Tak mógłby wyglądać koniec świata? "Maksymalnie 72 minuty" od wystrzelenia rakiety
- W wielu miejscach ludzie nawet nie będą sobie zdawać sprawy, że świat właśnie się kończy - mówi w rozmowie z WP Annie Jacobsen, finalistka nagrody Pulitzera, autorka książki "Wojna nuklearna. Możliwy scenariusz". Opisuje w niej tykanie śmiercionośnego zegara w pierwszych chwilach, gdyby została wystrzelona międzykontynentalna rakieta balistyczna przenosząca głowicę jądrową.
- - Amerykanie posiadają 1770 głowic nuklearnych, Rosja ma 1710. Każda rozsądna, racjonalna osoba zrozumie, z jakim szaleństwem mamy tu do czynienia - mówi Annie Jacobsen.
- - W USA również mieliśmy film "The Day After" ("Nazajutrz" - red.). Po seansie Ronald Reagan napisał, że to, co zobaczył, wywołało u niego depresję - dodaje autorka.
- Jak podkreśla, "największym wrogiem nie jest to czy inne mocarstwo, tylko broń nuklearna sama w sobie". Dlatego "powinniśmy działać na rzecz jej ograniczenia".
Annie Jacobsen w ciągu kilku lat pracy nad bestsellerową pozycją z listy "The New York Timesa" przeprowadziła kilkadziesiąt wywiadów z ekspertami wojskowymi, a także cywilami, którzy pracowali przy tworzeniu broni nuklearnej, zostali wtajemniczeni w plan reagowania oraz byli odpowiedzialni za kluczowe decyzje na wypadek celowego bądź przypadkowego użycia broni atomowej. Z tych rozmów wyłoniła się przerażająca wizja nuklearnego konfliktu, który może rozpocząć się w każdej chwili. Wystarczy, że choćby na moment zawiedzie wzajemne odstraszanie.
Pełny wywiad znajdziesz pod materiałem wideo.
Michał Fedorowicz, Wirtualna Polska: Rozmawiamy 23 września, dokładnie w 40. rocznicę pierwszego wyświetlenia "Threads", jednego z najbardziej przerażających filmów XX wieku. Widziała go pani?
Annie Jacobsen: Oczywiście.
We wspomnianej produkcji wojna nuklearna jest wynikiem konfliktu zbrojnego między USA a Związkiem Radzieckim, do którego dochodzi na terytorium Iranu. Był rok 1984 i takie spięcie dwóch mocarstw było wówczas jednym z bardziej prawdopodobnych katalizatorów atomowego konfliktu. Który rejon świata, który obecny konflikt mógłby stanowić epicentrum wojny nuklearnej?
W scenariuszu, jaki przez lata opracowywałam, a proszę zrozumieć, nie jest to jedyny scenariusz, zarzewiem atomowej apokalipsy jest tzw. atak typu "grom z jasnego nieba". Przyszedł mi do głowy po rozmowie z byłym doradcą prezydenta Obamy ds. bezpieczeństwa narodowego.
Stwierdził on, że żaden trwający obecnie konflikt - czy to spór między Indiami a Pakistanem, Izraelem a państwami arabskimi, czy wojna w Ukrainie - nie wywołuje w Waszyngtonie takiej grozy, jak niespodziewane, niczym niesprowokowane uderzenie dekapitacyjne. Do "gromu z jasnego nieba" nie da się bowiem przygotować, a czas reakcji na niego to tylko kilka minut.
Wspomniany wcześniej "Threads" skupia się głównie na pokazaniu rozpadającego się świata po opadnięciu radioaktywnego pyłu, będącego efektem odpalenia głowic atomowych. W książce "Wojna nuklearna", która ma równie pesymistyczną wymowę, najwięcej miejsca poświęca pani pierwszym chwilom po wystrzeleniu rakiet. Dlaczego?
Chciałam w ten sposób pokazać, jak krótki czas dzieli wystrzelenie międzykontynentalnej rakiety balistycznej od nadejścia nuklearnej zimy. Moim celem było zademonstrowanie, co się stanie, jeśli zapobieganie wojnie atomowej ostatecznie zawiedzie.
Przygotowując książkę, przeprowadziłam setki rozmów z osobami specjalizującymi się w temacie konfliktu nuklearnego. Jedna z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci. Były dowódca STRATCOM-u, generał Robert Kehler w wywiadzie ze mną wypowiedział zdanie, którego nie zapomnę do końca życia.
