Tak szkolono „Kompanię braci”. Ci, którzy przetrwali, mogli się uważać za elitę
Wielokilometrowe marsze. Forsowny bieg pod górę choćby po sutym posiłku. Skoki spadochronowe, biegła obsługa najróżniejszych rodzajów broni, a nawet jazda konna. Szkolenie amerykańskich spadochroniarzy robiło z nich elitę armii… o ile udało im się je przetrwać.
20.04.2018 | aktual.: 20.04.2018 15:27
Zaciąg do amerykańskich jednostek spadochronowych był ochotniczy. Dzięki temu trafiali do nich ludzie zmotywowani, oczekujący od służby wojskowej czegoś więcej niż tylko przemarszów i okopywania się. Tacy, którzy wcale nie uważali, że służba wojskowa to katastrofa, klęska życiowa i dziura w biografii.
Oddziały powietrznodesantowe wybierali rekruci, którzy szukali mocnych wrażeń i chcieli być lepsi, niż reszta „zwykłych piechociarzy”. Ale chodziło też o coś więcej. Tak pobudki przyszłych spadochroniarzy opisał znany amerykański historyk Stephen E. Ambrose:
(…) Wiedzieli, że idą na wojnę. Skoro tak, nie mieli zamiaru trafić tam w towarzystwie niedouczonych słabowitych poborowych. Mając do wyboru – skakać ze spadochronem jako awangarda ofensywy albo iść noga za nogą, w tłumie ludzi, którym nie można ufać – uznali, że mniejsze szanse na przeżycie mają jako szara masa armatniego mięsa. Kiedy zaczną do nich strzelać, woleli trafić gdzieś, gdzie mogliby na sąsiada patrzyć z nadzieją, a nie z obawą.
I trudno nie przyznać im racji. Zwłaszcza, że poziom wyszkolenia żołnierzy wojsk desantowych rzeczywiście był zdecydowanie wyższy, niż w innych, mniej prestiżowych jednostkach. Jak to zapewniano?
Szkolenie aż do wyczerpania
Już sama selekcja ochotników do służby spadochronowej była ostra. Rekrutowano tylko najlepszych. Spośród ponad 500 mężczyzn, którzy zgłosili się na podoficerów do 506. Pułku Piechoty Spadochronowej, wybrano jedynie 148. Dołączyło do nich 1800 żołnierzy, wyłonionych spośród aż 5300 chętnych. Oddział wszedł później w skład słynnej 101. Dywizji Powietrznodesantowej.
Wybrańcy musieli przejść wręcz mordercze szkolenie. Przypomnijmy, że do szeregów trafiali chłopcy zupełnie zieloni, którzy nigdy wcześniej nie mieli nic do czynienia z wojskiem. Trzeba było ich zahartować ich fizycznie i psychicznie. Uczono ich musztry, obsługi broni strzeleckiej i obsługi broni wsparcia, czyli erkaemów, moździerzy i granatników przeciwpancernych. Poznawali taktykę piechoty i wojsk powietrznodesantowych. Ćwiczyli skoki spadochronowe, posługiwanie się materiałami wybuchowymi i udzielanie pierwszej pomocy.
Rekruci musieli wyrobić sobie niezwykłą kondycję fizyczną. Jak wspomina w swojej książce „Poza Kompanią Braci” Dick Winters, dowódca kompanii E 506. Pułku Piechoty Spadochronowej, uwiecznionej w serialu Stevena Spielberga „Kompania braci” :
Codzienna gimnastyka składała się z podciągania na drążku, brzuszków, głębokich przysiadów, pajacyków i biegania. Co zaskakujące, pod koniec pierwszego tygodnia żołnierze zaczęli spełniać wymagania fizyczne stawiane mającym służyć w wojskach powietrznodesantowych. Tych, którzy się nie dostosowali, przeniesiono poza pułk. Pułkownik Sink wymagał, by trening był cały czas intensywny, a każdy żołnierz doprowadzany niemal na skraj wyczerpania.
Żołnierze codziennie pokonywali tory przeszkód, odbywali gimnastykę i marsze, zarówno z plecakami, bagnetami, karabinami i kaemami, jak i bez nich. Szkolenie nigdy nie ustawało, a trening z każdym dniem stawał się cięższy.
Przeklęte wzgórze Currahee
W pamięci żołnierzy 506. Pułku w szczególny sposób zapisało się leżące w pobliżu ich obozu szkoleniowego w Georgii wzgórze Currahee. Nie było wysokie – miało jakieś 450 m – ale dziesięciokilometrowy bieg na jego szczyt i z powrotem był bardzo wyczerpujący. Tak pisze o tym Winters, który „przyjemność” zdobywania wzniesienia odczuł na własnej skórze:
Bieg był prawdziwie morderczy. Aby dotrzeć z kompanią na Currahee, należało poprowadzić ją truchtem, po czym, kiedy dało się wyczuć, że szyk rozpada się na skutek zmęczenia, zmieniało się tempo na „szybki marsz”. Gdy szeregi znów się zwarły, a ludzie złapali oddech, wracaliśmy do truchtu. Ostatnie półtora kilometra w górę zbocza przemierzaliśmy głównie szybkim marszem. Nie pamiętam by podczas zawodów, w których bez ograniczeń ścigaliśmy się na szczyt i z powrotem, ktokolwiek „wbiegł” na Currahee.
