Tam, gdzie stoją nasze buty, tam jest nasza ziemia
Trzy lata temu była wielka wiara w odzyskanie każdego centymetra ojczystej ziemi. Dziś zostało tylko żarliwe pragnienie zachowania własnego życia.
MGŁA
O zmierzchu Walerij, rudowłosy dowódca roty, spojrzał w niebo z aprobatą. Wszystko szło zgodnie z jego planem. Mgła stawała się coraz gęstsza, a to oznaczało, że za parę godzin używanie dronów będzie niemożliwe.
- Lepszych warunków nie będzie - powiedział swojemu zastępcy.
Część żołnierzy, którymi dowodził Walerij, od tygodni tkwiła na pozycjach w Torecku, kiedyś 70-tysięcznym mieście, które latem zeszłego roku nagle stało się kolejnym punktem zapalnym na mapie wojny. W ciągu kilku miesięcy nieustannych bombardowań miasto opustoszało i obróciło się w sterty osmalonych cegieł.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Co dalej z Ukrainą? "Od wielu miesięcy nie wierzę w pokój"
Miasto jest całkowicie zniszczone i prawie w całości okupowane. Ukraińskie wojsko zostało odepchnięte na zachodnie obrzeża, gdzie piechota w kilkuosobowych grupach kurczowo utrzymuje pozycję w opuszczonych wiejskich domach.
Walerij definiował ich misję w prosty sposób: nie cofać się i nie dać się zabić.
Wojna dronów zmieniła rolę piechoty, sprowadzając ją w miejscach takich jak Toreck do utrzymania pozycji i - rzadziej - odpierania szturmów tych Rosjan, których nie zdążyli zabić operatorzy bezzałogowców. Ale podobnie jak w wojnach sprzed setek lat, obecność piechoty nadal wyznaczała linię frontu.
- Tam, gdzie stoją nasze buty, tam jest nasza ziemia - mówił Walerij.
Problem jego jednostki, jak i absolutnie wszystkich innych, polegał na tym, że w trzecim roku wojny nie było chętnych do stawiania swoich butów na froncie.
Piechota, którą Walerij otrzymywał w ramach uzupełnienia strat, była nieliczna, słabo wyszkolona, mało zmotywowana, ale równocześnie bardzo cenna.
Gęsta mgła, która coraz bardziej pokrywała niebo, dawała szansę przeprowadzić rotację bez strat.
ROTACJA
Walerij otworzył ciężkie drewniane drzwi chaty, w której stacjonowała rota. W nozdrza uderzył zapach stęchlizny. Stare deski skrzypiały pod nogami. Przeszedł korytarz i wszedł do dużego pokoju. Prawie całą przestrzeń zajmowały wąskie metalowe łóżka, na których siedzieli żołnierze.
Dowódca usiadł przy okrągłym stole, w rogu pod oknem. - Pogoda nam sprzyja - powiedział.
W pokoju zapanowała cisza. Żaden z żołnierzy, którymi dowodził, nie był zawodowym wojskowym. Większość została złapana na ulicy, kiepsko wyszkolona i wysłana na front, by łatać dziury w słabnącej obronie. Walerij doskonale wiedział, że są tu raczej siłą rozpędu, niż z przekonania. Dobrze to rozumiał. Sam, zanim w 2022 roku został zmobilizowany, był inżynierem w Łucku. Jak większość ukraińskich dowódców niższej szarży nie miał doświadczenia bojowego, a tylko kurs wojskowy ukończony podczas studiów wyższych, dawał mu na starcie stopień oficera.
W wojsku Walerij dostosował się do nowej rzeczywistości, ale postanowił, że nie będzie się bawić w wielkiego dowódcę. Nie interesowała go kariera czy gwiazdki na pagonach, co sprawiało, że nie był skłonny ryzykować życiem swoich ludzi, ani wprowadzać żołdackiego zamordyzmu w jednostce. Jeśli ktoś chciał pójść w lewiznę (samowolne opuszczenie jednostki), nie zamierzał go powstrzymywać. Jedynej rzeczy, której nie tolerował, to pijaństwa wszechobecnego w ukraińskim wojsku. Parę razy musiał zmieniać skład jednostki wyjeżdżającej na front, bo żołnierze chwiali się na nogach.
Tym razem Walerij był spokojny. Na rotację miała wyruszyć doświadczona czwórka. Około północy żołnierze czekali już tylko na rozkaz wymarszu. Pod nogami stały plecaki wypchane amunicją, ogrzewaczami i stałym frontowym zestawem: dwie ramki mocnych fajek, słonina, snickersy.
