Tańczyłem rzeczy straszne

Czasem, bardzo rzadko, zdarza się, ze choroba psychiczna naznacza swą ofiarę piętnem geniuszu. Częściej niszczy. Gdyby Wacław Niżyński, wielki tancerz, prekursor współczesnego baletu, nie cierpiał na schizofrenię, pewnie byłby szczęśliwszy. Ale czy osiągnąłby tak wiele?

11.09.2003 | aktual.: 11.09.2003 14:41

Wacław Niżyński stał się Bogiem w wieku 30 lat. Choć gdy pozna się jego życie, zaskakuje to, że zwariował tak późno. Świat, w którym żył, najnormalniejszego człowieka doprowadziłby do obłędu. A tymczasem on wcale nie był najnormalniejszy. Bardzo wrażliwy, niezwykle uzdolniony, całe życie rozdarty - pomiędzy dwiema narodowościami, dwiema orientacjami seksualnymi. Pomiędzy zaborczą żoną a zazdrosnym kochankiem, przeżywaniem tańca a tworzeniem choreografii, pomiędzy dwiema światowymi wojnami. Bóg tańca podziwiany przez miliony i zakładnik seksualny mecenasów sztuki. Wydawać by się mogło, że cały świat sprzysiągł się, by wpędzić go w chorobę. Udało się. W wieku 30 lat genialny tancerz, twórca nowoczesnego baletu ze szczytu sławy spadł w mrok szaleństwa. Schizofrenia okazała się wierniejsza od kochanków, rodziny, wielbicieli. Nigdy nie dała mu uciec.

Srebrny kubek i nazwisko

Zima, luty. Rok 1889. Eugenia Niżyńska spodziewała się dziecka, ale jej mąż Tomasz nie zwykł się przejmować tak błahymi problemami. Był - tak jak ona - wędrownym tancerzem. Występował właśnie w jednym z kijowskich teatrów, gdzie zadziwiał widzów oszałamiającymi baletowymi skokami. Słynął z wyskoków. Równie często jak zachwycona publiczność przekonywała się o tym Eugenia, gdy donoszono jej o kolejnej kochance męża.

Tomasz wracał do domu upojony nocą i alkoholem. Nie podejrzewał nawet, że właśnie urodził mu się syn. Na imię dostał Wacław. Wacław Niżyński. Ojciec dał mu srebrny kubek (prezent od jednej z wielbicielek), nazwisko i talent. Niestety, nic więcej. Być może dlatego w porównaniu z ojcem Wacław znacznie rzadziej znajdował się na ziemi. Nieobecny duchem, nadpobudliwy, trudne dziecko. Może tak chciał zwrócić na siebie uwagę ojca, który bardziej niż rodziną zajmował się korzystaniem z uroków życia. A że umiał je wykorzystywać, udowodnił ostatecznie, opuszczając żonę i troje dzieci dla młodej tancerki, która zaszła z nim w ciążę.

Eugenia musiała utrzymać czteroosobową rodzinę. Była zdolną tancerką, jej nazwisko zdążyło się pojawić na kilku rosyjskich scenach. Samotna matka zmuszona była jednak zrezygnować z kariery. Schowała dumę, występowała nawet w cyrku. W 1900 roku Wacław został przyjęty do petersburskiej Cesarskiej Szkoły Teatralnej. Nie czuł się tam dobrze. Nauka przychodziła mu z trudnością, koledzy śmiali się ze źle mówiącego po rosyjsku chłopca (w domu mówiło się po polsku - Niżyńscy byli Polakami). To była jednak kuźnia gwiazd tańca. Kto tu zwrócił na siebie uwagę, karierę miał zapewnioną. Niżyński zaś na zajęciach z baletu olśniewał lekkością. Miał wielki talent.