Pewnego dnia żołnierzom zapowiedziano, że dziś biegania nie będzie. Kompania poszła więc na obiad, gdzie nakarmiono ją tłustym spaghetti i klopsami. Jakież było jednak zdziwienie rekrutów, gdy po wyjściu ze stołówki zabrzmiał gwizdek na zbiórkę, a dowódca niespodziewanie zakomenderował: „Na szczyt góry, biegiem marsz!”. Zmierzając na Currahee, żołnierze co chwila zatrzymywali się i wymiotowali. Za biegnącą kompanią jechało kilka sanitarek. Kto jednak skorzystał z samochodu, wylatywał z jednostki jeszcze tego samego dnia.
Nie ma miejsca dla mięczaków
Nie tylko takie wyjątkowe ćwiczenia stawały się podstawą selekcji w elitarnych oddziałach. Trwała ona właściwie ciągle. Starano się na stosunkowo wczesnym etapie odsiać tych, którzy nie mają fizycznych i psychicznych predyspozycji do pełnienia wymagającej służby. Pod tym względem szkolenie przypominało to, które stosuje się dziś w marines i jednostkach specjalnych US Army.
„Zajmowaliśmy się głównie sortowaniem ludzi, oddzielaniem ziarna od plew i odsiewaniem tych, którzy nie nadawali się do naszej służby” – wspominał jeden z oficerów 506. Pułku. Tych, którzy nie sprostali rygorystycznym wymaganiom i „wymiękli”, przenoszono do specjalnie utworzonej kompanii W, a następnie odsyłano do innych jednostek. Ponieważ do „W” trafiali też nowo przybyli żołnierze, rotacja odbywała się prawie codziennie.
Jednym z najpopularniejszych narzędzi szkolenia i selekcji był tor przeszkód. Zbudowano go tak, by poszczególne przeszkody wpływały na rozwój siły i sprawności ćwiczących.
Przygotowywały ich między innymi do sterowania spadochronem i długotrwałej walki. I tak na przykład, by wzmocnić mięśnie rąk, rekruci przechodzili po drabinie zawieszonej poziomo nad wodą. Musieli chwytać kolejne szczeble na przemian jedną i drugą ręką. Wyjątkowo trudną przeszkodą była też wysoka na trzy metry drewniana ściana. Należało ją pokonać przy pomocy kolegów.
Aby dodatkowo utrudnić sprawę, między przeszkodami umieszczono wzniesienia, na które trzeba było wbiec, oraz rowy i okopy, które należało przeskoczyć. W efekcie każdy, kto kończył tor, był wycieńczony fizycznie. A co z tymi, którzy nie pokonali toru w wyznaczonym czasie (trzech minut!) lub nie zaliczyli jakiejś przeszkody? Oczywiście wylatywali z pułku. „Stwierdzenie, że szkolenie w Toccoa było intensywne, jest niedopowiedzeniem. Pułkownik Sink upierał się, by standardy były ekstremalnie wysokie” – komentuje w „Poza Kompania Braci” Dick Winters.
Przyszłych spadochroniarzy przygotowywano też do długich marszów z oporządzeniem. W końcu żołnierze wojsk powietrznodesantowych na miejsce walki docierają samolotami, ale na miejscu przemieszczają się i walczą pieszo.
Kompania E zaczęła trening od pokonania „zaledwie” 16 kilometrów. Potem był nocny marsz na 18 kilometrów. Docelowo zamierzano wyznaczać trasy nawet na 40 kilometrów. Jakby tego było mało, by zbudować wytrzymałość żołnierzy, stojący na czele oddziału porucznik Herbert Sobel zakazywał podkomendnym picia wody. Nie wolno było pociągnąć nawet łyka z manierki, dopóki marsz nie dobiegł końca.
Ambicja oficerów 506. Pułku, jeśli chodzi o wytrzymałość przygotowywanych do walki żołnierzy, była czasem wręcz chorobliwa. Pewnego dnia dowódca jednostki, pułkownik Robert Sink, przeczytał w gazecie, że pewien japoński batalion piechoty ustanowił rekord świata w długotrwałości marszu. Pokonał on 150 kilometrów wzdłuż Półwyspu Malajskiego w ciągu 72 godzin. Nie zastanawiając się długo, wojskowy postanowił pobić ten rekord.