Żaden z nich nie wiedział ani jak długo potrwa rotacja, ani czy z niej wróci. Jednostka ponosiła małe straty, ale nikt nie chciał zasilać tej statystyki. Miesiąc temu kierowca pomylił drogę i zawiózł chłopaków na pozycję, na której już byli Rosjanie. Jeden żołnierz został zastrzelony. - Do teraz nie możemy zabrać jego ciała. Musiałem to wytłumaczyć rodzinie. Źle to przyjęli - mówi Serhij. Inny żołnierz, który zdołał uciec, musiał leczyć się psychiatrycznie. - Bał się wracać na front - dodaje oficer.
Czterej żołnierze, którzy dziś mieli wyruszyć na pozycje, też bali się. Atmosfera w pokoju była tak gęsta, że można było ją nożem kroić. Dowódca grupy, żylasty 49-latek z doczepionymi granatami na kamizelce, nerwowo kręcił w rękach karabin. Był z niego wyraźnie dumny: - Zdobyty w walce, AK-12. O wiele lepszy niż starsze modele, które mamy na wyposażeniu.
Pozostała trójka siedziała na metalowych łóżkach. Andrij, budowlaniec z Iwano Frankowska, sięgnął po puszkę z napojem energetycznym, ale natychmiast ją odstawił. Zaciskał pięści, by ukryć drżenie rąk. Parę miesięcy temu trafił na pracowników biura poborowego pod osiedlowym sklepem.
- Powiedzieli, że jadę z nimi na godzinę, załatwić papiery. Wieczorem już byłem w centrum szkoleniowym - cedził Andrij. Zamiast bazowego treningu przez miesiąc remontował koszary. - Kiedy jechałem na front, myślałem, że jest już po mnie - mówił Andrij.
Głos zaczął mu się załamywać, a do oczu napływały łzy. Nagle zamilkł. Zaczął przeglądać zdjęcia swoich dzieci w telefonie.
Podobne doświadczenie ze "szkoleniem" miał też Wasyl, 34-latek o masywnej posturze. - Strzelać nauczyłem się tutaj - powiedział. Wasyl miał wypieki na policzkach i był wyraźnie poirytowany. Kiedy siedzący obok niego "Dziad", 59-letni kierowca, który miał za chwilę zawieźć grupę na pozycję, zaczął rozważać o przewadze pickupów nad pojazdami opancerzonymi, Wasyl ryknął: - W dupie to mam. Chcę tam dojechać w jednym kawałku.
TRENING
Poranek był chłodny, a niebo już zaciągało się chmurami. W dniu, kiedy na froncie miała się odbyć rotacja, Marian, 28-letni sierżant, przyjechał na poligon w pobliżu Drużkiwki. Chciał zobaczyć, jak radzi sobie nowa piechota, którą batalion otrzymał na uzupełnienie parę dni temu.
Niewysoki i z rzadką brodą sprawiał wrażenie człowieka bardzo smutnego. Marian należał do coraz rzadziej spotykanego na froncie gatunku: ochotników, którzy w lutym 2022 roku szli walczyć przepełnieni poczuciem obowiązku. Byli bardzo zmotywowani i skłonni do podejmowania ryzyka, więc często ginęli jako pierwsi. Na froncie określa się to jako zjawisko odwróconej selekcji. Marian otarł się o śmierć w marcu zeszłego roku. Odłamek z pocisku moździerza zatrzymał się centymetr od jego serca. Kiedy się ocknął, zobaczył, że jego przyjaciel ma oderwane obie nogi. Wykrwawił się, zanim nadeszła pomoc. - Nie można przyzwyczajać się do ludzi. Potem jest ciężko - mówił, zaciskając usta.
Uwagę Mariana odwrócił krzyk instruktora: "Gratuluję, jesteś 200!". W slangu ukraińskich wojskowych oznaczało to: "jesteś trupem". Ta fraza padała podczas treningu zdecydowanie za często. Poziom wyszkolenia nowych żołnierzy pozostawiał wiele do życzenia.
Swiatosław, oficer odpowiedzialny za pracę z żołnierzami (w radzieckich czasach politruk, obecnie osoba badająca nastroje w jednostce, żołnierzy zdolnych do dezercji lub samobójstw) załamywał ręce. Z 20 nowych, czterech okazało się niezdolnymi do walki ze względu na przewlekłe choroby. Kolejny, 50-letni pracownik teatru dramatycznego w Tarnopolu, był tak przerażony perspektywą wyjazdu na front, że musiał interweniować wojskowy psycholog. Testy wykazały, że ma myśli samobójcze. - Wysłałem go do psychiatry na badania - powiedział Swiatosław.