Zaraz po skończeniu szkoły przyjęto go do zespołu baletowego Teatru Maryjskiego. Pensję dostał niedużą, ale petersburski teatr był wówczas najlepszą sceną baletową świata. Niżyński szybko awansował na pierwszego tancerza. Niemal od razu zwrócił uwagę krytyki. I nie tylko jej. Po jednym z przedstawień dostał bilecik z zaproszeniem na mały raut. Podpisano - książę Paweł Dymitrowicz Lwow. To był pierwszy "opiekun" tancerza. Za towarzystwo i wdzięki Wacława wypłacał jego matce niewielkie kwoty. Niżyński wkroczył w świat nocnego życia Petersburga. Zamieszkał w apartamencie księcia, na przedstawienia przyjeżdżał saniami.

Za ciasne spodnie

Przygoda z carskim baletem skończyła się jednak z dnia na dzień. Podczas występu w Paryżu na przedstawieniu "Giselle" 22-letni Wacław włożył zbyt odważny strój. A na widowni zasiadał car z małżonką. Trykotowe spodnie mocno opinały nogi i biodra tancerza, uwydatniając intymne szczegóły jego budowy. Car zamiast skupiać się na figurach tanecznych, analizował ubiór Niżyńskiego. Wacława zwolniono zaraz po spektaklu.

Ale tancerz nie cierpiał długo na bezrobocie. Prawie natychmiast zgłosił się do niego z propozycją pracy - i zmiany partnera życiowego - Siergiej Diagilew. 35-letni impresario założonego niedawno, a już odnoszącego sukcesy zespołu baletowego otoczył rozgoryczonego Niżyńskiego czułą opieką. Zajął się wszystkim: życiem osobistym, gażą, mieszkaniem, rolami. Nawet edukacją tancerza, która - trzeba przyznać - była mocno zaniedbana. Diagilew wysyłał go do teatru, muzeów, uczył literatury i sztuki. Wymagał. I odniósł sukces. Za cenę osobistej wolności Niżyński błyszczał na światowych scenach. Wnosił do baletu powiew nowości.

Do tego czasu rola tancerzy ograniczała się właściwie do bycia tłem i "podnośnikiem" dla tancerek. Niżyński ich uwolnił. Na niego, nie na jego sceniczne partnerki, kierowały się teraz reflektory. Szybko z odtwórcy wyrósł do roli choreografa. W 1912 roku na scenie paryskiego Théatre du Chatelet pojawił się w "Popołudniu fauna". Muzykę napisał specjalnie dla niego Claude Debussy. Gdy opadła kurtyna, równie głośno jak owacje podniosły się gwizdy oburzenia.

To był jednak dopiero początek. Rok później balet Diagilewa wystawił dwa przedstawienia z choreografią Niżyńskiego - "Gry" i "Święto wiosny". Nikt nie wiedział, co o tym myśleć. W pierwszym brakowało konfliktu dramaturgicznego, a pomysł oparto na grze w tenisa. Drugi spektakl to prawdziwy szok.

29 maja na widowni Théatre des Champs Elysées pobili się przeciwnicy i zwolennicy awangardowego widowiska. Wrzawa zagłuszała orkiestrę. Niżyński nie przerwał przedstawienia. By aktorzy mogli tańczyć, za kulisami wybijał im rytm. Kilka razy gaszono i zapalano światło. "W całym balecie nie ma ani jednego położenia ruchu, ani jednego położenia ciała, które świadczyłoby o gracji, lekkości, szlachetności, pięknie i wyrazistości tańca" - pisała krytyka. Tematem przedstawienia były pogańskie obrzędy prasłowiańskie, zmysłowość, prymitywizm.

Taniec na płaskich stopach z palcami zwróconymi do środka, bezwładne ręce, zaciśnięte pięści, zapadnięty tors. Ruchami tancerzy kierowała nie melodia, ale pulsujący, nerwowy rytm. Tego jeszcze nie było.

Balety cię nie potrzebują

I potem właściwie też już nic nie było. Niżyński przestał kreować, zaczął teraz odtwarzać swoje dotychczasowe role. Coraz częściej objawiał cechy charakteru, które jak dotąd przypisywano raczej jego "gwiazdorstwu". Nadmiernie koncentrował się na krytyce własnej osoby, bał się odrzucenia i osamotnienia, nie umiał i nie chciał podejmować codziennych decyzji - zrzucał je na Diagilewa. Miał wybuchy histerii i gniewu, stawał się coraz bardziej wyobcowany. W kontaktach z artystami pokroju Strawińskiego, Debussy'ego, Cocteau czuł niedostatki swego wykształcenia. Mało kto wierzył, że wielki tancerz nie umiał nawet czytać nut!