Co konkretnie powiedział?
"Koniec świata może nastąpić w ciągu najbliższych kilku godzin".
Gdy to usłyszałam, zrozumiałam, że to, co chcę napisać, musi opowiadać o tych pierwszych chwilach po wystrzeleniu rakiety. W tym czasie dzieje się tak wiele, że pozwoliło mi to na stworzenie scenariusza przedstawiającego wydarzenia praktycznie minuta po minucie.
Załóżmy więc, że w chwili rozpoczęcia naszej rozmowy, zostaje wystrzelona rakieta z ładunkiem nuklearnym. Ile mamy czasu, zanim świat, jaki znamy, przestanie istnieć?
Maksymalnie 72 minuty.
Nie przesłyszałem się? Nie chodzi o 72 godziny?
Nie. Co sekundę od końca świata, jaki znamy, dzieli nas maksymalnie 72 minuty.
Czyli możemy nawet nie dokończyć rozmowy?
Niestety. To tak krótki okres, że w wielu miejscach na świecie ludzie nawet nie będą sobie zdawać sprawy, że świat właśnie się kończy. Gdy w jednej części planety rakiety spadną za dnia, w innych miejscach na świecie może być noc. Ci którzy będą mieli szczęście spać, nawet się nie zorientują.
Reasumując, jeśli jakakolwiek rakieta typu ICBM zostanie wystrzelona w kierunku USA, wszyscy możemy zacząć się żegnać z życiem. A co, jeśli zostanie zaatakowany kraj należący do NATO? Czy Artykuł 5. traktatu dopuszcza nuklearny odwet?
Sytuacja, którą pan proponuje, jest tak skomplikowana i przerażająca, że można by o niej napisać osobną książkę. W scenariuszu zaproponowanym w "Wojnie nuklearnej" chciałam pokazać zagrożenie niewynikające bezpośrednio z sytuacji geopolitycznej, ale zademonstrować sekunda po sekundzie procedury, jakie doprowadziłyby to nuklearnej zagłady. Czytelnikowi zaś zostawić pole do ewentualnego osadzenia tych dwóch godzin dzielących nas od zagłady w geopolityce.
Sam jednak fakt, że tuż za wschodnią flanką wspieranego przez USA NATO rozgrywa się konflikt zbrojny, w którym udział bierze inne supermocarstwo dysponujące bronią jądrową, na pewno spędza sen z powiek wielu osób.
Czy jest wśród nich prezydent Stanów Zjednoczonych lub jego potencjalny następca lub następczyni?
Swego czasu rozmawiałam z byłym sekretarzem obrony Billem Perrym. Uświadomił mi wówczas, że większość osób rozpoczynających prezydenturę jest kompletnie nieświadoma własnej odpowiedzialności za wojnę nuklearną. A prawie każdy z nich chce w tej nieświadomości pozostać.
Czyli przeciętny amerykański prezydent dowiaduje się, w jaki sposób odpowiedzieć na zagrożenie atomowe, tak jak prezydent opisany w pani książce? Nie zdaje sobie sprawy, że, jak pani pisze, ma tylko sześć minut na podjęcie decyzji o ewentualnym odwecie i zabiciu setek tysięcy, a raczej milionów osób?
Jedynym amerykańskim prezydentem, który kiedykolwiek oficjalnie odniósł się do tego 6-minutowego, decyzyjnego przedziału czasu, był Ronald Reagan. Większość z konceptów obrony czy odwetu są pilnie strzeżone przez oficjeli lub zwyczajnie zbyt trudne do odnalezienia w przepastnych archiwach. Ale Reagan w swoich wspomnieniach lamentował, że te sześć minut to irracjonalnie mało czasu, by zdecydować się na odpalenie apokalipsy.
USA jako jedyny kraj na świecie ma dokładne raporty z przeprowadzenia detonacji broni jądrowej w warunkach bojowych. Ma te informacje od prawie 80 lat. Dlaczego przez tak wiele lat pozostają utajnione bądź częściowo utajnione i możemy się dowiedzieć o nich dopiero z publikacji, takich jak pani książka?