Do wykonania tego zaszczytnego zadania pułkownik wyznaczył 2. batalion. Dowodził nim major Robert Strayer, „który gonił swoich żołnierzy najbardziej w całym pułku”. Oddział z całym oporządzeniem został wywieziony pociągiem do Atlanty. Następnie rozpoczął się morderczy marsz. Żołnierze, zmagając się na dodatek z wiatrem i deszczem zmieszanym ze śniegiem, wrócili do jednostki po 75 godzinach. Pokonali 190 kilometrów.
Szeregowi na spadochronie, oficerowie na koniu
Niezwykle ważnym elementem szkolenia były skoki spadochronowe. W obozie w Georgii do ćwiczeń służyły specjalne wieże. Na ich szczycie żołnierzowi nakładano uprząż spadochronową, przymocowaną do liny, następnie zaś wyskakiwał on przez atrapę drzwi. Lądując musiał przyjąć odpowiednią pozycję, by uniknąć twardego zderzenia z ziemią.
Na drugim stanowisku rekrutów przypinano do zawieszonej na odpowiednim urządzeniu uprzęży. Ściskała ona i rozciągała we wszystkich kierunkach różne części ciała, symulując lot na spadochronie. Dopiero po takim przygotowaniu żołnierzy przewożono do Fortu Benning, gdzie po dodatkowym przeszkoleniu oddawali prawdziwe skoki z samolotów. Z kolei oficerowie, którzy skakali już wcześniej, poznawali tam podstawy jazdy na motocyklu, uczyli się pływać i zaznajamiali z… jazdą konną.
Słynne stało się ćwiczenie zaaplikowane żołnierzom w Georgii w okolicach Święta Dziękczynienia. Pod rozciągniętym na polu drutem kolczastym rozrzucono skrwawione świńskie wnętrzności: serca, wątroby, jelita. Podkomendni mieli czołgać się pod drutami. Aby upewnić się, że będą trzymać głowy nisko, rozstawiono dwa karabiny maszynowe o kalibrze 7,62 milimetra, strzelające ostrą amunicją nad drutem kolczastym.
Całość bardzo realistycznie imitowała warunki prawdziwego pola walki. "Mieliśmy wyjątkowo dużą motywację, by trzymać głowy i pośladki w świńskich bebechach. Myślę, że było to wspaniałe ćwiczenie, w dodatku na pewno każdy je zapamiętał" – zapisał Winters.
Najlepszy batalion w armii
W zakres szkolenia wchodziło także poznawanie broni. Spadochroniarze musieli gruntownie zaznajomić się z całym arsenałem kompanii, od karabinu M1 Garand po moździerz o kalibrze 60 mm. Podczas dodatkowego treningu zdobywali biegłość w składaniu i rozkładaniu kaemów. Do tego uczyli się walki na bagnety i walki wręcz. A kiedy pogoda była zła, spędzali czas na czytaniu map i ćwiczyli użycie kompasu. Słuchali też wykładów z taktyki piechoty, polowej łączności telefonicznej, pierwszej pomocy, sygnalizacji i użycia materiałów wybuchowych.
Między tymi zajęciami doskonalono najważniejszy punkt programu, czyli skoki spadochronowe. Odbywały się cały czas, już nie tylko z bronią osobistą, ale także z bronią wsparcia i zapasami. Zrzucone w terenie plutony miały za zadanie zameldować się o wyznaczonej porze w odpowiednim miejscu. Ćwiczono w ten sposób umiejętność przemieszczania się i działania za liniami nieprzyjaciela.
By sprawdzić przygotowanie oddziałów, przeprowadzano regularne sprawdziany. Rekordowy wynik dla batalionu w całej armii amerykańskiej zdobył 2 batalion majora Strayera, w którym służył Dick Winters. Wiosną 1943 roku w Camp Mackall w Karolinie Północnej żołnierzom jednostki udało się zebrać aż 97 na 100 możliwych punktów.
Nabyte podczas szkolenia umiejętności spadochroniarze, w tym podkomendni Wintersa z kompanii E, pokazali po utworzeniu drugiego frontu w Europie. Walczyli w Normandii, w Holandii, w obronie Bastogne i odpierali niemiecką kontrofensywę w Ardenach, by wreszcie zająć Niemcy. Spisali się na medal.
*Paweł Stachnik *- Dziennikarz i redaktor, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Autor wielu artykułów historycznych zamieszczanych na łamach krakowskiego „Dziennika Polskiego”, miesięczników „Kraków”, „Sowiniec”, „MMS Komandos” i innych. Napisał również książkę "Ludzie 4 czerwca" poświęconą wydarzeniom 1989 roku.
Wojna oczami Dicka Wintersa, dowódcy legendarnej Kompani Braci. Kliknij i kup z rabatem.
*Zainteresował Cię ten artykuł? *Na łamach portalu CiekawostkiHistoryczne.pl przeczytasz również o najbardziej ryzykownej misji D-Day