Tymczasem opiekun przejął też rolę strażnika. Kontrolował jego życie, nie pozwalał mu opuszczać towarzystwa ludzi, których dla niego wybierał.

W 1913 roku zespół wyrusza na tournée po Ameryce Południowej. Diagilew, któremu Cyganka wywróżyła, że zginie na wielkiej wodzie, w obliczu długiej morskiej podróży został w domu. (Wiele lat potem zmarł w Wenecji...). Popłynęła za to tancerka, która miała zmienić życie Niżyńskiego. Romola (właściwie Romoalda) de Pulszky. Arystokratka węgierska, która niedawno dołączyła do zespołu, dawno była zakochana w Niżyńskim. Postanowiła wykorzystać okazję. Nie było to zresztą trudne. Kilka rozmów po francusku, w którym to języku Niżyński czuł się bardzo niepewnie, i bezwolny tancerz, jak pisze jego biografka, "pozwala Romoli ożenić siebie z nią".

Plotki rozchodzą się szybciej niż morskie fale. Diagilew oburzony takim brakiem lojalności ze strony swego pupila wysyła telegram: 'Balety Rosyjskie nie potrzebują już twoich usług. Nie próbuj się z nami spotykać". Impresario Wacława zostaje jego żona. W 1914 roku rodzi się pierwsza córka tancerza i wybucha I wojna światowa. Romola, Kira i Wacław Niżyńscy przebywają wtedy w Budapeszcie. Stosunki tancerza z teściową są tak złe, że "mamusia" nie waha się napisać donosu na policję: "Wacław Niżyński to rosyjski szpieg". Zostaje internowany. Jego stan psychiczny się pogarsza, bada go neurolog.

Po zwolnieniu z internowania, w czym pomaga Diagilew udobruchany przez kolejnego kochanka, Niżyński znów dostaje angaż w balecie. Razem z grupą Diagilewa wyrusza do USA. Potem były Hiszpania, Ameryka Południowa i ogromny stres. Niżyński nadal tańczy fenomenalnie, ale zaczyna zdradzać początki manii prześladowczej. Staje się burkliwy i podejrzliwy. Wpada w depresję. Charlie Chaplin po wizycie rosyjskich tancerzy w jego studiu w Hollywood notuje: "Wszyscy obecni się śmiali, tylko Niżyński siedział z coraz smutniejszą miną". Sytuację komplikuje nowa przyjaźń z zespołu - Dymitr Kostrowski. Nawiedzony, o silnej osobowości. Piętnuje szerzącą się wśród artystów rozwiązłość seksualną, nawołuje do wstrzemięźliwości, powrotu do natury, pracy na roli i wegetarianizmu. W słuchającym tego Niżyńskim rozwija się poczucie winy za dotychczasowe życie. Artystyczne sukcesy bledną przyćmione monstrualnie wyolbrzymionymi winami moralnymi. Romola jest przerażona. Stawia ultimatum: w domu zostaje ona albo Kostrowski. Została ona.
Kostrowski okazał się jednak kroplą, która przepełniła czarę.

Niżyńscy wracają do Europy w 1917 roku. W międzyczasie umiera brat Wacława - Stanisław. Był niezrównoważony psychicznie. Ginie w pożarze zakładu, w którym zamknęła go rodzina.