Informacje o skutkach ataku na Hiroszimę i Nagasaki były, i w jakiejś części wciąż są, trzymane w tajemnicy. To znak czasów. Wskazuje to na głęboką potrzebę trzymania w niewiedzy opinii publicznej. Tak, by ludzie wierzyli dokładnie tylko w to, co im się mówi i by tej wiedzy też specjalnie nie poszerzać.
Generał Groves, który dowodził Projektem Manhattan od strony wojskowej, nadzorując prace naukowców, krótko po zrzuceniu bomb na japońskie miasta miał wystąpienie w Kongresie, gdzie, zdając sobie sprawę z horroru, jaki Amerykanie zgotowali japońskim cywilom, powiedział: "Napromieniowanie to bardzo przyjemny sposób umierania".
Przyjemny? Tego słowa użył?
Nie tylko w mojej opinii użycie takiego słowa było bardzo nie na miejscu, było wręcz złowieszcze. Może miał na myśli, że jest szybka i bezbolesna, tak jak usypianie zwierząt przez weterynarzy?
Szybko z pewnością się umiera, będąc w bezpośrednim sąsiedztwie wybuchu. Wiele osób, w tym ja, wolałoby pewnie zginąć, niż zmagać się ze skutkami wojny nuklearnej. A pani?
Wolałabym nie mieć takiego dylematu. Wolałabym, by nigdy nie doszło do takiej wojny i z taką intencją napisałam swoją książkę. By pokazać przerażające detale tego potwornego scenariusza.
Lata temu idealnie podsumował to Nikita Chruszczow, mówiąc, że "ci, którzy przeżyją, będą zazdrościć zmarłym".
Co dokładnie miał na myśli Chruszczow? Czy może pani opisać, jak wygląda zmaganie się z chorobą popromienną?
W książce opisuję przypadek Louisa Slotina, naukowca pracującego przy Projekcie Manhattan, który zmarł na skutek choroby popromiennej. Ten mężczyzna nie chciał brać dłużej udziału w tworzeniu broni jądrowej, poprosił więc Los Alamos o przeniesienie. Dostał zgodę, pod warunkiem, że nauczy swoich następców wszystkiego, co będzie im potrzebne do przejęcia jego obowiązków.
Niestety, w trakcie testów połączonych ze szkoleniem nowej załogi plutonowy rdzeń bomby implozyjnej, będącej częścią przygotowań do pierwszego testu jądrowego od czasu zniszczenia Hiroszimy i Nagasaki, na skutek błędu naukowców osiągnął masę krytyczną.
Slotin, chcąc ratować pozostałe obecne w laboratorium osoby, własnym ciałem odgrodził promieniotwórczy materiał. Niedługo potem, już w karetce, zaczął wymiotować. Jego ręka, która znajdowała się najbliżej materiału promieniotwórczego, zdrętwiała. W pachwinie pojawiła się opuchlizna. Dopadł go atak biegunki i kolejne torsje. Pod skórą zaczął gromadzić się wodnisty płyn, a koszmarnie wyglądające pęcherze wkrótce pękły.
W niedługim czasie jego ciało zsiniało, z rąk zaczęły odchodzić grube płaty skóry. Zaraz potem zaczęła rozwijać się martwica, czyli obumieranie kończyn. Nie pomagały transfuzje krwi. Slotin zapadł na martwicę ścian naczyń krwionośnych, żółtaczkę i ostrą zakrzepicę żylną. Oszczędzę panu dalszego opisu, znajdzie go pan w książce. W każdym razie po dziewięciu dniach Slotin zmarł. A w czasie sekcji zwłok, tuż po pierwszym cięciu skalpelem, oczom lekarzy ukazał się koszmar: wnętrze martwego ciała przypominało miskę zgniłej zupy. Choroba popromienna doprowadziła do całkowitego rozkładu tkanek, a narządy wewnętrzne zlały się w jedną całość.
Nie brzmi to na "bardzo przyjemny sposób umierania".
Jest tak "przyjemny", że informacje o tym wypadku i sekcji zwłok były trzymane w sekrecie przed opinią publiczną przez dekady. Wszystkie informacje wzięłam z dopiero niedawno odtajnionych lub częściowo odtajnionych dokumentów. Oraz od osób, z którymi mogłam w trakcie pisania porozmawiać.
Inne detale pochodzące z tych dokumentów i rozmów są równie przerażające. Opisane często z chorą wręcz pieczołowitością. Mówił pan, że wolałby zginąć w samym wybuchu. Często w takim wypadku używa się sformułowania o "wyparowujących ludziach"…
…jak mniemam, nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością?