Połowa nowych żołnierzy, która dotarła poligon, udawała, że nie potrafi prosto trzymać karabinu. Liczyli, że zamiast na front, trafią na drugą linię obrony. - Strach iść z takimi na pozycje - powiedział cicho Marian.
Najstarszy z żołnierzy miał 51 lat. Jeden z najmłodszych - 38. Nazywał się Wołodymyr, miał wodnistą twarz, siną cerę i czerwony bulwiasty nos. W cywilu pracował w przedsiębiorstwie komunalnym. Zamiatał ulicę, kiedy zauważył nadjeżdżający bus i trzech mężczyzn w wojskowych mundurach. Szybko zrozumiał, do czego to zmierza i rzucił się do ucieczki. Po krótkiej szarpaninie został jednak zapakowany do busa. Takich jak on na froncie nazywają "busyfikowanymi".
Grupa nowych żołnierzy nieśpiesznie potruchtała do prowizorycznego okopu, by ćwiczyć rzut granatem. Swiatosław w tym czasie odpalił własne "rakiety": - Mamy klęskę mobilizacyjną. Miałem narkomanów, alkoholików, zakażonych HIV, chorych psychicznie. Raz przysłali do piechoty człowieka, który ledwie chodził, bo kiedyś odciął sobie piętę piłą mechaniczną. Innemu z ramienia wystawała płyta, że można było na niej karabin wieszać. Na papierze wszystko wygląda pięknie. Centra rekrutacyjne wykonały plan. Ale co ja mam z tymi ludźmi zrobić?
W założeniu batalion miał liczyć 760 osób. W rzeczywistości było 400, z czego większość stanowiły jednostki zabezpieczające oraz pracownicy sztabu. Zdolnych do wyjazdu na pozycje było raptem 120 żołnierzy.
Swiatosław krytykował władze i dowództwo za to, że "produkują" nowe brygady, które, które w pierwszej walce tracą całe oddziały. Zamiast uzupełniać tymi ludźmi doświadczone jednostki, na których trzyma się front.
WYJAZD
Około północy Walerij wydał rozkaz wymarszu. Czterech żołnierzy poderwało się na równe nogi. Strach, który ich zżerał przed chwilą, zamienił się w adrenalinę.
Na zewnątrz już czekał "Senator", lekki pojazd opancerzony, wyprodukowany przez kanadyjską firmę Rochelle. Batalion otrzymał dwa takie wozy i pilnował ich jak źrenicy oka. Dla Walerija były równie cenne jak ludzie, którymi dowodził.
Przez pierwsze dwa miesiące w Torecku piechota przemieszczała się 20-letnim pickupem. Najpierw kilkanaście kilometrów przez pola, teren płaski i łysy, ostrzeliwany przez artylerię. Potem jazda po mieście, gdzie nie było stałej linii frontu, ale były rosyjskie drony, moździerze i kule. - Pieprzona ruletka - wspominał Andrij.
Póki reszta żołnierzy pomagała zapakować do "Senatora" worki z jedzeniem, zgrzewki wody i amunicję, "Dziad" wspinał się na miejsce kierowcy. Był drobnej postury, sięgał reszcie żołnierzy najwyżej do ramienia. W obszernej kabinie i przy wysoko ustawionej kierownicy wyglądał jak dziecko. Za każdym razem, kiedy układał na swoje siedzenie podkładkę pod tyłek, bez której nie widział w pełni drogi, reszta żołnierzy wybuchała śmiechem.
Piechota lubiła stroić żarty z "Dziada", ale mu ufała.
Miał wadę wymowy, ale w chwilach grozy bezbłędnie recytował modlitwy. Podczas poprzedniej rotacji wywoził z Torecka osiemnastu żołnierzy. Zaczął się ostrzał. Wóz najechał na minę. Dookoła wybuchy, żołnierze krzyczą. "Dziad" dociska gaz do dechy, nie przestając odmawiać "Zdrowaś Maryjo". Na bazę wrócił bez koła, ale nikt nie ucierpiał.
"Dziad" odpalił silnik, otarł długi, opadający na podbródek wąs i się przeżegnał. Kiedy wóz z piechotą odjechał, reszta żołnierzy wróciła do dużego pokoju. Teraz dowodzenie przyjął sztab batalionu.
