska. Mamusia nazwała go Filuś”. Wszystkie listy kończyły się wiosną 1940 r. Było oczywiste, że zbrodni dokonali Sowieci.
Ale dotychczasowe wojenne powodzenie Niemców zaczęło się kończyć. Ich przeciwnicy porozumieli się ze sobą. Związek Radziecki w walce z Niemcami był zbyt poważną siłą, żeby można było z niej zrezygnować, więc alianci zrezygnowali z prawdy w sprawie Katynia. Milcząco zgodzono się z niedorzeczną wersją, którą polecił „odkryć” Stalin, że to Niemcy zabili polskich oficerów po ataku na Związek Radziecki. Mistyfikacja była szyta grubymi nićmi, nie grubszymi jednak niż więzy umowy jałtańskiej, która złożyła Polskę na ołtarzu powojennych interesów mocarstw.
Odtąd na całe dziesięciolecia słowo „Katyń” znikło z oficjalnego obiegu w PRL, za to zyskało niewiarygodną sławę w obiegu nielegalnym. O Katyń pytali uczniowie w szkołach, wprawiając nauczycieli w zakłopotanie. Prawdy o Katyniu nasłuchiwali ludzie z zagłuszanego Radia Wolna Europa. Wzmianka o Katyniu rozjuszała czerwonych notabli PRL. Za Katyń niejeden poszedł siedzieć i niejeden raz ludzie obrywali milicyjnymi pałami.
A jednak Stalin
Aż upadł Związek Radziecki. Po 50 latach od popełnienia zbrodni otwarto najtajniejsze archiwum ZSRR i wydobyto zeń najtajniejszą „teczkę specjalną nr 1”. I ujawniono znajdujące się tam najtajniejsze dokumenty. Jest wśród nich notatka szefa NKWD Ławrientija Berii o „rozładowaniu obozów”. Beria stwierdza, że internowani Polacy są „zdeklarowanymi i nierokującymi nadziei poprawy wrogami władzy radzieckiej”, zaleca więc rozstrzelanie 14 700 jeńców i 11 000 więźniów bez wzywania ich, bez przedstawienia im zarzutów i bez aktu oskarżenia. Na notatce widnieje akceptujący podpis „Stalin”. Pod nim kolejno podpisali się Woroszyłow, Mołotow, Mikojan. Poniżej dopiski: Kalinin – za, Kaganowicz – za.
W 1992 r. na polecenie prezydenta Jelcyna przekazano prezydentowi Wałęsie kopie dokumentów z teczki specjalnej. Tego roku dokumenty zostały opublikowane w Polsce, a w roku następnym w Rosji. Ujawnienie tych materiałów pozwoliło poznać rozmiary zbrodni i miejsca pochówku innych jej ofiar. Okazało się bowiem, że ogółem rozstrzelano 21 857 osób, z których większość stanowili oficerowie wojska polskiego, policjanci, funkcjonariusze służby więziennej i straży granicznej.
Szczególnie cenna jest też notatka szefa KGB A. Szelepina z 1959 roku. Szelepin radzi w niej Nikicie Chruszczowowi wydanie nakazu zlikwidowania akt 21 857 zamordowanych Polaków, które „przechowywane są w opieczętowanym pomieszczeniu”, bo dla ZSRR nie mają one znaczenia, a jakiekolwiek ich ujawnienie mogłoby spowodować fatalne konsekwencje dla państwa. „Tym bardziej że w stosunku do rozstrzelanych w Lesie Katyńskim istnieje oficjalna wersja, potwierdzona przeprowadzonym z inicjatywy radzieckich organów władzy w 1944 roku śledztwem Komisji” – pisze szef KGB. I dalej: „Zgodnie z konkluzjami tej komisji wszyscy zlikwidowani tam Polacy uznawani są za zabitych przez niemieckich okupantów”. Szelepin radzi pozostawić tylko najważniejsze dokumenty, bo „ich objętość jest niewielka i można je przechowywać w teczce specjalnej”. Tak też zrobiono, skutkiem czego akta ewidencyjne ofiar przestały istnieć. Ujawnienie teczki specjalnej pozwoliło jednak wszcząć śledztwo, które prowadziła prokuratura rosyjska. Przesłuchano
wtedy kilku żyjących jeszcze świadków i uczestników zbrodni.