Absolutnie nie. Człowiek nie zmienia się w wodę, nie wyparowuje. Człowiek zmienia się w węgiel.
Jak wiele gotowych do natychmiastowego wystrzelania głowic nuklearnych posiadają łącznie Stany Zjednoczone i Rosja?
Amerykanie posiadają ich 1770, Rosja ma 1710. Oczywiście mowa tu wyłącznie o głowicach w pełnej gotowości bojowej. Licząc razem z tymi magazynowanymi, każde supermocarstwo ma po około 5 tysięcy głowic.
Po co im aż tyle? Skoro do przeprowadzenia ataku dekapitacyjnego wystarczy tylko kilka?
To jest właśnie pytanie, które chciałam, aby czytelnicy sobie zadali. Ponieważ każda rozsądna, racjonalna osoba zrozumie, z jakim szaleństwem mamy tu do czynienia. Ale to szaleństwo i tak jest mniejsze niż w roku 1986, kiedy, według szacunków, na świecie było 70 tysięcy głowic jądrowych.
Co się z nimi stało po zimnej wojnie?
Te głowice wciąż istnieją, nie są jednak już zamontowane w rakietach ICBM. Ale trzeba je magazynować, a jest to wręcz kosmicznie kosztowne.
O jakich kwotach mówimy? O miliardach? Setkach miliardów?
Na to pytanie nie znam odpowiedzi. Ale najważniejsze jest to, że rozszczepialny materiał pozostaje radioaktywny przez tysiące lat. Niech pan pomyśli, jakie rodzi to implikacje. Promieniotwórcze substancje są zakopane pod ziemią, w specjalistycznych bunkrach, oznaczone charakterystycznym symbolem trzech trójkątów wychodzących z koła.
I nawet jeśli nie dojdzie do wojny nuklearnej, a ten materiał pozostanie zakopany, za te kilka tysięcy lat ktoś z pewnością go odkopie. A skoro teraz nawet archeolodzy czy językoznawcy mają problem ze zrozumieniem symboli sprzed tysięcy lat, to ten sam problem mogą mieć ludzie w przyszłości. To, co odkryją, będzie jak puszka Pandory.
W scenariuszu pani autorstwa tysiące głowic docierają na miejsce, giną miliardy ludzi i rozpoczyna się nuklearna zima. Jak długi czas musi minąć, by Ziemia znów stała się zamieszkana? By "wyleczyła" się z promieniowania?
Rozmawiając ze specjalistami, w tym wychowankiem Carla Sagana, profesorem Brianem Toonem, który jest jednym z autorów teorii o nuklearnej zimie, usłyszałam, że najłatwiej przyrównać to do asteroidy, która 65 milionów lat temu zabiła nie tylko dinozaury, ale też 70 proc. wszystkich gatunków na Ziemi. Doprowadziło to do tego, że obecnie to ludzie są gatunkiem dominującym, ale zanim do tego doszło, musieli w ogóle wyewoluować z istot, których jeszcze praprzodkowie przetrwali tę zagładę. A wszyscy wiedzą, że nie trwało to krótko.
W książce opisuje pani hipotetyczną scenę spotkania na najwyższym szczeblu rosyjskiej władzy, między prezydentem a jego sztabem. Pierwsze pytanie, jakie zadaje przywódca Rosji, chcący się upewnić, czy przelatujące nad terytorium Rosji amerykańskie rakiety są wymierzone w jego kraj, brzmi: czy dzwonił amerykański prezydent? Czy to faktycznie jedyna linia kontaktu między przywódcami? Nie mogą skorzystać z innej formy komunikacji, by upewnić drugą stronę, że ta nie ma się czego obawiać?
Jakkolwiek szalenie czy irracjonalnie by to zabrzmiało, kontakt w sprawie wystrzelenia rakiet może nawiązać wyłącznie prezydent. A ustalona linia komunikacji to bezpośrednia rozmowa między głowami państw. Jeśli po drugiej stronie słuchawki nie będzie bezpośredniego odpowiednika szefującego supermocarstwu, to cały świat może mieć problem.