Bóg Niżyński

Romola wynajmuje w Sankt Moritz w Szwajcarii willę, licząc na to, że trochę odpoczynku dobrze zrobi mężowi. Ten zaś przez nikogo niepowstrzymywany coraz bardziej pogrąża się w wewnętrznym świecie. A tam coraz mocniej ścierają się Szatan i Bóg. Przestaje tańczyć, obmyśla choreografię, rysuje, zajmuje się córką. Jego rysunki zaczynają budzić coraz większy niepokój żony. Stają się ponure i dziwaczne. Niżyński ma urojenia, lęki. Jest pobudzony, niecierpliwy. Jak szalony zjeżdża na nartach, nie licząc się z niebezpieczeństwem. Pędzi saniami po wąskich, krętych dróżkach, jakby go coś goniło. Na krytykę reaguje histerią i gniewem. Zdarzało się, że - jak mówił -"pod wpływem tajemnej siły" wybiegał z domu i wspinał się na górę. Miał poczucie szczególnego kontaktu z Bogiem. Niebawem zaczął się za niego uważać.

Ostatni raz Niżyński wystąpił publicznie 19 stycznia 1919 r. Przedstawienie pomogła mu przygotować żona, sądząc, że taniec go uleczy.

Jestem trzęsieniem ziemi

W sali eleganckiego hotelu w Sankt Moritz zebrało się 200 osób. W drodze na występ Niżyński był bardzo pobudzony i milczący. - Cicho! - krzyknął, gdy żona chciała nawiązać z nim kontakt. - To będą moje zaślubiny z Bogiem - oświadczył.

Długo nie wychodził na scenę. Potem rozłożył na niej w kształt krzyża biały i czarny aksamit. Wystawił krzesło i blisko pół godziny patrzył na zahipnotyzowaną publiczność. Taniec, jaki wykonał potem, był czystym szaleństwem, które zawładnęło jego ciałem. Pokazywał wojnę i śmierć.

Tego wieczoru po powrocie do domu zaczął pisać. "Publiczność przyszła się bawić. Sądziła, że tańczę dla uciechy. Ja tańczyłem rzeczy straszne. Bali się mnie i dlatego myśleli, że chcę ich zabić. Nie chciałem nikogo zabijać. Kochałem wszystkich, ale mnie nikt nie kochał, dlatego się zdenerwowałem. Chciałem dalej tańczyć, ale Bóg mi rzekł: Dość! Zatrzymałem się".

To początek "Dziennika", który pisał bez przerwy przez sześć tygodni. Zapisał trzy zeszyty. Ich tematem miały być Życie, Śmierć i Uczucia. "Bóg jest ogniem w głowie. Żyję do czasu, dopóki mam ogień w głowie. Mój puls to trzęsienie ziemi. Jestem trzęsieniem ziemi". W marcu Romola zawiozła go do Zurychu do psychiatry. - Pani mąż jest nieuleczalnie chory. To schizofrenia - stwierdził.

Przez następne lata towarzystwa dotrzymywały Niżyńskiemu choroba i żona. To były ciężkie czasy. By ich utrzymać, Romola wyprzedawała legendę Niżyńskiego, podczas gdy ten pogrążał się w marazmie. Stał się więźniem swojego ciała. Nieobecny, pogrążony w sobie.

W 1936 roku Romola wydaje w Paryżu jego dzienniki. Bardzo okrojone, ocenzurowane. Podejmuje różne próby leczenia Niżyńskiego - bezskutecznie. Pewne nadzieje przyniosła nowa wówczas terapia insuliną, ale przerwała ją wojna. Niżyński był ukrywany w związku z prowadzoną przez hitlerowców masową eksterminacją ludzi chorych umysłowo.

Umarł w 1950 roku w szpitalu w Londynie. Trzy lata później jego prochy zostały pochowane na cmentarzu Montmartre. Pełny zapis choroby tancerza dokonany w ciągu sześciu tygodni jego własną ręką świat otrzymuje dopiero po latach - oryginalną wersję "Dziennika" wydają jego córki.

Jedna z nich - znakomita tancerka - mieszka w San Francisco. Druga, aktorka, w Phoenix założyła fundację, która kultywuje pamięć o Niżyńskim i pomaga w rehabilitacji tańcem dzieciom chorym psychicznie. Wacław Niżyński za życia umierał wiele razy. Być może dzięki temu stał się nieśmiertelny.

Olga Woźniak

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)