Kaci nie wytrzymują
W 1991 r. przed prokuratorami stanął Dmitrij Tokariew, lat 89, były szef kalinińskiego Zarządu NKWD. W piwnicy zarządzanego przezeń więzienia w Twerze rozstrzelano (jakoby bez jego udziału) ponad 6 tys. jeńców z obozu w Ostaszkowie. Oto fragmenty zeznań:
„Około 30 osób uczestniczyło w rozstrzeliwaniach. (…) Do celi, gdzie były rozstrzeliwania, nie wchodziłem. (...) Obili drzwi wojłokiem, żeby nie było słychać strzałów w celach. Następnie wyprowadzali skazanych, sprawdzali dane, a gdy przekonali się, że to człowiek, który ma być rozstrzelany, niezwłocznie zakładali mu kajdanki i wprowadzali do celi, gdzie dokonywano rozstrzelania. (...) Wprowadzali do celi i strzelali w potylicę. (...) Widowisko to najwidoczniej było okropne, skoro Rubanow postradał zmysły, Pawłow – mój pierwszy zastępca – zastrzelił się, sam Błochin – zastrzelił się. Oto, co to wszystko znaczy.
(...) Pierwszy raz przywieziono 300 ludzi. Okazało się, że za dużo. Noc była krótka i trzeba było kończyć już o świcie. Następnie zaczęto przywozić po 250.
(...) To było już w pierwszy dzień. Wówczas zobaczyłem całą tę grozę. Błochin włożył swoją odzież specjalną: brązową skórzaną czapkę, długi skórzany brązowy fartuch, skórzane brązowe rękawice z mankietami powyżej łokci. Na mnie wywarło to ogromne wrażenie – zobaczyłem kata! (...) Oprócz wynagrodzenia dodatkowymi poborami miesięcznymi Suchariewa nagrodzono pistoletem TT, z którego się potem zastrzelił”.
Zeznania Tokariewa pomogły określić miejsce w Miednoje, gdzie pogrzebano zwłoki zabitych w twerskim więzieniu. Tokariew też napomknął, że „koło Smoleńska [czyli w Katyniu] rozstrzeliwali na miejscu grzebania”. Uznał to za „głupie”, bo „tam jeden ze skazańców uciekał, usiłował uciec, krzyczał, ludzie słyszeli”. Wstrząsające są też zeznania Mitrofana Syromiatnikowa – strażnika w więzieniu NKWD obwodu charkowskiego: „Mniej więcej w maju 1940 r. do więzienia wewnętrznego NKWD zaczęły napływać duże grupy polskich wojskowych. Z reguły byli to oficerowie armii polskiej i żandarmi. Jak nam wówczas wyjaśniono, Polacy ci zostali wzięci do niewoli przez Armię Czerwoną podczas wyzwalania przez nią w 1939 r. zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi. (...) Z reguły w więzieniu przebywali oni krótko: dzień–dwa, a czasem kilka godzin, po czym wprowadzano ich do piwnicy NKWD i rozstrzeliwano. (…) Po rozstrzelaniu ciała Polaków wrzucano do ciężarówek i odwożono do parku leśnego”.
Syromiatnikow pamięta, że Polaków rozbierano do rewizji, a gdy ich zastrzelono, ich płaszczami owijano głowy. „Rozumiecie, żeby nie krwawiły”.
Na pytanie prokuratora: „Jak się zachowywali, kiedy wiązano im ręce?”, pada odpowiedź: „Nic nie mówili. Po prostu: wiemy, co chcą z nami zrobić”.
„Przyjmowali śmierć z godnością?”
„Tak”.
Prawda wypłynęła
W Miednoje i w Charkowie przeprowadzono ekshumacje. Przy ciałach odnaleziono wiele drobiazgów, także zapiski – niektóre prowadzone niemal do samego końca. Wśród nich notatka, częściowo nieczytelna, nieznanego autora, urwana w pół słowa: „17.04. O godz. 1-szej naszej 11-ej odjazd w kierunku Smoleńska. [...] południe [...] 5 ludzi [...] zakratowanym. Podobno mamy wysiadać w Smoleńsku. Stacje [...] Jelnia, Kołodnia, Smoleńsk. Godz. 17-ta za Smoleńskiem 5 [...] km [...] jest letnisko [...] ludzi 127 [...] przygotowano kar”.