Z drugiej strony, komunikacja między krajami w przypadku uderzenia odwetowego to ostatnie, o czym się myśli. Reakcją na atak typu "grom z jasnego nieba" jest natychmiastowy kontratak. Nikt nie zastanawia się nad tym, co pomyśli druga strona, czy też kraj z tą drugą stroną sąsiadujący.
Trudno w to uwierzyć.
Nie musi pan wierzyć, takie są fakty. Proszę sobie przypomnieć błędną informację podaną przez Associated Press na temat upadku rosyjskiej rakiety na terytorium Polski dwa lata temu. Gdyby okazała się prawdą, niemal natychmiastowo zostałby uruchomiony Artykuł 5., czego obawiają się praktycznie wszyscy - z Rosją włącznie. I teraz proszę sobie przypomnieć, co powiedział na konferencji prasowej Przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Konferencji, która odbyła się dopiero po ponad 24 godzinach od doniesień AP.
Nie pamiętam.
Otóż generał Mark Milley przyznał, że próbował skontaktować się ze swoim rosyjskim odpowiednikiem, generałem Walerijem Gierasimowem, ale mu się to nie udało. Nie udało się pomimo upływu ponad 24 godzin!
Skoro w prawdziwym świecie stronom nie wystarczył cały dzień, by się skontaktować, to czy jeśli dojdzie do najgorszego, uda się to zrobić w zaledwie kilka minut, gdy ważyć się będą losy ludzkości?
No dobrze, rakiety lecą, kontaktu nie ma, ale przecież są systemy przeciwrakietowe. Rakietę lecącą przez pół świata można w końcu zestrzelić, prawda? A w najlepszym wypadku, jeśli dojdzie do przypadkowego odpalenia, można je przecież zdalnie wyłączyć.
Otóż nie można. Gdyby dało się wyłączyć zdalnie międzykontynentalną rakietę balistyczną, można by ją też zhakować. Więc zaprojektowano je dokładnie tak, by nie dało się ich zatrzymać.
Brzmi to irracjonalnie.
A może pan zatrzymać kulę po wystrzeleniu pistoletu? Rakiety ICBM to nie pociski manewrowe, którymi można sterować. Cały koncept polega na wykorzystaniu praw fizyki i siły grawitacji. Raz wystrzelona, leci najkrótszą drogą między punktem A i punktem B.
To wracając do poprzedniego pytania: znając trajektorię rakiety z głowicą nuklearną, można ją spróbować zestrzelić.
"Próbować" to dobre słowo. System obrony przeciw balistycznym rakietom międzykontynentalnym, oparty o komponenty o nazwie Exoatmospheric Kill Vehicle, to tak naprawdę nieco mniejsze wersje rakiety ICBM. Różnica jest taka, że nie są uzbrojone w głowice atomowe. A działają na zasadzie kuli, która musi strącić kręgle, z tym że kręgle ICBM nie stoją w miejscu. Skuteczność EKV waha się w granicach 40-55 procent. USA mają tylko 44 takie rakiety przechwytujące. Rosja ma 1674 rakiety ICBM. Niech pan teraz policzy, ile przy takiej skuteczności EKV można strącić nadlatujących rakiet.
Plus-minus dwadzieścia.
A nawet mniej. Krótko mówiąc, program przechwytywania rakiet istnieje w zasadzie tylko na pokaz. O "Żelaznej Kopule" mówił niedawno na konwencji republikanów Donald Trump. Że Ameryka jest i będzie dzięki temu bezpieczna. To czysta fantazja. Nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością.
Ale skuteczność "Żelaznej Kopuły" w zestrzeliwaniu pocisków jest potwierdzona.
Owszem, ale pocisków krótkiego lub średniego zasięgu. Które nie lecą z prędkością 22,5 tysiąca kilometrów na godzinę. Powtórzę: próba zestrzelenia międzykontynentalnej rakiety balistycznej jest jak próba zestrzelenia wystrzelonej z pistoletu kuli inną kulą.
Po co w takim razie podkreślanie posiadania tych wszystkich systemów obronnych, skoro w gruncie rzeczy wiadomo, że nie dadzą rady?
Dobre pytanie. Ludzie chcą wierzyć w to, co się im mówi, chcą czuć się bezpieczni. Ale tak naprawdę jedyną obroną przed wojną nuklearną jest nigdy jej nie rozpoczynanie. Stąd też ten wyścig zbrojeń na liczbę głowic, mający służyć odstraszaniu. Ale jeśli odstraszanie zawiedzie, tak jak w scenariuszu zawartym w książce, nie będzie już ratunku.