SZTAB
Swiatosław zabrał nas do sztabu dzień wcześniej. Mieścił się w rozległej piwnicy, do której się wchodziło długim korytarzem. Pracujący w sztabie żołnierze mieli zakaz zakładania mundurów. - By nie przyciągać uwagi miejscowych. Zdrajców jest tu pod dostatkiem - tłumaczył "Zeman", dowódca batalionu.
Według niego nawet w zrównanym z ziemią Torecku wciąż zostawało około dziesięciu cywilów. Rosjanie kwaterowali się w ich domach i wykorzystywali ich jako łączników, kursujących między pozycjami.
W pogodny dzień na monitorach, zawieszonych na ścianach było widać każdy kawałek frontu, za który był odpowiedzialny batalion. Na części monitorów odbywała się transmisja z ukraińskich dronów, na innych - obraz przechwycony z rosyjskich. Na wszystkich księżycowe widoki, przepołowione bombami lotniczymi bloki, palące się domy.
W pewnym momencie "Zeman" przerwał rozmowę. Na monitorach było widać, jak trzej rosyjscy żołnierze wbiegają do chaty w pobliżu ukraińskich pozycji. "Zeman" wydał rozkazy: "otworzyć ogień", "uruchomić ptaszki". Parę minut później przez stłuczoną szybę wleciał dron-kamikadze. W powietrze wzbiły się kłęby kurzu. Chata złożyła się jak domek z kart.
Akcja wydawała się nie robić na nikim wrażenia. Większość działań na tym odcinku frontu właśnie na tym polegała - na walce dronów z człowiekiem. Batalion miał zbyt mało ludzi, by pozwolić sobie na kontrataki, więc strategia sprowadza się do obrony i powolnego cofania się przy jednoczesnym zadawaniu Rosjanom jak największych strat.
Przez prawie dwa lata inwazji Toreck uchodził za bliski tył. 24. brygada, która od początku była odpowiedzialna za jego obronę, utrzymywała linię frontu kilkanaście kilometrów od miasta. Ale kiedy w maju zaczęła się sypać obrona w pobliskim Czasiw Jarze, Sztab Generalny postanowił przeprowadzić wielką rotację. Doświadczona 24. brygada została rzucona do Czasiw Jaru, a na jej miejsce w Torecku młoda i gorzej zorganizowana - 41. Brygada.
Wtedy Rosjanie ruszyli do ataku na obu frontach. Rzucali kolejne rezerwy, by przebić się do trasy na Konstantynówkę, która odkryłaby im drogę do aglomeracji kramatorskiej i ostatnich dużych miast w Donbasie kontrolowanych przez Ukrainę.
We wrześniu walki toczyły się już w centrum Torecka. - W południe dostaliśmy rozkaz opuszczenia pozycji pod Wowczańskiem w obwodzie charkowskim i już wieczorem następnego dnia byliśmy w tutaj - mówił "Zeman".
Batalion nie był przygotowany do walk w mieście, które diametralnie różnią się od wojny okopowej. Dowództwo nie pozostawiło czasu na przeszkolenie piechoty.
- Generałowie rysują strzałki na mapach. Bez zrozumienia sytuacji - mówił Walerij.
POWRÓT
Po północy Walerij otrzymał meldunek: wymiana się odbyła. "Dziad" bezpiecznie dowiózł piechotę do Torecka i właśnie wracał do bazę z inną grupą żołnierzy, którzy mieli rotację.
W dzień, kiedy na froncie odbyła się wymiana, Bohdan był na pozycjach w bratem bliźniakiem. Obaj zostali zmobilizowani na początku inwazji i służyli w jednostce zabezpieczającej łączność dla dowództwa. Kiedy braki piechoty stały się krytyczne, Sztab Generalny zaczął ściągać na front ludzi z oddziałów stacjonujących na tyłach. Decyzja wydawała się sprawiedliwa wobec tych, którzy na froncie tkwią trzeci rok, ale w praktyce stała się wygodnym narzędziem, by pozbyć się problematycznych ludzi. - Musiałeś coś przeskrobać, by trafić do piechoty - tłumaczył Swiatosław.
Dwa dni po tym, jak odbyła się rotacja, siedzieliśmy w letniej kuchni domu, w którym stacjonowała piechota. Bohdan i trzech innych żołnierzy pili kawę. Zapytałam go, dlaczego trafił do piechoty, ale on tylko wzruszył ramionami. Inny żołnierz powiedział, że Bohdan płakał, kiedy tu przyjechał. Wtedy się zirytował i warknął, by tamten pilnował swego nosa. - Po prostu padło na mnie. Mogłem kombinować, ale nie chciałem - wyjaśnił.