Po latach zamordowani doczekali się cmentarzy. Nad ich mogiłami zagrzmiały salwy Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Żony po pół wieku od śmierci mężów dowiedziały się, że są wdowami, a dzieci, że ojcowie już nie wrócą.
Choć to wciąż boli, jedno jest pewne – zbrodnia katyńska najbardziej uderzyła w sprawców, a pamięć pomordowanych nie pozwoliła zniewolonym komunizmem Polakom zapomnieć o wolnej Polsce.
Nieuniknione Andrzej Wajda specjalnie dla „Gościa Niedzielnego”
Film „Katyń” powstawał długo – lata. Nie sam film, ale scenariusz. Było to, jak widzę dziś, nieuniknione, gdyż nie miałem wsparcia w żadnym z utworów literackich, jak to było w przypadku filmów polskiej szkoły filmowej. Nie ma powieści o Katyniu. Natomiast próby scenarzystów nie były zadowalające. Zresztą temat katyński nie był im zbyt bliski, gdyż nie był ich tematem. Do trudności dołączyło też moje niezdecydowanie co do tematu przyszłego filmu, o czym ma opowiadać, kto ma być bohaterem, i szereg innych pytań. Niełatwo było także odnaleźć w tym, co otrzymywałem, wyraźny obraz tamtych lat, które przecież dobrze pamiętam. Tu przełomem stał się tekst Andrzeja Mularczyka, w którym zobaczyłem postacie mojego przyszłego filmu i temat katyńskiego kłamstwa. To pozwoliło mi rozpocząć przygotowania do realizacji w 2003 r. filmu pt. „Post mortem”.
W czasie prac wstępnych uświadomiłem sobie jeszcze obowiązki, jakie spadły na mnie w związku z tym, że będzie to pierwszy film na ten temat, co oznacza, że musi zawierać cały szereg scen i sytuacji pozwalających widzowi zapoznać się z kontekstem historycznym zbrodni katyńskiej.
To zaprowadziło mnie do pomysłu podzielenia dotychczasowej akcji „Post mortem” na cztery katyńskie opowieści. Pozwoliło to „obdzielić” wydarzeniami znalezionymi przeze mnie w wielu pamiętnikach, wspomnieniach i dokumentach większą liczbę bohaterów filmowej opowieści.
Tak powstała historia o rotmistrzu Andrzeju (Artur Żmijewski) i jego żonie Annie (Maja Ostaszewska); przebywającym w Kozielsku Generale (Jan Englert), żonie Generała (Danuta Stenka) i jej córce Ewie oraz przypadkowo poznanym młodym akowcu, który wybiera się na studia w Krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. I w końcu opowieść, której osnową jest historia Antygony, o siostrze (Magda Cielecka) i zamordowanym w Katyniu bracie poruczniku – pilocie (Paweł Małaszyński).
Pozostawał problem obsady, ale wymienione wyżej nazwiska aktorów mówią same za siebie. Sięgnąłem po artystów, których wiek odpowiadał ówczesnemu wiekowi moich rodziców, a doświadczenie filmowe i akceptacja widowni, zwłaszcza młodej, dawała szansę na zainteresowanie moim katyńskim filmem.
Pozostawał już tylko ostatni problem: jak „Katyń” powinien być zrealizowany, aby nie robił wrażenia filmu wydobytego po latach z magazynu filmoteki. Zdjęcia Pawła Edelmana i praca twórczej grupy realizatorów nastawione były na to, by „Katyń” był pod każdym względem filmem współczesnym. Zwłaszcza że w ostatnim etapie opracowany został w technice 4K jako pierwszy film polski wchodzący na nasze ekrany i jeden z nielicznych na świecie („Harry Potter…”), gdzie technika ta została zastosowana zarówno do obrazu, jak i dźwięku.
Teraz czekam już tylko na spotkanie z widzem.
Andrzej Wajda