Po inwazji na Ukrainę Władimir Putin zasugerował zmianę rosyjskiej doktryny dotyczącej użycia broni jądrowej. Na początku września 2024 roku potwierdził to Siergiej Riabkow, a zmiana ma być odpowiedzią na "zaostrzanie kursu przez zachodnich przeciwników". Co się zmieniło?
Rosja, a wcześniej Związek Radziecki, chełpiła się faktem, że w przeciwieństwie do USA nie miała nigdy polityki wystrzeliwania rakiet już w momencie wykrycia zagrożenia. Czy tak by było w istocie, nie wiemy, ale obecnie przyjęła podobną strategię do amerykańskiej. Krótko mówiąc, od rozpoczęcia wojny w Ukrainie, Rosji wystarczy informacja o nadlatującej rakiecie, by zacząć kontratak. A w najbliższym czasie doktryna ma być jeszcze bardziej zaostrzona.
W książce wspomina też pani opracowany w Związku Radzieckim system "Perymetr", zwany też "Martwą Ręką". System, który do roku 2009 nie był w ciągłej gotowości bojowej, ale od 15 lat działa nieustannie.
To prawda. Rosja ma w pełnej gotowości system, który automatycznie może wystrzelić wszystkie nuklearne rakiety ICBM uzbrojone w głowice. Odbyło by się to bez udziału człowieka, który do czasu początku kontrataku mógłby już nie żyć. Stąd zresztą nazwa "Martwa Ręka".
Proszę pamiętać, że ten system opracowano prawie 40 lat temu i nie uwzględnia takich niuansów, które obecnie mogłyby być rozstrzygane przez AI czy uczenie maszynowe. System ten działa wyłącznie na czujnikach wykrywających wstrząsy wywołane potencjalnym uderzeniem jądrowym, a sygnał do odpalenia pełnego arsenału jądrowego Rosji przekazuje wyrzutniom w momencie, gdy nie dostanie innego polecenia od człowieka. Krótko mówiąc, przerwa w komunikacji między punktem dowodzenia a systemem "Perymetr" może doprowadzić do wystrzelenia wszystkich rosyjskich głowic.
Większość książki poświęca pani wspomnianym już wielokrotnie tysiącom głowic w pełnej gotowości. Jednak w końcówce dodaje pani jeszcze jeden ważny element układanki zwanej wojną nuklearną. Chodzi o pojedynczą bombę atomową zdetonowaną w atmosferze, która wywołać ma potężny impuls elektromagnetyczny. Pisze pani, że jedna taka bomba może spowodować śmierć nawet 90 procent Amerykanów. Czy to nie jest bardziej przerażający scenariusz, niż wymiana nuklearnych ciosów między supermocarstwami?
Tak zwane Super-EMP to faktycznie zagrożenie dla ludzkiego istnienia, którego użycie wiąże się z ryzykiem globalnej katastrofy. Jest to przerażająca perspektywa, wiążąca się z niemal całkowitym sparaliżowaniem praktycznie całego kontynentu za pomocą jednej tylko bomby. Jedna detonacja może zniszczyć całą infrastrukturę elektryczną, sieciową, doprowadzając do dziesiątek tysięcy katastrof jednocześnie. Sprowadzając ludzi dotkniętych skutkami zniszczeń wywołanych przez gigantyczny impuls elektromagnetyczny do epoki kamienia łupanego.
Czy na orbicie są satelity uzbrojone w broń jądrową?
Amerykanie przez chwilę podejrzewali Koreę Północną o wystrzelenie takiego uzbrojonego satelity, ale na szczęście uległ on awarii. Z fizycznego, naukowego punktu widzenia, ten satelita mógł być jednak uzbrojony.
Korea Północna to zresztą szczególny przypadek kraju, który ma dostęp do broni jądrowej. Wszystkie inne państwa posiadające broń atomową w przypadku prowadzenia jakichkolwiek testów za każdym razem dają znać innym mocarstwom, gdyż żadne z nich nie chce być odpowiedzialne za wybuch wojny nuklearnej. Wyjątkiem jest właśnie Korea Północna.
Pisze pani, że to kraj nieprzewidywalny, dlatego też nieustannie monitorowany przez USA.
Dokładnie tak. Proszę sobie wyobrazić, że przez 18 miesięcy spisywania wywiadów do mojej książki, Korea Północna odpaliła w ramach testów około 100 rakiet ICBM, z których każda mogła być zarzewiem kolejnej wojny. O żadnej nie poinformowała z wyprzedzeniem.
W 2022 roku Sekretarz Generalny ONZ Antonio Guterres powiedział, że "od zagłady nuklearnej ludzkość dzieli tylko jedno nieporozumienie, jedna błędna kalkulacja". Dlatego działania Korei Północnej są tak niebezpieczne dla losów świata.
Czy jest na świecie jakieś miejsce, które można uznać za bezpieczne w przypadku wybuchu wojny nuklearnej?
W książce wymieniam kilka. Nowa Zelandia, Australia oraz część Argentyny i Paragwaju.
Argentyna i Paragwaj? Pierwsze dwa kraje brzmią sensownie z punktu widzenia oddalenia od wymieniających się atomowymi uderzeniami mocarstw, ale dwa pozostałe są dla mnie zaskoczeniem.
W przypadku nuklearnej zimy, a taka nastąpi po wzbiciu się do atmosfery setek miliardów ton radioaktywnej sadzy i popiołu, wywołanego przez pożary miast i lasów, rolnictwo na zdecydowanej większości połaci naszej planety będzie niemożliwe. Naukowcy zajmujący się zagadnieniem zimy nuklearnej wskazują, że tylko niektóre miejsca w strefie umiarkowanej będą dawały możliwość uprawy i hodowli. To właśnie wspomniane przeze mnie kraje.
Nie brzmi to dobrze.
Jeśli pan sobie życzy, możemy zakończyć wywiad nieco mniej pesymistycznie. Na początku naszej rozmowy wspomniał pan brytyjski film "Threads". W USA również mieliśmy podobny film - "The Day After" ("Nazajutrz" - red.) - który pokazała telewizja ABC.
W samych stanach Zjednoczonych ten przerażający obraz, wizję wojny nuklearnej między USA a Związkiem Radzieckim, obejrzało ponad 100 milionów widzów. Widziałam go i ja. Widział go też ówczesny prezydent Ronald Reagan, który aż do tego momentu wierzył, że im więcej broni nuklearnej ma Ameryka, tym Ameryka jest bezpieczniejsza. I ten Ronald Reagan obejrzał film, którego seans odradzali mu nawet najbliżsi doradcy. A po seansie napisał, że to, co zobaczył, wywołało u niego depresję.
I co w związku z tym?
Otóż Reagan przekuł tę depresję w działanie. Skontaktował się ze swoim adwersarzem, Michaiłem Gorbaczowem, a dwa supermocarstwa zaczęły dogadywać się w sprawie nuklearnego rozbrojenia. Ostatecznie doszło między nimi do spotkania na szczycie w Reykjaviku w 1986 roku. A rezultatem m.in. tego szczytu było zredukowanie zasobów broni nuklearnej na świecie z 70 tysięcy głowic, do 12,5 tysiąca, które mamy obecnie.
Co pani chce przez to powiedzieć? Prawie trzynaście tysięcy głowic to wciąż ogromna liczba.
Chodzi mi o to, że koniec końców wojna nuklearna wcale nie musi nastąpić. A największym wrogiem nie jest to czy inne mocarstwo, tylko broń nuklearna sama w sobie. I wszyscy powinniśmy działać na rzecz jej ograniczenia, a najlepiej całkowitego wycofania.
Rozmawiał Michał Fedorowicz, dziennikarz Wirtualnej Polski
Annie Jacobsen - dziennikarka śledcza, absolwentka Princeton University, była redaktorka współpracująca "Los Angeles Times Magazine", autorka książki "The Pentagon’s Brain" (nominowanej do Nagrody Pulitzera w dziedzinie historii) i bestsellerów z listy "The New York Timesa": "Area 51" i "Operacja Paperclip". Książki Jacobsen były uznawane za najlepsze i najbardziej wyczekiwane tytuły roku między innymi przez "The Washington Post", "USA Today", "The Boston Globe", Apple i Amazon. Twórczość autorki jest obecna i komentowana w rozmaitych mediach – od "The New York Timesa" po podcast Joe Rogana. Mieszka w Los Angeles z mężem i dwoma synami.