Bohdan był jedynym żołnierzem piechoty z wyższym wykształceniem, którego spotkaliśmy w ciągu prawie dwóch tygodni spędzonych w Donbasie. Kiedy szedł do wojska, jego żona była w ciąży. - Teraz syn ma dwa lata. Nie poznał mnie, kiedy przyjechałem do domu.
Inni żołnierze w letniej kuchni skinęli głowami.
Wielu z tych, którymi dowodził Walerij, była głęboko sfrustrowana służbą w wojsku. Nie mieli pretensji do niego: - Jest w takiej samej dupie jak my.
Ale nie pozostawali suchej nitki na Sztabie Generalnym, skorumpowanych politykach i centrach rekrutacyjnych: - Są gorsi od Rosjan.
Wszystkim doskwierała tęsknota za domem, brak określonego terminu służby i dławiące uczucie niesprawiedliwości, że na tyłach toczy się normalne życie. Serhij, zastępca Walerija, zaciągnął się do wojska na ochotnika w 2023 roku.
- Nigdy bym tego nie powtórzył - mówił ze smutkiem. Był łagodnym, łysiejącym facetem w średnim wieku. Tęsknił za szkołą w obwodzie rówieńskim, której był dyrektorem. - Wyremontowałem ją, ale już tam nie wrócę. Dzieci i wojna się nie łączą.
Serhij był odpowiedzialny w jednostce za wspólną kasę, do której co miesiąc zrzucali się wszyscy żołnierze. Pieniądze szły głównie zakup dronów oraz na tankowanie i naprawę aut, które sami kupowali albo dostarczali je wolontariusze. Wpłacał każdy.
Dla Andrija, rolnika z obwodu chmielnickiego, w którymś momencie miarka się przebrała. Po tym, jak został ranny i uznany za "przydatnego do służby w stopniu ograniczonym" dostawał 700 hrywien miesięcznie (ok. 70 zł), a jednocześnie nie mógł zwolnić się z wojska. - Jak miałem rodzinę utrzymać? Poszedłem do Serhija i powiedziałem, że sobie idę. Po prostu - wspomina Andrij. Serhij podrzucił go na autobus, pomógł wysłać rzeczy pocztą.
Andrij wrócił do siebie na wieś. Kosił, orał, pomagał żonie przy gospodarstwie, ale po trzech tygodniach poczuł się winny. - Nie uciekłem z pola walki, ale było mi wstyd. Zadzwoniłem do dowódcy i poprosiłem, żeby przyjął mnie z powrotem.
DOŁEK
Po powrocie "Dziad" skorzystał z dwudniowej dyspensy, którą Walerij ustanowił na picie alkoholu. Przysługiwała tylko żołnierzom powracającym z frontu. Ale kiedy kolejnego dnia coś podkusiło "Dziada" znowu zajrzeć do kieliszka - może widok trupów Rosjan, które nie miał jak objechać? - sam zgłosił się na "dołek".
"Dołek" był czymś w rodzaju pokoju wyciszeń, lodowatą piwnicą z łóżkiem, w której lądowali żołnierze nieradzący sobie z agresją albo chronicznie nadużywający "dyspensy".
Po nocy na dołku "Dziad" wrócił do szeregów. Już rankiem następnego dnia odpalił nabożeństwo na swojej komórce i przygotowywał śniadanie dla reszty żołnierzy.
Żołnierze rzadko mówili o przyszłości. Zawsze na końcu zdania pojawiało się to mrożące krew w żyłach "jeśli". Każdy jednak wiedział, że "Dziad" żyje myślą o lipcu. Wtedy skończy 60 lat i będzie mógł odejść na emeryturę.
Reszta żołnierzy, a tym bardziej piechurów nie miała tak blisko określonej przyszłości. W trzecim roku wojna, z wielkiej idei o odzyskanie każdego centymetra ojczystej ziemi, sprowadziła się do żarliwego pragnienia zachowania własnego życia. Utknęła między fizycznym wyczerpaniem a zrozumieniem braku sensu zawierania zgniłych porozumień z Rosją.
Burze, które przetaczają się w wielkiej polityce, zwrot Donalda Trumpa ku Rosji, słabość Europy – to wszystko z poziomu okopów wydaje się nierealistycznie dalekim.
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski